Plan wyprawy do serca szwedzkiej Laponii był dość ambitny, a czasu niewiele. Mieliśmy wystartować w Ritsem, zimowym szlakiem dojść do Kisuris i stamtąd zapuścić się na teren Parku Narodowego Sarek, powszechnie uważanego za najdzikszy obszar górski Europy, wybierając najbardziej oczywistą trasę, czyli Rapadalen i zakończyć w Kebnats dwudniowym odcinkiem Kungsleden.
Yr.no od kilku dni zapowiadało fatalną pogodę, ale wciąż mieliśmy nadzieję, że przesadzają. Niestety nie przesadzali i choć na początku marca powinny panować jeszcze solidne mrozy, dokuczał nam śnieg z deszczem i temperatury około zera powodujące klejenie się śniegu do nart. Do tego ja zapadłam na przeziębienie, a linie lotnicze się uwzięły... W ostatecznym rozrachunku trasę mocno skróciliśmy i w Sarku biwakowaliśmy tylko dwa razy, po czym wróciliśmy do Ritsem. Nie było jednak tak źle, bo lapońska zima urzekała surowością, zyskaliśmy też sporo zimowego doświadczenia.
Na samym wstępie, już spakowani, o północy w dniu wylotu zostaliśmy powiadomieni smsami, że nasz lot odwołano. Później się okazało, że to wskutek strajku w Norwegianie. Zestresowaliśmy się mocno, ale ostatecznie udało nam się dostać do Sztokholmu na czas, tyle że z przesiadką w Oslo. Samolot z Oslo też był opóźniony, ale pożywiając się dla zabicia czasu, doczekaliśmy się. Wylądowaliśmy w Arlandzie na tyle późno, że nie było sensu przemieszczać się do Sztokholmu, zakwaterowaliśmy się więc na lotnisku.
Rano przykrych niespodzianek ciąg dalszy - tym razem krajowe linie lotnicze Next Jet oświadczyły, że lot będzie opóźniony, bo czekają na części zamienne do samolotu. Tym sposobem załapaliśmy jednodniowe opóźnienie, bo kiedy wylądowaliśmy w Gällivare, nasz autobus do Ritsem, kursujący raz na dobę, dawno już odjechał. Byliśmy więc zmuszeni zanocować w polarnym miasteczku górniczym. W informacji turystycznej znaleźliśmy najtańszy nocleg, zamelinowaliśmy się, po czym obeszliśmy miasto, zdążając w ostatniej chwili zakupić paliwo (1580g gazu i litr płynnego paliwa Primusa). Ładnie wyglądał oświetlony nocą drewniany kościół.
Autobus odjeżdżał dopiero po południu, więc mieliśmy jeszcze czas na zakupy spożywcze i pobieżny przegląd atrakcji. Największą atrakcję stanowiliśmy jednak my sami, zjeżdżając ulicami na dworzec na nartach z pulkami. Ten i ów mieszkaniec Gällivare pomachał nam i przesłał uśmiech.
W trakcie trzygodzinnej podróży mocno klimatyzowanym autobusem zaczęłam odczuwać niepokojące objawy wirusowej infekcji. Miałam nadzieję, że jakoś zdołam przezwyciężyć niedomaganie i faktycznie jak tylko opuściłam autobus i odetchnęłam świeżym powietrzem poczułam się lepiej. Entuzjazm jaki odczuwaliśmy w obliczu nadchodzącej przygody dodawał nam energii, nie zważając więc na dziwne spojrzenia innych turystów, zostających na noc w schronisku, wyruszyliśmy w drogę o zmierzchu. Trochę czasu zajęło nam odnalezienie drogi z osady do otyczkowanej drogi przez sztuczne jezioro Áhkkájávvre, jednak jak już znaleźliśmy się nad jeziorem sprawa była oczywista. Pomarańczowe tyczki były gęsto ustawione i póki co nie pozostawiały wątpliwości, wobec czego w niezłym tempie przesuwaliśmy się do przodu. Wkrótce nastały ciemności, a my byliśmy dopiero w jednej trzeciej drogi, jednak nie obawialiśmy się, bo wiedzieliśmy gdzie idziemy - byłam w tej okolicy latem 2013.
Natura nie pozwoliła nam jednak na pokonanie jeziora bez trudności. W połowie drogi, na środku jeziora, pogoda gwałtownie się zmieniła. Zerwał się silny wiatr, wiejący nam w twarze i zaczął padać śnieg, siekąc po policzkach. Przyjemnie nie było, ale jeszcze mniej przyjemnie byłoby rozbijać namioty w tych okolicznościach, wobec czego twardo parliśmy do przodu. Zamieć jednak skutecznie nam to utrudniała, śnieg padał bardzo gęsto i niewiele było widać. Mimo że odległość między kolejnymi słupkami była niewielka, a na każdym naklejona była odblaskowa taśma, mieliśmy problem ze znalezieniem następnych. Ze dwa razy zatrzymywaliśmy się szukając właściwej drogi. Śnieg pokrył mi okulary warstwą lodu, dopiero kiedy go starłam zaczęłam coś więcej widzieć i jakoś udawało nam się przesuwać od słupka do słupka. Pojawiły się lodowe wzniesienia, później wiatr osłabł, z czego wywnioskowaliśmy, że zbliżamy się do brzegu. I rzeczywiście, po trzech godzinach zobaczyliśmy ląd. Wypatrzyliśmy przystań, do której latem przybijają pasażerskie statki przewożące turystów i tam opuściliśmy szlak i wdrapaliśmy na stromą skarpę. Mieliśmy zamiar postawić namioty gdzieś między brzozami, ale ani wiatr, ani ilość śniegu nie zachęcały. Widać było kilka lapońskich domków, więc odpięłam pulki i poszłam się rozejrzeć. Kawałek dalej wypatrzyłam obiecujący śnieżny kopiec, zajrzałam i okazało się, że tak jak podejrzewałam skrywa on lapońską kåtę - otwartą! Zaraz dołączył do mnie Romek i odkopaliśmy wspólnie wejście do chatki. Drzwi się nie zmykały i w środku było dużo śniegu, ale po tym wszystkim co przeszliśmy szczególnie doceniłam zaciszne schronienie jakie oferowała skromna budowla. Przygotowaliśmy sobie legowiska, natopiliśmy śniegu i po późnym posiłku poszliśmy spać.
Rano czułam się chora i musiałam ratować się gripexem. Pogoda także nie odpuszczała... Nie daliśmy jednak za wygraną i wygramoliliśmy się z przytulnej kåty na światło dzienne. Padał mokry śnieg, śnieg z deszczem, zasnuwając okolicę szarawą poświatą. Z trudem przekopywaliśmy się przez brzozowy lasek, aż zdecydowaliśmy się zjechać na jezioro, gdzie śnieg był przewiany, i wrócić na otyczkowany szlak by nim spowrotem wgramolić się na brzeg.
Po przebyciu dwóch kilometrów dotarliśmy do pobliskiej chatki turystycznej SFT, noszącej miano Akka, od górującego nad nią majestatycznego wzniesienia o tej samej nazwie. Szybko zrobiłam rekonesans i odkryłam, że chatka jest otwarta. Nie potrzebowaliśmy używać słów żeby ustalić, że wchodzimy się ogrzać i osuszyć - mokry śnieg zdążył nas już przemoczyć. Romek rozpalił ogień w piecyku, powoli robiło się cieplej, kiedy na zewnątrz przechodziła śnieżyca. Na zdjęciu usiłowałam pokazać jak parują moje rękawice...
Jak już zrobiło się przyjemnie ciepło nie mieliśmy najmniejszej ochoty ruszać w dalszą drogę. Kontynuowanie z bolącym gardłem też nie było najlepszą opcją, więc stanęło na tym, że resztę dnia oraz noc spędziliśmy w chatce. Nie byliśmy tam jednak sami, najpierw nadciągnęli Belg z Holendrem, a już po ciemku sześcioosobowa francuska wycieczka, która napełniła chatkę chaosem i nadmiarem ciepła.
Rano wydawało się, że pogoda się poprawia, ale nie na długo. Francuscy emeryci wstali wcześnie i wyruszyli długo przed nami. Belg i Holender sprawiali wrażenie jakoby mieli zamiar przeczekać kolejny dzień w chatce. Nocleg pod dachem dobrze mi zrobił, czułam się już lepiej, więc bez większych oporów przypięłam narty.
Nadal wiało i padał mokry śnieg, topiący się na twarzy i zamarzający na kapturze, ale były też przerwy w opadach pozwalające na robienie zdjęć. Szliśmy po śladzie wyżłobionym przez Francuzów i nie męczyliśmy się zbytnio. Dopiero kiedy po dwóch godzinach ich dogoniliśmy uświadomiliśmy sobie panujące warunki. Odtąd przestało być lekko, bo przyłączyliśmy się do torowania w głębokim, ciężkim puchu.
Dopiero kiedy szlak połączył się z trasą uczęszczaną przez skutery śnieżne udało nam się wyprzedzić Francuzów. Na twardszym podłożu odetchnęliśmy i gładko pokonaliśmy ostatnie wzniesienie przed jeziorem Kutjaure. Do jeziora zjechaliśmy siadając na pulkach :-)
Na brzegu Kutjaure kończył się znakowany szlak, odtąd byliśmy skazani na nawigację we własnym zakresie. Znając okolicę wiedziałam dokąd się udajemy, jednak orientację w terenie utrudniały przechodzące zamiecie. Wybraliśmy najprostszy wariant - ominęliśmy miejsce w którym z jeziorza wypływała niezamarznięta rzeka Vuojatädno, po czym skręciliśmy w koryto potoku Sinjuvtjudisjahkka, który miał nas doprowadzić do mostu, od którego blisko już było do chatki Kisuris. W niektórych miejscach były przerwy w lodzie, gdzie widać było płynącą wodę. Musieliśmy takie miejsca omijać.
Niedługo zobaczyliśmy, że Francuzi podążają naszym śladem. Wkrótce nas dogonili i znów zmienialiśmy się w torowaniu. Przez jakiś czas szliśmy zgodnie, aż w pewnym momencie oświadczyli, że ich GPS wskazuje inną drogę niż ta, którą miałam opracowaną, a ja dałam się namówić i poszliśmy za nimi. Był to wielki błąd, bo wyszło na to, że zamiast iść rzeką brnęliśmy lasem wzdłuż niej przez bardzo głęboki śnieg zalegający w lesie. Koncepcja naszych towarzyszy była w oczywisty sposób do niczego, odłączyliśmy się więc od nich. Szliśmy bardzo powoli, zapadając się po kolana pomimo nart. Tutaj moje szersze narty okazały się bardzo dobrym rozwiązaniem - przynajmniej czuby wystawały spod śniegu. Gdzieś w zaspach straciłam koszyk śniegowy w jednym kiju, szukałam, ale nie znalazłam zguby. Dopóki szliśmy po płaskim dawaliśmy radę, ale do chatki trzeba było wspiąć się na rzeczną terasę pokonując stromy trawers. Pod trawersem znowu spotkaliśmy Francuzów. Spędziliśmy tam chyba dobre pół godziny, męcząc się z podciąganiem pulek pod górę. Wreszcie się udało, ale wyszliśmy w miejscu mi nie znanym, chcąc nie chcąc musieliśmy więc zaufać wskazaniom GPSu. Krążyliśmy jakiś czas, bo wskazania były niejasne albo oni mieli problem z ich odczytaniem. Nieźle wymęczeni i zirytowani osiągnęliśmy w końcu chatkę w okolicach godziny 22.
Rano pogoda sprawiała wrażenie poprawiającej się. Nasi sąsiedzi się nie spieszyli, bo robili sobie dzień przerwy, my też nie, bo taką przyjęliśmy zasadę. Miałam jednak zadanie do wykonania - wykonać zastępczy koszyk do kija. W przyszłości będę nosić zapasowe oraz więcej taśmy naprawczej, bo z tego co miałam nie dało się nic sensownego zrobić. Z pomocą przyszedł mi jeden z Francuzów, który posiadał koszyk i zechciał mi go odstąpić, a nawet przymocować. Mocowanie okazało się tak solidnie, że trzyma do dziś.
W dobrych nastrojach opuściliśmy gościnną chatkę i skierowaliśmy się w stronę dzikszych terenów. Pogoda zapewniała dobrą widoczność, nie musieliśmy się więc trzymać strumienia. Poszliśmy więc prawą stroną doliny, bliżej masywu Kisuris. Z początku sunęliśmy po świeżych śladach skutera, który trzymał się granicy Sarku (tam już skuterom nie wolno wjeżdżać). Zamieszkujący te okolice Lapończycy często się tamtędy przemieszczają - nie spodziewaliśmy się tego.
Pogoda była coraz piękniejsza, niebo się przecierało i mogliśmy podziwiać otaczające nas góry i szeroką dolinę. Było raczej płasko, choć czasami mieliśmy do pokonania niewielkie pagórki. Wyżej śnieg był przewiany, a słońce przygrzewało - na taką aurę liczyliśmy.
Im dalej szliśmy tym robiło się zimniej, od strony gór ciągnęło mrozem i po drodze musiałam założyć bluzę. Mijaliśmy coraz rzadsze kępy brzóz, aż doszliśmy do miejsca w którym rzeka się rozdzielała i skręciliśmy w prawo, w kierunku przełęczy pod Nijákiem (to ta charakterystyczna stożkowata góra, swego rodzaju brama do Sarku). Przeszliśmy jeszcze kawałek i wśród ostatnich brzóz postanowiliśmy rozbić obóz. Romek wykopał dół pod namiot, ja z kolei postanowiłam nie naruszać równowagi w przyrodzie bez potrzeby i tylko wyrównałam powierzchnię, a brzegi tropiku z lekka obsypałam śniegiem. Było jeszcze wcześnie, więc mając wciąż zapas energii zjeżdżałam na nartach z pobliskiego pagórka. Romek podjął próbę rozpalenia ogniska, musiał jednak najpierw dokopać się do gruntu, co okazało się dość trudne, bo śniegu było ze dwa metry. Wykopał dziurę, ognisko rozpalił, ale nie bardzo dało się tego ogniska używać, więc dał za wygraną. Osobiście wolałam schronić się w zaciszu namiotu i w cieple śpiwora, zerkając na zachód słońca.
Wieczorem długo topiliśmy śnieg, nasłuchując szczekania polarnego lisa. Bezchmurne niebo zapowiadało mróz i rzeczywiście temperatura szybko spadała, od zachodu słońca do zapadnięcia całkowitych ciemności z -12 zrobiło się -18. Do tego wiał coraz silniejszy wiatr, który ciągle zmieniał kierunek. Nasze namioty były jednak porządnie zakotwiczone, mimo że tylko na połowie punktów mocowania, nie sprawiały wrażenia jakoby miały zamiar poddać się podmuchom.
Rano nadal wiało, pogoda była jakaś niestabilna. Namiot Romka spoczywający w wykopanym dole był dość mocno przysypany śniegiem. Mój był po prostu owiany i nie wymagał żadnych zabiegów. Początkowo mieliśmy zamiar iść jeszcze w głąb Sarku jeden dzień po czym wrócić, ale doszliśmy do wniosku, że nie bardzo ma to sens, szczególnie że Romka dopadły kłopoty natury żołądkowej. Postanowiliśmy nie przenosić obozu, a zamiast tego wybrać się tylko na krótką wycieczkę na lekko. Poza tym odpoczywaliśmy i oczywiście topiliśmy śnieg, którego mieliśmy trochę dość, bo czuliśmy się już mocno odwodnieni.
Kolejna noc była jeszcze bardziej wietrzna, leżąc w śpiworze czułam jak wiatr szarpie namiotem. Tradycyjnie rano niebo dało nam złudzenie pięknej pogody, nie trwało to jednak długo. Myśleliśmy, że jesteśmy na tym pustkowiu zupełnie sami, tymczasem spotkała nas niespodzianka - na wzgórzu zauważyłam grupę wędrowców, pomachałam im zachęcająco, a kiedy przyszli do naszego obozowiska pogadaliśmy chwilę. Byli z Ukrainy, wędrownie szło im tak samo opornie jak nam, ale mieli dużo więcej czasu, więc i większe szanse przejścia zaplanowanej trasy (podobnej jak nasza). Wichura dawała nam się we znaki, zwłaszcza kiedy nastąpiła konieczność skorzystania z toalety. Chwilami idąc musiałam się zatrzymywać, bo tak wiało, że nie mogłam ustać. Udało mi się zamocować śpiwór na brzozie udowadniając tym samym, że wysuszenie go na mrozie nie jest niemożliwe. Miałam też okazję przetestować umiejętność zwijania namiotu w wietrznych warunkach - udało się bez problemu.
Jak tylko wyruszyliśmy spowrotem w kierunku Kutjaure pogoda zaczęła się psuć. Wybraliśmy tym razem łatwiejszy wariant - cały czas doliną strumienia. Widoki zasłaniały chmury i padający śnieg, jednak kiedy osiągnęliśmy bardziej zwarte zadrzewienia osłoniły nas one od wiatru, a jednocześnie zaczęło się od czasu do czasu przejaśniać.
Obecność mostu na Sinjuvtjudisjahkka potwierdziła nasze wyobrażenia o tym, gdzie jesteśmy. Szło się dobrze, śniegu w korycie rzeki nie było ekstremalnie dużo, mogliśmy sobie nawet pozwolić na krótką przerwę regeneracyjną.
Doszliśmy nad jezioro, ominęliśmy wypływającą z niego Vuojatädno podobnie jak dwa dni wcześniej i skierowaliśmy się ku zagrodzie dla reniferów, w pobliżu której znajdował się początek znakowanego szlaku. Pięknie wyglądał śnieg przewiewany przez wiatr po powierzchni jeziora.
Za jeziorem szło nam jak z płatka - szlak był przejechany, a wiatr wreszcie zaczął wiać nam w plecy i pchać nas do przodu. Naszym pierwotnym zamiarem było zabiwakowanie w okolicach ujścia strumienia do jeziora, ale czas mieliśmy tak dobry, że stwierdziliśmy, że powinniśmy dać radę dojść do chatki Akka. Jeśli nie, to zawsze mogliśmy rozbić się gdzieś wcześniej.
Nie było jednak takiej potrzeby, bo po szlaku śmigaliśmy bardzo zgrabnie, bawiąc się doskonale na zjazdach uciekaniem przed pulkami. Cała sztuka polega na tym żeby nie dać się im dogonić i zwalić z nóg. Z zarośli od czasu do czasu pierzchały stada pardw w białej zimowej szacie. Na ostatnim kilometrze spotkaliśmy Finów ze skuterami, którzy polowali na te piękne ptaki. Od południowego zachodu znów nadchodziły chmury, przed którymi uciekaliśmy oglądając się na przeświecające przez nie zimowe słońce.
Pod wieczór zawitaliśmy do opustoszałej chatki. W środku było ciepło, co oznaczało, że ktoś w niej nocował poprzedniej nocy. Tym razem jednak nie mieliśmy towarzystwa. Przebudziłam się o świcie i zobaczywszy przez okno różowe blaski wschodzącego słońca wyszłam na zewnątrz żeby je uwiecznić.
Rano nie spieszyliśmy się, bo wiedzieliśmy że nie ma takiej potrzeby - skoro przejście przez Áhkkájávvre nocą przy fatalnej widoczności zajęło nam tylko trzy godziny mogliśmy spokojnie poleniuchować. Leniuchowaliśmy tak długo aż pojawiła się pani opiekująca się chatką. Sezon zimowy zaczynał się następnego dnia i właśnie przyjechała - poza sezonem chatka nie ma dozoru.
Áhkkájávvre przy (wreszcie!) cudownej pogodzie zaserwowało nam cudne widoki na wszystkie strony - na Áhkkę, na piętrzące się góry po norweskiej stronie granicy i mnóstwo innych pagórków w arktycznym kamuflażu.
Otyczkowany szlak nie wiedzie prosto do Ritsem, ale kluczy, omijając zdradliwe miejsca. Połacie cienkiego lodu u ujścia rzeki także były otyczkowane i oznaczone tabliczkami.
Od północnego zachodu, od Norwegii, nadciągnęły kolejne ławice szarych chmur i popsuły krajobraz dokładnie w chwili kiedy osiągnęliśmy brzeg jeziora i Ritsem. Trudno było się powstrzymać i na noc zatrzymaliśmy się w schronisku. Na obiad standardowy liofilizat (LYO okazały się rzeczywiście smaczne i pozbawione chemii, a nawet wyglądające jak prawdziwe jedzenie). Schroniskowy sklepik oferował najrozmaitsze artykuły potrzebne wędrowcom, w tym także gaz. W jadalni było trochę książek oraz karty, do których zasiedliśmy wieczorem, rozgrywając partyjkę tysiąca.
Rano mieliśmy powrotny autobus, do którego nikt oprócz nas nie wsiadł, dopiero w Vakkotavaare dołączyła para narciarzy. Jako że zostały nam dodatkowe dwa dni myśleliśmy o tym żeby zatrzymać się w Vietas, ale ceny były kosmiczne i odpuściliśmy. Jednak widok z tarasu prywatnego schroniska zacny.
Po południu zostaliśmy dostarczeni do Gällivare, gdzie zaraz udaliśmy się do znajomego miejsca noclegowego. Porzuciliśmy rzeczy i udaliśmy się na miasto. Po tygodniu na liofach byliśmy dość wygłodniali... A lody z ananasami smażonymi w cieście przepyszne!
Słoneczną niedzielę spędziliśmy na biegowych trasach narciarskich pod górą Dundret. Wyżej były też stoki zjazdowe, ale dla nas, zaopatrzonych w wiązania Hagan X-Trace, wystarczającą dawkę adrenaliny zapewniały zjazdy na trasach biegowych (trzeba przyznać, że dużo łagodniejsze niż trasy na Kubalonce). Tutaj także byłam zadowolona z szerokich nart, polubiłam już nawet taliowanie, które sprawia, że same skręcają.
Wieczór spędziliśmy w naszym lokum, gdzie spotkaliśmy rodaków pracujących w miasteczku, z którymi trochę porozmawialiśmy. Rozrywkę zapewniała szwedzka telewizja, akurat nadawali film przyrodniczy o japońskich małpach bytujących zimą przy ciepłych źródłach. Bardzo trafnie...
Samolot mieliśmy dopiero po południu, więc pół dnia mieliśmy jeszcze do wykorzystania. Obejrzeliśmy asortyment miejscowego sklepu outdoorowego, zrobiliśmy małe zakupy spożywcze i odwiedziliśmy skromne lokalne muzeum (za darmo!). Ekspozycja może nie była wyszukana, ale było wystarczająco dużo lapońskiego rękodzieła żeby mi się spodobało.
Na lotnisko nie kursują autobusy, ale zawiozła nas pani prowadząca nasze B&B za cenę ponad trzy razy niższą niż ta, której żądają taksówkarze. Tym razem nie było już żadnych opóźnień. Przy słonecznej pogodzie widoki były rozległe, na lasy i krawędź Gór Skandynawskich, a później na brzeg morza.
W Arlandzie pojawiliśmy się na tyle wcześnie, że zdążyliśmy jeszcze pojechać do centrum Sztokholmu dla przewietrzenia się. Miasto było już jednak opustoszałe, a sklepy pozamykane, rzuciliśmy więc tylko okiem na stare miasto i wróciliśmy na lotnisko, gdzie spędziliśmy ostatnią noc. Rano polecieliśmy do Krakowa, obiecując sobie kolejną wizytę w Laponii i przejście Rapadalen następnym razem. Może wtedy uda się zobaczyć zorzę polarną - tym razem niestety nie widzieliśmy.
Sprzętowo wszystko raczej się sprawdziło, oprócz feralnego kijka, z którego odpadł koszyk - następnym razem wezmę zdecydowanie bardziej rozbudowany zestaw naprawczy. Błędem było zabranie jednego palnika na dwie osoby, dużo łatwiej byłoby gdybyśmy mieli dwa. Śnieg jednak bardzo wolno się topi... Palenie na gazie było dużo mniej skomplikowane niż na benzynie, wystarczyło nagrzać kartusz i można było palić spokojnie w przedsionku. Narty Madshus Epoch z wiązaniami Hagan X-Trace oceniam jako strzał w dziesiątkę, spisały się znakomicie, podobnie jak pancerne buty Lundhagsa. Za to trzeba będzie pomyśleć o jakimś bardziej profesjonalnym pokrowcu na pulki (używałam zwykłej torby na bagaż, przykrywając ją podłogą od namiotu). Cóż poza tym... Może w przyszłości będę zabierać odrobinę więcej jedzenia, bo wygląda na to, że zimą faktycznie spala się więcej kalorii :-)
Nakręciłam jak zwykle film, choć podobnie jak zdjęcia nie pokazuje wszystkiego - w padającym śniegu szkoda mi było aparatu. Coś tam jednak widać :-)
Czym mocowaliście namioty?
OdpowiedzUsuńUżywaliśmy aluminiowych śledzi/szabli śnieżnych, około 40cm długości, wagi niestety nie znam. Mieliśmy po 5 sztuk na osobę, a nasze namioty po 6 odciągów, więc w szóstym punkcie mocowania funkcję śledzia pełniła łopata.
OdpowiedzUsuńLeśna!
OdpowiedzUsuńNie było mozolne topienie wody w 900ml naczyniu? Zastanów się nad przejściem na 2L. Za jednym gotowaniem masz zatankowany termos i wodę na śniadanie/kolację. Optimus Vega też wtedy pokaże swoje możliwości.
Pim
Szczerze mówiąc to Romek odwalał prawie całą robotę z topieniem śniegu (na Primusie Omnilite Ti). Topiliśmy na dwóch kubkach 900ml. Myślałam zabrać aluminiowy garnek 1300ml, ale ostatecznie nie widzi mi się żeby to miało coś przyspieszyć. Nie czułam żeby ciepło uciekało po brzegach kubka, więc raczej strat energii dużych nie było. Duży garnek byłby tylko do wody, nie da się z niego jeść, więc szkoda było taszczyć. Do następnej zimowej wyprawy sporo czasu, więc jeszcze i czas do namysłu jest :-)
Usuń2 x 900 to najlżejszy system. Nawet dłoni nie można było ogrzać obok kubka.
OdpowiedzUsuń