Wyglądało na to, że spośród wszystkich PNT-erów jestem jedyną osobą, która chce cały dystans przejść pieszo, włącznie z każdym centymetrem obejścia. To było dość przykre. Na Te Araroa też byłam tą jedyną spośród osób które znałam, choć wtedy było kilka takich, o których wiedziałam że przechodzą całość, tylko akurat się nie poznaliśmy. Na PNT też było kilka takich osób przede mną, zaczęli bardzo wcześnie i skończyli dobre dwa tygodnie przede mną. Omijanie jest czymś co mnie bardzo rozczarowało, kiedy się o nim dowiedziałam - wcześniej nie przypuszczałam, że ktoś w ogóle może chcieć tak robić i byłam wręcz zszokowana. Okazało się, że tak wiele osób omija, kłamiąc przy tym że tego nie robią. Na PNT omijano otwarcie, ale niezupełnie - na liście finiszerów pojawiło się całe grono osób, które ledwo przeszły połowę. Smutne. Niby to ich sprawa, a jednak to frustrujące, kiedy się samemu traktuje sprawę honorowo.
Jednego hikera jednak ruszyło sumienie - było mu żal, że objeżdżając odcinki ze znajomymi traci też część wakacji. Kingpin i Agent Orange, a z nimi Matador w tym tempie skończą szlak za 10 dni. A przecież o wiele fajniej jest być na szlaku niż go skończyć i wrócić do pracy - do takiego wniosku doszedł Beats i poszedł ze mną. Długo się zastanawiał, a kiedy oświadczył grupie że z nimi nie jedzie, tamci byli bardzo zdziwieni. Ale postanowienie zostało powzięte i Beats poszedł ze mną na Harts Pass. Był oczywiście szybszy i szedł szybciej, jednak mijaliśmy się parę razy, a na biwak byliśmy umówieni na szczycie. Był to biwak szczególny - spałam tam ostatniej nocy na PCT przed dotarciem do granicy kanadyjskiej. Zależało mi, żeby to doświadczenie powtórzyć.
Złapał nas po drodze deszcz, ale poszedł bokiem i nie był intensywny. Podejście było przedługaśne, ponad 30 km cały czas pod górę. Klimat zmieniał się w miarę zyskiwania wysokości i na górze było lodowato.
Dziwnie było pojawić się na Harts Pass ponownie. W 2019 dotarłam po ciemku, a kiedy wychodziłam rano była gęsta mgła. Nic więc nie widziałam. Pamiętałam, że było strasznie zimno, a u trail angeli obozujących na przełęczy wygasło już ognisko. Skończyło się też jedzenie dla hikerów. Ale miałam swoje, na pewno piłam pomarańczową herbatę. Pierwotnie planowałam rozłożyć ostatnie 50 km na dwa dni, ale potem rano poszłam po rozum do głowy i co prawda z opóźnieniem, ale wystartowałam na swój ostatni dzień na PCT.
Tymczasem na PNT był to po prostu dzień kolejny, choć jeszcze wciąż tak naprawdę nie na PNT, tylko na obejściu pożaru. Na biwaku spotkałam się z Beatsem. Był bardzo szczęśliwy, że podjął decyzję o wędrówce zamiast podjechania kolejnego odcinka. Szybko się rozłożyliśmy i zajęliśmy kolacją. Beats też przeszedł PCT i nawet miał mrożącą krew w żyłach historię o tym jak utknął dokładnie w tym miejscu w śniegu i wraz z innymi hikerami włamał się do chaty strażników. Prawo stanu Waszyngton mówi, że w sytuacji zagrożenia życia można dokonać włamania, więc skończyło się na szczęście tylko na tym, że byli w telewizji.


Obawy co do stanu pogody były niepotrzebne, dzień wstał zimny, ale chmury się unosiły. Myślałam, że może przywidziało mi się to zimno, może odwykłam po kilku tygodniach upałów, ale po dołączeniu do PCT rozmawiałam jeszcze z kilkoma osobami na tym szlaku i wszyscy mówili, że od jakiegoś czasu jest lodowato. Nie było tych ludzi mało! Wszyscy myśleli, że jestem jedną z nich i musiałam wyjaśniać, że nie czas na gratulacje, że jestem na innym szlaku. Wielu z nich nie wiedziało o istnieniu PNT.
Po jakimś kilometrze dotarłam do źródła, z którego już raz w życiu piłam, a potem rozkoszowałam się szlakiem. Tzn. właściwie cieszyłam się, że jestem na nim krótko, bo tylko do popołudnia, ale jednocześnie że jest tak idealnie zadbany, łagodny, szeroki - można iść z zamkniętymi oczami. Ten odcinek jest do tego bardzo piękny i wspaniale było oglądać wokół góry wynurzające się z mgieł.








I oto byłam z powrotem w Pasayten Wilderness. Szłam w bluzie i w bokserkach, które sobie kupiłam w Winthrop - bez nich byłoby zimno, a tak było idealnie. Bardzo się cieszyłam, że mam okazję się ubrać, a nie tak jak dotąd o marzyć o możliwości zdjęciu własnej skóry z powodu gorąca. Zjadłam pierwszy lunch nad strumyczkiem, przysiadłszy się do jakiejś hikerki. Widać było, że tłum na PCT ma siebie dość, nikt ze sobą nie rozmawiał, przechodzili tylko kolejno nie odzywając się do siebie, nie witając i nawet nie uśmiechając. To było smutne, ale wiedziałam o co chodzi. Hikerka też się nie odezwała, ale jakoś ją oswoiłam. Uśmiechnęłyśmy się do siebie, wyciągnąwszy każda po paczce chipsów. Potem zaczęłyśmy rozmawiać. Ona ruszyła pierwsza, ja niedługo za nią. Po południu tłum się trochę rozrzedził.






Byłam bardzo podekscytowana perspektywą poszukiwań głazu, na którym zrobiłam sobie zdjęcie w 2019. Nie byłam nawet pewna co do właściwego zbocza! Rozciągał się z niego widok na dolinę rzeki West Fork Pasayten River. Widać było, że musnął ja pożar, ale jeszcze nie spłonęła - co za ulga. To był widok, który zapamiętałam z PCT i miejsce, w którym postanowiłam, że wrócę. Ale głazowisko wyglądało inaczej, szlak trochę zmieniono, musiałam się do niego dostać mocno na przełaj. Spadły też nowe głazy. Ale to jednak ten kamień. Zrobiłam sobie kolejną przerwę.
Niesamowicie wydeptane biwaki!
Na przełęczy Holman Pass przyszedł czas rozstania z PCT. Tutaj PNT i PCT się rozdzielają. Oryginalna PNT pokonuje odcinek wspólny na północ od tego miejsca, obejście zaś od południa. Wiedziałam, że powrót na PNT na pewno będzie spektakularny i tak było - od razu skończyło się to, co zadbane, a przede mną były setki ogromnych zwalonych drzew i gubiąca się ścieżka.










Wody nabierałam już po ciemku, na planowany biwak został tylko kawałek, ale w ciemności trudno go było znaleźć, nie przypominał tych z PCT. Ale oto zobaczyłam jasną plamę - namiot! Namiot na PNT?! To przecież rzadkość. I nie był to namiot Beatsa, kolega poszedł jeszcze dalej. Kiedy się zbliżyłam okazało się, że obok stoi drugi, ciemnozielony, wobec czego już wiedziałam, kogo dopadłam: Giulio Verde, Timona i Scrathy. Nie spodziewałam się, przecież podjechali busem i byli o cały dzień drogi przede mną. Nie podjechali jednak na samą Harts Pass, tylko zrobili podejście innym szlakiem. Nie mogłam wytrzymać i słysząc szelest śpiworów przywitałam się. Byli zaskoczeni, bo sami nigdy nie chodzili po ciemku i było to dla nich dziwne. Rozbiłam się obok i zajęłam gotowaniem, zobaczyliśmy się rano.



Znajomi wyruszyli oczywiście pierwsi. Chmury wyglądały podejrzanie i faktycznie, wkrótce wyjmowałam w panice parasol. Deszcz był przelotny, zrobiło się co prawda przeraźliwie zimno, ale widoki nie zniknęły. A widać było lodowce! Znajdujący się dalej Park Narodowy North Cascades zawiera ich jeszcze bardzo wiele i można je oglądać z oryginalnego przebiegu PNT, lecz niestety kolejny odcinek też był zamknięty z powodu szkód pożarowych z poprzedniego roku. Park Narodowy bardzo opornie otwiera szlaki, szczególnie długodystansowe. Nie mówi się o tym oficjalnie, ale parki narodowe nie lubią wędrowców długodystansowych i po prostu starają się ich nie mieć w swoich granicach. To prawda, że nie stosujemy się często do reguł, ale to dlatego że reguły są zbyt skomplikowane i niedostosowane do osób, które się przemieszczają pieszo, bez samochodów i zasięgu. Moim zdaniem park celowo nie otwarł szlaku i chyba coś w tym jest - ci którzy poszli wcześnie i późno w sezonie na zamknięty odcinek mówili że jest naprawiony i w idealnym stanie. W środku sezonu nie dało się iść, bo strażnicy pilnowali i dawali mandaty. Nie chciałam ani dostać mandatu, ani dokonać nielegalnego przejścia, dlatego postanowiłam wykonać kolejne obejście (inaczej niż wszyscy inni, którzy ten odcinek objechali). Czekało mnie dojście do granic parku, a potem krótki odcinek do asfaltu.








Widoki były przepiękne, na zachód i na północ, tam gdzie Kanada. Naprawdę szkoda, że nie mogłam eksplorować tych gór, ale z drugiej strony pięknych gór na świecie nie brakuje i grunt żeby wędrówka była w całości i żeby było fajnie, a przecież było fajnie.
800 mil :-)
Zejście w dolinę, którą zajmuje sztuczne jezioro Ross Lake było przerażająco długie i bardzo zarośnięte, aż do granicy parku narodowego. Tam opuściłam Pasayten Wilderness, a pożegnał mnie spłoszony niedźwiedź. Nie zobaczyłam go wyraźnie, więc nie doliczyłam do rachunku.
Niektórzy twierdzą, że Ross Lake to coś ładnego, jest to niemała atrakcja turystyczna dostępna z innej strony samochodami. A jednak nie mogłam się do niego przekonać, widziałam tylko kolejne zniszczenia w naturze, kikuty drzew, skute skały i wyobrażałam sobie wspaniałą rzekę pełną łososi, która tam kiedyś była. Nie cierpię zapór.




Byłam zmuszona zabiwakować w parku narodowym, a niestety bez pozwolenia było to nielegalne. Żaden z PNT-erów nie biwakował legalnie, ale rzadko kto się do tego przyznawał. Ja się zawsze przyznaję do takich rzeczy, bo chcę żeby czytający zdawali sobie sprawę z trudności i tego jak wygląda rzeczywistość na szlaku. Rzeczywistość była taka, że biwak należało zarezerwować i opłacić przez telefon kilka dni wcześniej, zostawiając dane karty kredytowej i czekając na odzew (nie wiadomo jak i gdzie). Nikt sobie więc tym nie zawracał głowy. Biwaki i tak nie były oblegane. Gdyby można było zrobić to normalnie, oczywiście zarezerwowałabym nocleg czy wrzuciłabym opłatę do skrzynki. A przecież nawet nie miałam amerykańskiego numeru telefonu.
Znajomi robili większy dystans do ostatniego biwaku, chciałam tam dojść ale nie byłam taka szybka. Zaczęło zmierzchać... Zobaczyłam na szlaku kartkę, był to fragment mapy PNT z moim imieniem! Byliśmy umówieni na wiadomości ze znajomymi, wyraźnie mobilizowali mnie do kontynuowania, ale nie chciałam iść po ciemku i kiedy trafiłam o odpowiedniej porze na biwak, na którym były tylko dwie osoby, uznałam że zostaję. Było to śliczne miejsce, ale ze względu na wielu korzystających była też i mysz.
Naturalny kibelek bez dachu - postawiono takie na wszystkich biwakach ze względu na dużą ilość odwiedzających.
Rano znajdowałam kolejne wiadomości, bardzo się nimi cieszyłam i zachowałam do dzisiaj. Batonika nie zjadł żaden niedźwiedź :-) Wyobrażałam sobie jednak, że nie jedna osoba by moich znajomych zgromiła za zostawienie go...
Przygoda z North Cascades NP skończyła się na moście na wartkim strumieniu, potem kilka tablic o historii okolicy i nędzny parking. Nie było niestety stolika piknikowego, zjadłam drugie śniadanie oparta o ścianę WC. Ale chociaż było WC, a w środku kosz na śmieci. Wieści o tym koszu krążyły wśród hikerów!
Dalej nie trzeba było wcale iść asfaltem, bo był inny szlak wzdłuż. Na nim już jesienne kolory i dwie hikerki z PCT, które jako jedne z bardzo nielicznych pokonywały swoje obejście pieszo. Część pokrywała się z moim, bo ja zmierzałam na zachód, a one od zachodu obchodziły zamknięty obszar. Pożar na PCT był ogromny, obejmował także osadę Stehekin, w której nie byłam, ale która jest słynna. Miejscowość uratowano, ale mieszkańcy zostali ewakuowani.





Kiedy byłam na tym szlaku zaczęło lać. Spotkałam dwie strażniczki, były miłe, jak najbardziej. Było im przykro, że park zamknął szlak i czeka mnie kilkadziesiąt km asfaltu. Lało solidnie, ratował tylko parasol. Poszłam na koronę zapory zobaczyć widok, ale był kiepski. Drugi lunch w przypadkowo znalezionej toalecie, a potem wątpliwości czy będzie się dało przejść na Diablo Lake Trail, czy będzie most - ale był most, można było spokojnie przejść na drugą stronę kanionu. W dole błyskała turkusowa woda. Odkąd zeszłam nad Ross Lake zrobiło się niesamowicie zielono - to był las deszczowy strefy umiarkowanej. Rosły cedry i inne rośliny, które lubią wodę. Pamiętałam je z wizyty na Wyspie Vancouver w 2018. I te wszystkie mchy, paprocie - coś pięknego. Tylko czemu tak mokro...




Na nocleg skierowałam się do wiaty, raczej altany. Mówiły o niej PCT-erki, wspominały że rozmawiały o noclegu w niej ze strażnikiem parkowym i strażnik powiedział, że nocleg w niej nie jest rekomendowany. Nie powiedział jednak że zabroniony. Skorzystałam więc z tej luki w przepisach. Zanocowałabym na pobliskim polu namiotowym, ale je zamknięto i nie było żadnych legalnych możliwości noclegu w okolicy. A altana była super. Deszcz padał rzęsisty, pod cedrami szybko zapadł zmrok. W tej zieleni czułam się jak w Japonii, wspaniale.



Rano nadal jeszcze padał deszcz, ale to dobrze - nikogo nie spotkałam. Ale wkrótce znalazłam się na koronie kolejnej zapory i odtąd już miałam iść asfaltem bardzo długo. W deszczu i przy silnym wietrze, który porywał parasol było to okropne. Ale cóż było zrobić... Ktoś się zatrzymywał, pytał co robię, podziwiał. Inni patrzyli w zadziwieniu... Po jakimś czasie trafił się parking i WC, mogłam coś zjeść pod dachem. I tak aż do Newhalem. Newhalem dawniej było osadą indiańską nad Skagit River. Do dziś pozostali tam jacyś Indianie - ci na północnym zachodzie mieli większe szanse przetrwania. We wsi stacjonowali strażacy pracujący na obszarze pożaru na PCT. Poza tym był mały drogi sklep i sklepik parku narodowego, w którym w ramach zadośćuczynienia za nielegalny biwak za równowartość pozwolenia na ów biwak zakupiłam naszywkę i naklejkę. Jakaś pani skupiła na mnie wzrok, zagadała i zaproponowała że zafunduje mi lunch - widać było, że go potrzebuję. Dostałam sycącą zupę z fasolą i wołowiną oraz gorącą herbatę, po których zrobiło mi się cieplej i lżej na duszy. Takie spotkania zawsze potrafią wydźwignąć z najgorszej nędzy!








Po południu kontynuowałam asfaltem. Poszłam siusiu za drzewo, a wtedy nadjechała straż graniczna. Strażnik chyba wiedział o co chodzi, kiedy szybko zapinałam plecak, bo tylko zapytał czy robię obejście (myślał, że idę w odwrotną stronę i jestem z PCT). Zalecił mi trzymać się lewej strony jezdni i odjechał. Siadłam sobie potem w spokojnym miejscu nad rzeką. Przestało padać, od czasu do czasu pojawiała się już tylko mikroskopijna mżawka. W końcu skończył się i park narodowy. Co za ulga.
Z biwakiem był spory problem - las był gęsty, nierówny, nie było nawet jak do niego dojść. Ale mam w tych sprawach intuicję i znalazłam wypłaszczenie, które okazało się starą drogą wzdłuż nowej. Asfalt pamiętał pewnie lata 30-te. Musiałam użyć gałęzi do rozbicia namiotu, ale to było dobre miejsce. Było niezwykle mało prawdopodobne, że ktoś mnie tam znajdzie. I nie znalazł, z wyjątkiem wielkiego ślimaka, którego rano zlokalizowałam w swoim bucie.



Korzystając z okazji, że już się wzięłam za przyglądanie butom wkleiłam zakupione w Winthrop piankowe plastry - coś jak Moleskin, tylko grubsze. Wycięłam z nich okrągłe kawałki odpowiadające dołkom, które wydeptuję z przodu buta ze względu na płaskostopie poprzeczne. Z czasem dołki robią się głębokie i wywołuje to ból. Warto byłoby wymienić buty, ale nogi szybko te dołki robią - okazuje się, że w miarę dobrze można się poratować taką metodą. Wkładka idzie na wierzch, krawędzie wyrównałam. Czuć to było, ale mnie nie obtarło i z czasem ładnie się ułożyło.
Zapowiadał się parny dzień. Dobrze że było pochmurno, w słońcu się źle idzie drogą. Był weekend i duży ruch, a chodniki występowały z rzadka. Pobocze było w miarę szerokie, także tylko na zakrętach trzeba było uważać.
Po drodze znów była miejscowość: Marblemount. Tu była dyrekcja parku, ale bardzo daleko od drogi, kilka kilometrów. Tam można było zdobyć pozwolenie na biwak - dobre sobie. W centrum miejscowości były dwie stacje benzynowe z mikro-sklepikami i bardzo fajny sklep ze starociami i indiańskimi gadżetami. Znalazłam kilka interesujących rzeczy, w tym naprawdę fajny obraz przedstawiający polujących z łodzi Aleutów. Wszystko to zapakowałam do plecaka, bo następnego dnia miałam być w Concrete, gdzie mogłam to odesłać pocztą. O pamiątkach z USA wrzuciłam film na YT: https://youtu.be/97GrmoAzzos
Herbata słodzona z niesłodzoną dają razem mieszankę w sam raz :-)
Po południu znalazłam coś niesamowitego - kapliczkę przydrożną! To wielka rzadkość w USA, nie mają tam takiego zwyczaju. A tutaj można było zamknąć drzwi i podpiąć się do prądu, bo były gniazdka!
Skagit River rozlewała się coraz szerzej, ktoś nawet spływał na paddleboardach! Za zakolem spotkałam dziewczyny, które tego dokonały. Mówiły, że nie był to dobry pomysł - rzeka miała silny nurt i ledwo im się udało.
Na poboczu znalazłam znak AT! Już go kiedyś widziałam i wiedziałam, że to Beats idzie przede mną. Super było się przekonać, że jednak nie jestem jedyną szaloną osobą idącą nad ocean pieszo, nawet asfaltem.
Na skrzyżowaniu ze stacją benzynową obejścia PNT i PCT się rozdzielały. Jednak udało mi się spotkać jeszcze parę z Wielkiej Brytanii. Potem przysiadłam sobie na miejscu piknikowym w lesie deszczowym. Tamtejsze pole namiotowe również zamknięto.
W blasku zachodzącego słońca dotarłam do Concrete, gdzie miałam już odbić od głównej drogi i po 15 km dotrzeć do normalnego PNT. Ale nie tego wieczora. Nazajutrz musiałam iść na pocztę i do sklepu, a teraz musiałam znaleźć miejsce na biwak i wifi. Wifi było pod biblioteką, a biwak znalazłam nad rzeką. Było to takie miejsce, w które kierowali się ci, którzy nie mieli ze sobą co zrobić. Biwakowali tam już bezdomni, zaparkowawszy swój zrujnowany wehikuł obok. Zainteresowali się kto idzie, ale doszedłszy do wniosku że jestem nieszkodliwa zajęli się swoimi sprawami i miałam spokój.
Sklep był bardzo daleko, na pocztę musiałam się wrócić. Pani w okienku była dość znarowiała, były różne problemy, ale zaakceptowała moje opakowanie do nowej, trzeciej już paczki i wysłała dwie które czekały grzecznie na general delivery. Wysyłałam je już do ostatniego miejsca na szlaku - Forks.