wtorek, 20 sierpnia 2024

Estonia: Podróż z Mamą - Elva River Trail, Lake Pühajärv Trail, Tartu i Mardilaat w Tallinie

Estonię uwielbiam od pierwszego wejrzenia, chętnie tam wracam i jesienią 2023 znowu wróciłam, tym razem z Mamą, której chciałam pokazać ten kraj. Wybrałyśmy się w podróż po całym kraju, dużo zwiedzałyśmy i sporo wędrowałyśmy. Głównym celem naszej podróży był jarmark z okazji dnia św. Marcina: Mardilaat, który się odbywał od 9 do 11 listopada w Tallinie. Jest to właściwie taki festiwal folklorystyczny, z występami i pokazami. 

Do Tallina poleciałyśmy o cały tydzień wcześniej. Wylądowałyśmy, kiedy już było ciemno. Dla lepszego odczucia atmosfery przeprowadziłam Mamę z lotniska do hostelu pieszo. Nie było to daleko, ledwie 3 km. Listopadowy Tallin miał wielki urok. Drewniane domy wyglądały szczególnie przytulnie.







Nasz hostel, Villa Kadriorg, znajdował się właśnie w jednym z takich domów. Zameldowałyśmy się, wypiłyśmy herbatę i coś zjadłyśmy, a potem poszłyśmy do supermarketu. Kupowanie jedzenia dla dwóch osób zamiast dla jednej to dwa razy więcej przyjemności!





Estończycy również jedzą kapustę kiszoną :-)






Wieczorem degustowałyśmy zakupione słodycze i piłyśmy jeszcze więcej herbaty.




W gruncie rzeczy tak daleko na północy w listopadzie mógł już leżeć śnieg. Cieszyłyśmy się, że nie leży. Złota jesień już się jednak skończyła, na drzewach wisiały ostatnie złote liście. Od rana padało. Nie planowałyśmy bardzo wiele działać w terenie. Wybrałyśmy ten hostel dlatego, że był blisko Pałacu Kadriorg, dawnego letniego pałacu carskiego. Nie byłam tam jeszcze, w ogóle nie byłam w tej części miasta, więc idealnie się złożyło.









Dotarłyśmy do pałacu pieszo, pod parasolami. Wnętrza były dość oczyszczone z zabytków, niczego innego nie mogłyśmy się spodziewać - co lepsze rzeczy zostały wywiezione w czasach Związku Radzieckiego. Niemniej, było sporo obrazów, kilka naprawdę ładnych, oraz oryginalne kominki i piece kaflowe.







Bardzo ciekawy był pokój z przedmiotami inspirowanymi sztuką ludową i meblami sprzed wojny.










Pospacerowałyśmy jeszcze wokół pałacu i udałyśmy się przez park nad morze, do którego było bardzo blisko. Plaża była dość ponura, ale poziom wody był niski i odsłoniły się przybrzeżne głazy.






Przeszłyśmy cały bulwar nadmorski, po czym skierowałyśmy się wzdłuż portu do starego miasta, podziwiając architekturę.






Ledwo musnęłyśmy to, co się znajduje za średniowiecznymi murami, bo szłyśmy na stację kolejową. Do Tallina miałyśmy wrócić za tydzień, a tymczasem chciałyśmy zwiedzić południe kraju. Znalazłam dwa szlaki piesze, będące pętlami, w dwóch miejscowościach niezbyt odległych od siebie, w Elvie i Otepää. Najpierw jechałyśmy do Elvy, bezpośrednim pociągiem, nazwanym przez nas marchewką. Był pomarańczowy i rzeczywiście miał gdzieś jakieś symboliczne marchewki. Pierwszy raz jechałam estońskim pociągiem, dotychczas podróżowałam tylko autobusami, promem i pieszo. Mamie też się podobało.





Dworzec w Elvie był śliczny, taki w szwedzkim stylu, jak te wszystkie wille. Panowała głęboka ciemność. To było niewielkie miasteczko, pełne zieleni, więc nawigowanie po nim w nocy gwarantowało odczucie przebywania na końcu świata. Trafiłyśmy do supermarketu i buszowałyśmy po nim jakiś czas. Stało się to naszym codziennym zwyczajem.

Wszystkie oprócz motelu w Elvie noclegi miałyśmy z dostępem do kuchni, tam niestety niczego takiego nie było. Motel był również przepiękny, położony na skraju miejscowości i otoczony sosnowym lasem. Drzwi zastałyśmy zamknięte, bo skończyły się już godziny otwarcia recepcji, ale przyszedł sms z instrukcją pozyskania kluczy, więc po chwili byłyśmy już w swoim pokoju. Kupiłyśmy garmażeryjną kolację, pieczone ziemniaki i mielone kotlety. Zaległyśmy w łóżkach, oglądając telewizję.







Otoczenie obejrzałyśmy dopiero rano, wychodząc na wycieczkę. Do szlaku było kilka kilometrów, niestety, a ja popełniłam głupi błąd nawigacyjny i jeszcze ze 3 km nam przybyło. Elva River Trail ma 15 km, w sumie pokonałyśmy tego dnia około 22 km. Szlak biegnie najpierw z jednej, potem z drugiej strony rzeki Elvy, w malowniczej dolinie, objętej rezerwatem krajobrazu.






Początek szlaku znajduje się niedaleko cmentarza, potem od razu jest małe torfowiskowe jeziorko, w którym można pływać (ktoś pływał po drugiej stronie, choć było tylko z 10 stopni).








Oznakowanie, jak to w Estonii, było znakomite. Przekroczyłyśmy pierwszy most, za nim zrobiło się już całkiem dziko. Rzeka przeważnie kryła się za drzewami, ale las był piękny. Na pierwszym polu namiotowym zatrzymałyśmy się tylko na chwilę, ale na drugim, przy dużej łące, siadłyśmy na drugie śniadanie.



















Zaskoczyła nas nie zaznaczona na mapach drewniana chatka. Była dość przewiewna, ale z podestem.







Teren zrobił się pofalowany, trzeba było zrobić kilka podejść. W obniżeniach terenu były jeziorka lub bagienka. W najwyższym zaś punkcie wybudowano wieżę widokową, z której jest widok na otaczające lasy.











Była sobota i nie byłyśmy całkiem same na szlaku. Rano spotkałyśmy jednego pana z kijkami, a po południu kilka rodzin, kiedy zbliżyłyśmy się do popularnej ścieżki przyrodniczej. Zakupiłyśmy kiełbasę i planowałyśmy zrobić ognisko w ostatnim wyznaczonym do tego celu miejscu. Okazało się, że nie byłyśmy jedyne z takim pomysłem. Estończycy uwielbiają spędzać czas na łonie natury i korzystać z infrastruktury Lasów Państwowych (RMK). Wszyscy byli kulturalni i cisi, Mama była tym nieco zaskoczona, że Estończycy przypominają w tym Finów, a nie Rosjan. Ognisko było już rozpalone, czekałyśmy trochę aż nasi poprzednicy zgrillują wszystkie swoje kiełbaski, ale w końcu do nich dołączyłyśmy. A po nas jeszcze jedna rodzina. Miałyśmy aż 600 g kiełbasy, zjadłyśmy ją całą. Do picia herbata w termosach i karmelowy napój w puszce (przestali produkować borówkowy!). Musztarda okazała się potwornie ostra, aż się popłakałyśmy. Przez łzy podziwiałyśmy wijącą się w dole pod piaszczystą skarpą Elvę. Na półtorej godziny wyszło słońce i było to bardzo przyjemne.









Było trochę wiatrołomów, trochę ścieżek na skraju skarpy rzecznej auto "zebra". Potem zeszłyśmy nad rzekę i przeszłyśmy most, za którym szlak nawracał i dalej biegł w górę rzeki. Tym razem już jednak nie tak blisko koryta, leśną drogą, bardzo prosto. Było mniej powodów do zatrzymywania, więc ten odcinek poszedł nam szybciej.







Po takiej ilości kiełbasy nie robiłyśmy już żadnej kolacji. Wykąpałyśmy się i poszłyśmy do łóżek. Fajnie było tak rano obudzić się w łóżku. Padał deszcz. Nie miałyśmy ochoty na zbyt wczesny start, więc nie pobiegłyśmy na autobus o 7, ale na późniejszy, około 10. Wcześniejszy jechał bezpośrednio do Otepää, natomiast późniejsze połączenie było z przesiadką w Tartu. Trwało to dłużej, ale finansowo wychodziło na jedno, ponieważ podróżowałyśmy lokalnymi autobusami, które w Estonii są darmowe.










W Otepää nadal padało, ale nie była to ulewa. Najpierw myślałyśmy, że pójdziemy tylko na krótki spacer, skoro pada, ale doszłyśmy do wniosku, że nie po to jechałyśmy taki kawał, żeby nie zreazliwać planu wycieczki. Napiłyśmy się czegoś ciepłego w naszym apartamencie (Otepää Apartments polecam, wypas), po czym zaopatrzone w kurtki i spodnie przeciwdeszczowe ruszyłyśmy na szlak
Lake Pühajärv Trail. Ma on 14 km, ale musiałyśmy też dojść kilka km, więc w sumie znów miałyśmy wieczorem za sobą ponad 20 km.

Szlak się zaczął dość ekstremalnie od wielkiej ilości wiatrołomów na podejściu do pola namiotowego na wzgórzu. Dzielnie przedzierałyśmy się, a potem okazało się, że dalej szlak jest oczyszczony, na szczęście.






Pana z piłą spotkałyśmy na odcinku kładek blisko jeziora. To był najładniejszy fragment, przez ciche trzcinowiska, z widokiem na szarą taflę. Liczyłam na przelotne ptaki, ale było już za późno. Zawsze widywałam je w październiku w wielkich stadach.










Deszcz nie dokuczał nam bardzo, był naprawdę drobny i kurtki sobie z nim doskonale radziły. Byłyśmy w doskonałych humorach. Okolice Otepää to jedno z najbardziej "górskich" miejsc w Estonii, obfitujące we wzniesienia morenowe. Szlak wszedł na najwyższą morenę, a zejście było bardzo stromymi, starymi betonowymi schodkami.





Po drodze zebrałyśmy trochę dzikich bardzo kwaśnych jabłek. Nie jadłyśmy ich jednak na lunch, miałyśmy kanapki, część z żółtym serem a część z wątrobianką, na ciemnym chlebie. Na samo wspomnienie ślinka mi leci. Gorąca herbata z termosu była też wspaniała, szczególnie, że spożywałyśmy ją z chatce w kształcie tipi. Była ona elementem wyposażenia kolejnego biwaku. Co ciekawe nie figuruje ona wcale w wykazie estońskich chatek na stronie RMK.





Niebo pokrywała bardzo gruba warstwa chmur i niepostrzeżenie zaczęło się ściemniać. Zmierzch miał trwać jeszcze długo, ale noc się zbliżała. Dobrze zrobiłyśmy idąc w kierunku zgodnym z kierunkiem wskazówek zegara, bo po przeciwnej stronie jeziora był odcinek asfaltowej ścieżki rowerowo-pieszej, który już nie był tak ciekawy. Pokonałyśmy go szybko by wrócić nad jezioro, na leśną drogę. Na ostatnim odcinku były jeszcze dwa pola namiotowe. Jedno miało szopę z użytkowym, zamykanym poddaszem, a drugie mniej odpowiednią na nocleg wiatę.









Przeczytałyśmy bardzo interesującą informację na temat śladów osadnictwa na wszystkich wyspach Jeziora Pühajärv. Musiało tam być w dawnych wiekach cudownie! Ale i teraz było, jezioro pozostało ciche, czyste i spokojne, otoczone lasem.





Po skończonej wycieczce zaliczyłyśmy supermarket i w naszym luksusowym apartamencie gotowałyśmy obiad. Mój pomysł zrobienia potrawy jednogarnkowej z wołowiną, jaką robiłam w Japonii nie był zbyt mądry, bo wołowina była straszliwie twarda. 





Rano miałam ochotę na owsiankę i kawę.




Wymeldowanie było dopiero w południe, więc był jeszcze czas na zwiedzanie Otepää. To miasto jest na pewno wielu z Was znane, dlatego że zawsze lubiła tam trenować Justyna Kowalczyk i odbywają się tam zawody narciarskie. Nic dziwnego, wzgórza morenowe są tam wybitne. Miasteczko ulokowane jest wśród wzgórz i lasów, zaraz za ostatnimi domami zaczyna się pustkowie. W średniowieczu był tam wielki gród, którego pozostałości nadal są wyraźnie widoczne. Był on znany pod nazwą Niedźwiedzia Głowa i wzmiankowany po raz pierwszy w 1116 roku w nowogrodzkim latopisie, wspominającym atak nań ruskich wojsk w dniu 10 marca. Grodzisko można zwiedzać na własną rękę, co też uczyniłyśmy. Potem poszłyśmy obejrzeć kościół, początkami sięgający XIII w, ale tylko z zewnątrz, bo był zamknięty.







Wewnątrz wałów grodziska pozostały resztki murów zamku.





Tu widać skocznię narciarską.










W 1884 r. dokonano w Otepää poświęcenia niebiesko-czarno-białego sztandaru estońskich studentów z Tartu, który obecnie jest flagą Estonii. Na bramie kościoła upamiętniają to wydarzenie płaskorzeźby. 




To nasz apartament.





Po zwiedzaniu zabrałyśmy plecaki z apartamentu i poszłyśmy na dworzec na autobus do Tartu. Również był darmowy. Tartu to drugie co do wielkości miasto w Estonii, znane przede wszystkim z uniwersytetu. Dawniej nosiło nazwę Dorpat i studiowało w nim wielu Polaków. Językiem wykładowym był niemiecki, a nie rosyjski, co było znakomitą opcją. Nigdy tam nie byłam, Mama również, a bardzo chciała - zawsze opowiadała mi o różnych sławnych ludziach, że studiowali w Dorpacie i Dorpat był dla nas takim mitycznym odległym miejscem, jak Baku czy Samarkanda. A był przecież w naszym zasięgu! Miałyśmy w nim spędzić dwie noce.

Po wyjściu z autobusu przyjrzałyśmy się wystawie o tematyce zderzenia historii z teraźniejszością, z dużą ilością fotografii z dawnych czasów, na których widać było ludzi noszących tradycyjne stroje, które tak uwielbiam.




Było za wcześnie na meldowanie się w hostelu, mieszczącym się w tym samym budynku, co uniwersytecki akademik - po prostu część pokoi wynajmowali turystom. Trochę ciężko było nam z plecakami, mimo to poszłyśmy do centrum. Tartu jest zupełnie inne niż Tallin, nie hanzeatyckie i nie bardzo średniowieczne, choć średniowieczne zabytki posiada. 






Postanowiłysmy od razu zobaczyć uniwersytet. Można było bez przeszkód wejść do nastarszego budynku. Nie był aż tak duży, jak sobie wyobrażałyśmy. Obecnie uniwersytet mieści się w wielu budynkach, zajmujących całe wzgórze Toomemägi, na którego szczycie są ruiny katedry.

Wykopaliska wykazały, że w miejscu, gdzie dziś jest miasto, osada istniała już w V wieku. W VII w. zbudowano drewniane fortyfikacje po wschodniej stronie wzgórza. Pierwsza wzmianka pisana o Tartu pochodzi z roku 1030, kiedy książę kijowski Jarosław I Mądry zdobył osadę i wzniósł własny fort, który nazwał Jurjew. W 1061 Jurjew został spalony przez jedno z lokalnych plemion. Odbudowany przez Rusinów, padł ofiarą ognia ponownie w 1138. Po kolejnej odbudowie stał się największą ruską osadą w regionie.

Wzgórze katedralne w Dorpacie było prawdopodobnie od najdawniejszych czasów jedną z dużych twierdz Estów. W okresie krucjat zostało zniszczone w 1224 przez chrześcijańskich najeźdźców z Liwonii. Zdobywcy rozpoczęli wkrótce po zdobyciu tego strategicznego miejsca budowę zamku biskupiego. Fragmenty umocnień z tamtych czasów zostały odsłonięte w wyniku wykopalisk archeologicznych.

Budowę gotyckiej katedry rozpoczęto prawdopodobnie w II poł. XIII w. Katedra była jedną z największych budowli sakralnych Europy wschodniej. Została zniszczona podczas rewolty w okresie reformacji. W okresie panowania Rzeczypospolitej Obojga Narodów planowano jej odbudowę, ale po Potopie szwedzkim z niej zrezygnowano. Obecnie pozostaje zabezpieczoną ruiną i sąsiaduje z historycznym muzeum uniwersyteckim. Chciałyśmy je zwiedzić, lecz akurat był to taki dzień w tygodniu, kiedy było zamknięte.














Na otaczającym katedrę wzgórzu można znaleźć jeszcze inne ciekawe rzeczy, m.in. kamień ofiarny.





Nasz spacer uprzykrzała już druga z kolei okropna ulewa. Prędko pomknęłyśmy do drugiego gotyckiego kościoła: luterańskiego św. Jana, który należy do najważniejszych zabytków gotyku ceglanego w Europie Północnej. Unikatowe są zachowane do dziś figurki z terakoty w liczbie ponad 1000. Pierwszy kościół św. Jana został zbudowany w I poł. XIII wieku, wkrótce po zdobyciu i Tartu przez zakon kawalerów mieczowych. Była to prawdopodobnie budowla drewniana. Najstarsze fragmenty obecnego kościoła pochodzą z XIV w. Bagnisty teren został uprzednio wzmocniony balami drewnianymi, na których następnie posadowiono fundamenty kościoła. Kościół przetrwał bez większych uszkodzeń aż do drugiej wojny światowej, kiedy to w sierpniu 1944 został zniszczony na skutek pożaru wywołanego gwałtownymi walkami pomiędzy Armią Czerwoną a Wehrmachtem i towarzyszącymi ich starciom bombardowaniami. Wyremontowany kościół oddano do użytku dopiero w 2005 roku.



















Mapa kościołów gotyku ceglanego.





Ulewa nieco złagodniała, kiedy wyszłyśmy znowu na miasto. Przeszłyśmy deptakiem, po drodze wstępując do antykwariatu. Zakupiłyśmy tam 5-tomowy zbiór starych estońskich pieśni i tańców ludowych. 






Nasz pokój w akademiku był skromny, ale w pełni zaspokajał wszystkie nasze potrzeby, ze spaghetti na czele.





Mama doskonale ogarnia nuty, więc od razu zaczęła śpiewać :-)






Kolejny poranek był już tylko lekko deszczowy, a my wyruszyłyśmy po śniadaniu na podbój Muzeum Narodowego, które - co ciekawe - znajduje się właśnie w Tartu, a nie Tallinie. Po drodze miałyśmy bardzo ciekawy zabytkowy hangar lotniczy.









Muzeum jest ogromne, wystaw wielka ilość, trudno je doprawdy zwiedzić w jeden dzień. Zaczęłyśmy od wystawy czasowej o ludach ugrofińskich. Cudownie pokazano życie w drewnianych chatach i oczywiście stroje.


















Dział lapoński.










Już widziałam takie wcześniej w innym muzeum, ale te były wybitnie piękne: narty z fokami. Współcześnie antypoślizgowe paski pod nartami nadal nazywa się fokami, ale nie każdy wie, że nazwa ta pochodzi od foczego futra, które dawniej było przymocowywane pod nartami na stałe.




Było dużo gablot "patriotycznych", niczego innego nie spodziewałyśmy się w tym młodym kraju. Było jednak tego trochę za dużo i zbyt chaotyczne.








O wiele ciekawsze były gabloty z zabytkami archeologicznymi, jednak nieco brakowało porządnego opisu pradziejów Estonii.








Wystawy etnograficzne to dopiero było coś! Kultura ludowa w Estonii jest wyjątkowa i wyjątkowo dobrze zachowana i kultywowana, inaczej niż w krajach sąsiednich czy np. u nas, gdzie kojarzy się bardziej z zacofaniem niż z idealnym stylem życia naszych prababć. Wszelki postęp na obszarze Estonii dział się bardzo powoli ze względu na oddalenie od europejskich centrów. W związku z tym przetrwały naprawdę archaiczne wzory i style. Wystawa 1300 torebek zwaliła mnie z nóg. Mamę też - padła na fotel.









W domu szyję podobne stroje, estońskie bardzo mi się podobają i materiały da się zdobyć. Mieliście może okazję oglądać mnie w estońskim stroju ludowym w bożonarodzeniowym filmie na moim kanale YouTube.











Wystawa obrazów Konrada Mägi nas trochę rozczarowała. Nie wydał nam się aż tak wybitnym artystą, choć kreuje się go na estońskiego artystę narodowego. Na wystawę krzeseł nie miałyśmy już za bardzo siły. Wyszłyśmy kiedy zamykano i wróciłyśmy na kolejne spaghetti, tym razem bolognese.





Na śniadanie kanapki z wątrobianką i cudowne pralinki do kawy. Jabłko straszliwie kwaśne.






Czas był już wracać do Tallina. Wybierałyśmy się na pociąg, ale przedtem nad rzekę, gdzie był jakiś ponoć niedorobiony szlak. Park był raczej smętny, rzeka brudna... Ale była wiata, pod którą siadłyśmy na herbatę. Po czym prawie biegłyśmy na pociąg. Chyba za dobrze nam się tam siedziało.














Dworzec kolejowy w Tartu leży daleko od centrum. Na szczęście zdążyłyśmy na marchewkę.




Obok dworca w Tallinie jest hala targowa, bez szału, ale coś trzeba jeść, więc kupiłyśmy wędzoną rybę na zupę. Potem chciałyśmy pójść do Muzeum Historii Żydów Estońskich, lecz z powodu niedawno wybuchłego konfliktu zbrojnego między Izraelem a Palestyną było zamknięte. Nie można było tak sobie tam wejść, ochrona czuwała, bramka była zamknięta. Przez domofon dowiedziałyśmy się, że jest zamknięte. Widocznie tak bardzo bali się aktów agresji. Smutne. Do synagogi też nie weszłyśmy.






Chwila na starym mieście i do hostelu, gotować zupę. Hostel był dość zaniedbany, jak to hostel, ale podobała nam się wysoka stara kamienica, prastare mury. W łazience śmierdziało kanalizacją, ale pomogło wietrzenie, więc potem było nam tam bardzo dobrze. Hostel nazywał się 16eur - Old Town Munkenhof. 





Mardilaat zaczynał się w czwartek, ale pomyślałyśmy, że wystarczy nam piątek i ewentualnie sobota. W czwartek rano wsiadłyśmy w miejski autobus i pojechałyśmy do areny sportowej, gdzie się odbywał. Nie tylko my! Były tam już tłumy. Całą powierzchnię zajmowały stanowiska sprzedawców i rzemieślników, niektórzy pokazywali jak pracują. Stoiska z jedzeniem były raczej na górze. Scenę umieszczono z boku na dole. Występowali na niej artyści ludowi, aczkolwiek nie cały czas. Cały dzień tam spędziłyśmy, buszując. Udało nam się kupić kilka cudownych rzeczy i poznać bardzo ciekawych ludzi, między innymi faceta, robiącego tradycyjne plecaki z pasm kory. Wiele osób paradowało w strojach ludowych, własnoręcznie wykonanych - wspaniały widok.














Poniżej nasze łupy :-) Po to tam w końcu przyjechałyśmy! Doskonale się te rzeczy potem miały nadać do rekonstrukcji historycznych. 

W sobotę również pojechałyśmy na jarmark, dokupić kilka drobiazgów i ostatecznie zdecydować się na inne trofea zakupowe. Spotkałyśmy się też z moją koleżanką Marią.










Wyszłyśmy tym razem wcześniej i miałyśmy jeszcze siłę na spacer na wzgórze katedralne. Było ciemno i mglisto, ale światła miasta rozweselały widok. Potem rundka przez rynek i odpoczynek w hostelu.














Jaka pogoda była w niedzielę? Oczywiście deszczowa. Biedni Estończycy... Jest tak u nich chyba prawie zawsze. Ku pokrzepieniu poszłyśmy do kościoła, konkretnie do katedry, która najładniej wygląda i mieści kościół luterański - uznałyśmy że najlepiej będzie doświadczyć czegoś najbardziej lokalnego, jeżeli chodzi o mszę. Nabożeństwo było potwornie długie, pastor w kazaniu w nieskończoność wałkował temat upadku współczesnego świata. Kazanie trwało 25 minut! Udało mi się zrozumieć kilka słów i wywnioskować temat kazania, z czego byłam bardzo dumna.






Po kościele pojechałyśmy autobusem na pożegnalny spacer nadmorskim szlakiem w Tabasalu. Wysiadłyśmy na przystanku Tiskre i doszłyśmy szybko do szlaku. Deszcz chwilami ustępował, nie było źle. Szlak wspiął się schodkami na klif i wzdłuż niego biegł. Widoki były piękne. Na początku siadłyśmy na herbatę i przekąskę pod wiatą, która niestety nieco przeciekała.











Z powrotem poszłyśmy plażą, choć nie był to leniwy spacer po piasku. Plaża była dzika, wąska i skalista. Zaczynało się już robić ciemno, a tu trzeba było skakać po skałach i pełzać pod zwalonymi drzewami. Ale Mama wolała to niż powrót klifem, bo nie przepada za przebywaniem na wysokości. Dzielnie zniosła wszystkie trudy. Doszłyśmy na plażę i padłyśmy na ławkę. Chwila relaksu i trzeba było wracać na autobus. Po południu było dużo autobusów, więc długo nie czekałyśmy. W okolicy stolicy autobusy są płatne, zapłaciłyśmy bodajże po 2 euro.












Ostatni raz Tallinn by night.





Samolot miałyśmy przed południem. Tym razem na lotnisko pojechałyśmy autobusem, ze względu na ciężkie zakupy i też odległość, bo z centrum jest dalej niż z Kadriorgu. Nie mogłyśmy znaleźć przystanku, bo każdy autobus ma inny, ale w końcu ktoś nam pomógł znaleźć i w dobrym czasie zjawiłyśmy się na odprawie. Nawet starczyło jeszcze czasu na kawę i pożegnanie z rybkami w akwarium.








A to już zakupy wyłożone w domu! To była bardzo udana wyprawa, i festiwal, i Tartu, i oba szlaki były super. Świetnie spędzony czas :-)



Na koniec dziękuję wszystkim, którzy dołożyli się do zrzutki na ratowanie danych z uszkodzonego dysku, m.in. z jedyną kopią zdjęć z tej podróży.

https://patronite.pl/z/dyskZebry