piątek, 14 października 2016

Finlandia 2016 część 2: Pyhä-Luosto, Pallas-Yllästunturi i Pöyrisjärven Wilderness Area

Porzucając opisaną w poprzednim poście UKK reitti miałam już w głowie plan dalszej wędrówki. Krążył mi po głowie już wcześniej, nawet tuż przed wyjazdem, kiedy patrzyłam na wiszącą u mnie na ścianie mapę Skandynawii, mój wzrok kierował się ku zachodniej części fińskiej Laponii. Leżący po drodze Park Narodowy Pyhä-Luosto miałam zamiar odwiedzić wracając do Oulu, a teraz postanowiłam zrobić to od razu, a następnie skierować się na północ i przejść z południa na północ Park Narodowy Pallas-Yllästunturi, a następnie zagłębić się w dzikie tereny Poyrisjärven Wilderness Area, tundrowych pagórków leżących przy granicy z Norwegią. Wstawiam przytłaczającą liczbę zdjęć... Mam nadzieję, że wam się podobają, bo nie mogę się zdecydować :-)
 
Po deszczowej nocy w Salla nastał deszczowy poranek. Musiałam przejść przez miasteczko i dojść na najbliższy przystanek. Będąc już blisko przystanku zamachałam na pierwszy przejeżdżający samochód i od razu sukces - kierowca podwiózł mnie za Kemijärvi, na skrzyżowanie z którego miało mi być łatwiej się wydostać. I rzeczywiście, po chwili zatrzymał się kolejny samochód i znów miałam szczęście, bo facet akurat jechał tam, gdzie zmierzałam. Wysiadłam w Pyhä, wsi na wschodnim skraju Parku Narodowego Pyhä-Luosto. Niewielki łańcuch górski ciągnie się stąd na ukos, na północny zachód. Postanowiłam dojść na przeciwległy kraniec, ale najpierw przeczekać deszcz w muzeum. Naava to było najfajniejsze muzeum jakie zwiedziłam w czasie tego wyjazdu. Ciekawie zaaranżowane, nowoczesne, ale nie pozbawione wypchanych zwierząt. Oczywiście było wifi i hambugery.
 
 
 
 
 
 
 

 
 
 
Park Narodowy Pyhä-Luosto
 
Lało przez kilka godzin, ale nagle przejaśniło się, akurat wtedy kiedy byłam gotowa do wyjścia, idealnie. Pierwszy odcinek był bardzo ładny, ścieżka przyrodnicza prowadziła do głębokiego kanionu o ścianach pokrytych piargami. Na dnie było kilka jeziorek o krystalicznie czystej wodzie. Skały na brzegach obrastał soczyście zielony mech. Ciekawostką były głazy, na których skamieniały ślady falowania dawnych mórz. Takimi płytami była też wyłożona ścieżka w piargach. Na końcu zaś czekał mały wodospad.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Potem trzeba się było wspiąć wysoko w górę po schodkach. Niebawem główny szlak odłączył się od ścieżki przyrodniczej i opustoszał, stopniowo opuścił las i wyprowadził mnie na górski grzbiet, którym szłam jakiś czas. Przytulna chatka, w której spędziłam noc była położona już niżej i otoczona pachnącym sosnowym lasem. Towarzystwo stanowiły dwie dziewczyny idące z Luosto do Pyhä.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Następny dzień był długi jeśli skonfrontować go z liczbą kilometrów jakie przeszłam. Nie było ich nawet 10, ale czego się nie robi żeby spędzić noc w chatce... Słoneczne popołudnie, jedyne tak ciepłe w ciągu całych pięciu tygodni sprzyjało jednak leniuchowaniu i po osiągnięciu celu, czyli wspomnianej chatki (dziennej co prawda, ale nie ma się co przejmować), udałam się na eksplorację okolic niedalekiego jeziorka. Była tam stara ścieżka zmierzająca dokądś, dawny szlak, przy którym znalazłam podpróchniałą ławeczkę i miejsce na ognisko. Złociste promienie słońca przeświecały przez gałęzie drzew, błyszczała tafla jeziora, znad której dobiegały pokrzykiwania ptactwa. Było tam tak spokojnie. Pod wieczór wróciłam do chatki i zastałam w niej dwie starsze panie, trzecia ławka jakby czekała na mnie. Na oknie zauważyłam naklejkę E10 i ucieszyłam się, że wciąż na nim. Co się z nim dalej dzieje trudno stwierdzić, następny odcinek znajduje się jakieś 150km na północ.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Rano dałam paniom pokaz szybkiego zwijania się i wyszłam pierwsza. Dobrze mi się szło w promieniach porannego słońca i minąwszy zamkniętą jeszcze kopalnię ametystu (można zwiedzać) niebawem zdobyłam zawalony piargami najwyższy szczyt parku - Ukko Luosto (514 m npm). Wierzchołek był zwieńczony dziwaczną kopułą, chyba obserwatorium. Zimą obok jest otwarta kawiarnia, ale teraz była ona zamknięta. Nie było się gdzie schować przed lodowatym wiatrem, więc zaraz rozpoczęłam zejście. Główny szlak odbijał do Luosto, ja natomiast nadal szłam grzbietem, który łagodnie opadł w dolinę.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Dolina była zaciszna, porośnięta sosnowym lasem, w którym od czasu do czasu błyskała czerwień topoli. Im wyżej tym bardziej było kamieniście, a na szczycie znów wiało. Ubyło jednak ludzi, spotkałam tylko trzy osoby, zabawnie balansujące na kamieniach.
 
 
 
 
 
Przez moment nie mogłam zlokalizować ścieżki, tylko słupki w lesie, rzadko rozmieszczone, ale wróciłam na szlak oznakowany czerwonymi krzyżami i tam już ścieżka była. Szła piargami, ale potem gdzie się dało je okrążała. Bardzo tam było ładnie i zupełnie pusto, a po prawej, na skraju stromego zbocza, otwarł się piękny widok. Szare skały kontrastowały z ciemną zielenią sosen i złotem jesiennych brzóz. Tam miałam chwilę przerwy. Popołudnie mijało, pokazało się słońce. Zeszłam w dolinę ostatecznie żegnając góry. Czekała na mnie chatka i borówki w lesie. We wnętrzu domku było lodowato - dawno nikt nie nocował. Czym prędzej rozpaliłam w piecu, a kiedy jadłam kolację nagle zjawił się rowerzysta z Estonii, którego GPS wyprowadził w pole sugerując skrót przez piargi. Miał przebitą dętkę i opowiadał o tym jak bardzo trudny i bagnisty jest szlak, którym tu dotarł. Poradziłam mu żeby zawrócił, bardzo nie chciał, ale nie mógł też zostać, więc nie miał wyjścia.
 
 
 
 
 
 
Zarówno informacja turystyczna (to w sumie zrozumiałe) jak i rowerzysta mocno przesadzali, woda na szlaku wcale nie sięgała kolan. Zanurzałam się zaledwie po kostki. To śmieszne, że ludzie potrafią nadal koloryzować opisując swoje dokonania, mimo że wiedzą, że niedługo pytający sam się przekona jak jest w rzeczywistości.
 
 
 
Po półtorej godzinie dotarłam do drogi i natychmiast przystąpiłam do łapania stopa. Czekałam tylko 8 minut! Z kierowcą dogadaliśmy się dzwoniąc do jego córki, która umiała trochę po angielsku. Ja chciałam jechać do pobliskiego miasteczka Sodankylä, stamtąd do Kittila i Ylläs - południowego skraju Parku Narodowego Pallas-Yllästunturi, przez który chciałam przejść by dostać się do Hetta i stamtąd do Poyrisjärven Wilderness Area, co pozwoliłoby mi już bez dalszego krążenia po całym kraju zrobić 300-kilometrową trasę.
 
Kierowca jechał do Sodankylä do supermarketu, do którego i ja z radością wstąpiłam, a potem wracał do domu, do niewielkiej miejscowości położonej 60km na południe od Kittilä. Twierdził, że stamtąd mam większe prawdopodobieństwo się z kimś zabrać niż z Sodankylä. Postanowiłam zdać się na los i pojechałam ze starszym panem. Jechaliśmy skrótami, 50km drogą gruntową przez las, sama już nie byłam pewna gdzie jesteśmy, ale rzeczywiście wyjechaliśmy na główną asfaltówkę.

Nie było jednak wcale łatwo. Straciłam dwie godziny, stojąc na poboczu, a w międzyczasie lunął zimny deszcz. W końcu ponownie szczęście się do mnie uśmiechnęło i zatrzymała się pani z dwójką dzieci, jadąca - tak! - na weekend do Ylläs. Spadła mi z nieba - dotarłam na miejsce najkrótszą drogą, wysiadłam przy informacji turystycznej w Äkäslompolo. W informacji nie potrafili mi udzielić informacji gdzie znajduje się początek szlaku, więc doszłam do niego tak jak się dało. Potem się okazało, że powinnam była zacząć z innej strony góry Ylläs, ale było już za późno. Pod supermarketem pogadałam sobie z sympatyczną Laponką sprzedającą półszlachetne kamienie na straganie. Okazało się, że pochodzi z Näkkälä, wioski lapońskiej, do której miałam zamiar dojść. Chyba wzbudziłam w niej sympatię, bo znałam kołysankę, którą nuciła. Większość Saamów podchodzi z dystansem do turystów, ich niechęć jest wręcz znana, a jednak podczas tej wyprawy miałam z rdzennymi mieszkańcami Laponii same miłe spotkania.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Park Narodowy Pallas-Yllästunturi
 
Wreszcie znów stanęłam na szlaku - był to szlak Ylläs - Pallas - Hetta, którego północna, bardzo popularna połowa powstała w latach 30. XX wieku. Południowa, leśna część (na mapie poniżej) jest raczej mało uczęszczana, ma bardzo skromne chatki, przypomina trochę UKK reitti. Zbliżał się już wieczór, a ja miałam jakieś 12 km do przejścia, zdążyłam jednak przed nadejściem nocy osiągnąć cel - mały domek na bagnach, Kutujärvi. Miejsca do spania były dwa, ale oprócz mnie był tylko młody chłopak, więc zmieściliśmy się. Zanim zapadły ciemności nabrałam wody z niedalekiej rzeczki, do której zakradłam się cicho żeby nie spłoszyć białych łabędzi.
 
 
 
 
 
 
Szlak kluczył w sosnowym, lekko podmokłym lesie. Dopiero wyżej zrobiło się ciekawie - z łysego wzniesienia widać było panoramę dalszej części trasy. Między pagórkami schowane były duże błękitne jeziora.
 
 
 
W dole znów dzika ścieżka przez las, bardzo ładna okolica. Z powodu większych niż zwykle opadów w tym roku dość mokra, tu i ówdzie strumyk wylewał się ze swojego koryta. Na bagnie były jednak jak zwykle wygodne kładki. Następna chatka, Pahtavuoma, znajdowała się po drugiej stronie rozległego podmokłego obszaru. Była bardzo stara, z kamiennym paleniskiem i kolonią szarych myszy, jedyny kłopot stanowiło pozyskiwanie wody z bagna. Była też druga chatka, czekająca na remont dachu, który się zapadł.
 
 
 
 
 
Spędziłam w tym miejscu bardzo miły wieczór, uganiając się po lesie za ostatnimi borówkami, a potem paląc w kominku i rozwiązując zagadki.
 
W nocy temperatura spadła kilka stopni poniżej zera, a o 7 rano, kiedy wstałam, termometr wiszący przy drzwiach wskazywał -2. Powyżej zera zrobiło się dopiero po 10. To był chyba najzimniejszy poranek ze wszystkich, marsz rozpoczęłam w zestawie z powerstrechu, co nie zdarza mi się często. W obniżeniach, na niewielkich torfowiskach, cała roślinność pokryta była srebrzystym szronem, który pięknie błyszczał w słońcu.
 
 
 
 
 
Zdobyłam szczyt, na którym jak zwykle las był przerzedzony, co pozwalało sięgnąć wzrokiem nieco dalej. Natknęłam się też na ciekawy głaz spoczywający na małych kamieniach, tak że pod nim była pusta przestrzeń. Takie ustawienie to prawdopodobnie dzieło dawnych mieszkańców tych ziem.
 
 
 
Na trasie był jeden odcinek asfaltowy przez wieś Rauhala. Znalazłam tam dogodne miejsce na lunch - wyłożyłam się na schodach opuszczonego domu przy pętli autobusowej. Tam zagadnęła mnie sympatyczna pani, autorka strony Parku Narodowego Pallas-Yllästuntri. Gadu gadu i następnego dnia mój skromny blog stał się atrakcją fińskiego facebooka :-)
 
 
 
Odcinek za wsią był podmokły, a woda płynęła szlakiem nawet na podejściu. Podejście nawet niezłe, a ze szczytu oczywiście ładny widok. Spotkałam dwie dziewczyny gotujące lunch na zestawie Trangia. Wybierały się do tej samej chatki co ja, Mustakero, ale więcej się nie spotkałyśmy, widocznie chciały mieć chatkę dla siebie i poszły do innej, trochę oddalonej od głównego szlaku. Trochę żałowałam, że dłużej nie podziwiałam widoków, bo potem szłam już cały czas lasem aż do wspomnianej chatki. Jak zwykle doszłam za wcześnie, ale spotkała mnie miła niespodzianka - spory zapas jedzenia, które wędrowcy zostawiają w chatkach jako nadmiarowe. Przez cały czas żywiłam się takimi prowiantami, a tym razem trafiła mi się puszka tuńczyka, którą przyrządziłam sobie z ryżem :-)
 
 
 
 
 
 
 
Gnana wiatrem mgła, niskie chmury zalegające nad całą okolicą i zmniejszające widoczność nie zapowiadały przyjemnej wędrówki. Chłód był przenikliwy, a trasa niezbyt ciekawa, pewnie z braku widoków. Po drodze był jednak bardzo ładny kanion, pełen jeziorek i spienionych przesmyków. Stamtąd już nie było daleko do Pallas, symbolicznego środka szlaku i początku/końca szlaku Pallas-Hetta, jednego z najpopularniejszych w Finlandii.
 
 
 
 
 
 
 
Miejsce rzeczywiście bardzo popularne i nastawione na turystów. Było tam muzeum i hotel, w którym zapytałam o prysznic, ale okazało się że to wydatek 5 euro. Stanowczo przesada, więc grzecznie podziękowałam. Posiedziałam w muzeum, po czym ruszyłam dalej.
 
 
 
Tymczasem zupełnie się wypogodziło i ciepło słońca towarzyszyło mi na podejściu. Wreszcie prawdziwe góry, bezleśne, o wierzchołkach wygładzonych przez lodowiec. Pięknie!

 
 
 
 
 
 
 
 
 
W otwartym terenie czasem trudno ocenić odległość i wydawało mi się, że mam długi dystans do przejścia, ale jakoś szybko zeszło. Przez następne 50 km chatki miały być duże i wygodne, jednak nie było mowy o tym żebym miała je dla siebie. Tłum jaki spotkałam w Nammalkuru przerósł moje oczekiwania - chatka podzielona była na część otwartą i do wynajęcia, obie pełne, ponad to wiele osób biwakowało. Tłumaczyć to można szczytem jesiennego sezonu. Nie zajmuję wiele miejsca, więc ściśnięto się dla mnie i mogłam przenocować na platformie. Poszłam spać pierwsza i zasnęłam tak głęboko, że nie zauważyłam kiedy cała reszta udała się na spoczynek.
 
 
 
 
 
Rano się nie spieszyłam, bo nie musiałam. Kiedy wreszcie narzuciłam plecak na grzbiet poczułam się jakoś słabo. Rozbolała mnie głowa, niezbyt dobrze się czułam. Myślałam, że to pogoda, ale objawy wskazywały raczej na przeziębienie. Musiałam nawet kilka razy odpocząć, raz na dość wybitnym szczycie Lumikero, potem w wiacie i jeszcze na głazie ze trzy kilometry przed chatką. 14 km szłam 5 godzin!
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Chciałam przejść jeszcze kilometr do chatki o nieco gorszym standardzie, ale stwierdziłam, że nie ma to sensu, byłam zbyt zmęczona, a urocza okolica zachęcała do pozostania w Hannukuru, szczególnie że w moim pokoju były tylko dwie osoby. Był tam cały turystyczny kompleks - chatka otwarta, chatka do wynajęcia i sauna. Nad małym jeziorkiem był pomost, na którym wieczorem siedziałam i kontemplowałam otaczającą przyrodę. Było tam niezwykle spokojnie, wiatr ucichł i nawet źdźbła traw się nie poruszały.
 
 
 
 
 
 
Odpoczynek bardzo mi pomógł i następnego dnia czułam się już prawie zupełnie zdrowa. Znów szłam w swoim normalnym tempie. Powiewał lekki wiatr, na niebie trochę chmur, ale bardzo przyjemnie. Lunch zjadłam w Siuskuru, chyba najładniejszej chatce na odcinku Pallas-Hetta.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Wdrapałam się na ostatni już szczyt, z którego widać było całą górzystą trasę, którą przeszłam z Ylläs, a także rejon w który wybierałam się następnego dnia. Za równiną porośniętą sosnami piętrzyły się różowawe tundrowe pagórki. W dół, naturalnie do chatki (Pyhäkero), zeszłam w towarzystwie stada reniferów. Minęłam też grupę młodzieży.
 
 
 
 
 
 
 
Nocowałam z kobietą, która nadeszła wieczorem, dwie inne rozbiły namiot. Zwinęłam się wcześnie, o 7:50 byłam już na szlaku. Szlak od wsi Hetta dzieli jezioro i większość ludzi zamawia sobie telefonicznie motorówkę, jednak można też iść drogą i przejść przez most na rzece, ta opcja jest darmowa i tą wybrałam. Mglisty las był ładny i nie był to wcale nudny wariant.
 
 
 
Do Hetta miałam jeszcze kilka kilometrów asfaltu, ale po drodze złapałam stopa pod supermarket. Zajrzałam do biblioteki i pokręciłam się po wsi, a potem wróciłam do oddalonego od centrum o 2 km muzeum/informacji. Informacja w Hetta zasługuje na pochwałę, obsługa jest na najwyższym poziomie. Wybrałam mapy, umyłam włosy w wc,  potem zajęłam się planowaniem trasy w Pöyrisjärven Wilderness Area. Bardzo miła pani obdzwoniła wszystkich, którzy mogli mi pomóc, starsza kobieta będąca akurat na kawie wzięła udział w objaśnieniach i wkrótce wiedziałam już wszystko - że po południu mogę pojechać szkolnym autobusem do Nunnanen, że woda w rzekach może być wysoka, że w wiosce hodowców reniferów akurat odbywa się znakowanie, że muszę przejść jezioro. Miałam pełną głowę pomysłów i bardzo mało czasu, ale dałam radę.
 
 
 
 
Pöyrisjärven Wilderness Area
 
 
Oto plan: przejechać autobusem do Nunnanen, dojść drogą do Kalmankaltio, a potem drogami dla quadów, których używają hodowcy wędrować na zachód. Ominąć od północy jezioro Pöyrisjärvi, bo rzeka Pöyrisjoki prawdopodobnie jest nie do przejścia. Dojść do Näkkälä, a stamtąd spowrotem do Hetta. Pierwotnie planowałam iść w odwrotną stronę, ale z powrót z Nunnanen byłby trudniejszy, więc mając mało czasu wolałam kończyć w Hetta, czyli w cywilizacji. Cała trasa to około 150 km, miałam na nią 5 dni i ten wieczór. Szlaki nie są tam znakowane, nie ma mostów ani kładek przez bagna, ale takiego terenu właśnie mi brakowało. Drogi za to okazały się dość łatwe w nawigacji i poruszaniu (nie licząc bagien).
 
 
 
Pöyrisjärven Wilderness Area od dawna było na czele mojej listy miejsc, do których chciałabym się wybrać. Właściwie to od niego zaczęło się moje zainteresowanie Finlandią, kiedy obejrzałam cykl filmów Larsa Monsena o wyprawie Nordkalotten 365. Roczną włóczęgę po północnej Skandynawii Monsen zaczął właśnie w Kalmankaltio, a stamtąd przeprawił się do niedalekiego Parku Narodowego Øvre Anarjohka, już w Norwegii. Øvre Anarjohka to też moje marzenie, ale z uwagi na brak ścieżek oraz wielkie zabagnienie odkładam wizytę tam na później.
 
 
 
 
Szkolny autobus (8 euro) zawiózł mnie we właściwe miejsce - na oddalone o 40 km skrzyżowanie z gruntową drogą do Kalmankaltio. Przed nocą musiałam przejść 18 km, 15 do Kalmankaltio i 3 do chatki. Myśliwi, którzy jechali na wieczorne polowanie skrócili mi tą drogę o 5 km, więc już po 18 byłam na miejscu.  W gąszczu dróżek jakoś się odnalazłam, a z wysokiej skarpy dostrzegłam dach. Więc to tutaj!
 
 
 
 
 
 
 
Mglisty poranek nie zachęcał do wczesnego wyjścia, wyruszyłam więc o 9. Odnalazłam drogę i odetchnęłam, była bardzo wyraźna i wygodna, a na początek był nawet jeden most (ostatni, w ciągu następnych 100km były jeszcze dwie liche kładki na najgłębszych bagiennych strugach). Drogowskaz też był jedyny, skręciłam w lewo. Droga w prawo prowadzi w kierunku Parku Narodowego Lemmenjoki, bardzo niedalekiego. Tędy najłatwiej dojść w źródliskowe obszary rzek Repojoki i Ivalojoki.
 
 
 
Już poprzedniego dnia zaskoczyła mnie zupełna zmiana krajobrazu - już nie piargi, nie żwir, a piasek pokrywał całą okolicę. Często spotykałam wydmy i przypomniałam sobie opisy krajobrazu, jaki panować musiał tuż po ustąpieniu lodowca. Brakowało mi trochę mamutów...
 
 
 
 
 
Droga była uczęszczana i wyraźna, ale bagna bardzo rozjeżdżone. Brody na strumieniach były łatwe, woda sięgała tylko do kolan. Byłam w wodoodpornych skapetach, więc nie odczułam nawet zimna (mowa o Rocky GTX Socks, są tak dopasowane w łydce, że woda się do nich nie nalewa od góry; pokonałam w nich całą bagnistą trasę w Poyrisjärvi).
 
 
 
 
 
Były też wzniesienia, wynurzające się z piaszczystej równiny, coraz więcej im bardziej na północ. Widocznie spływały z nich wody lodowcowe i naniosły piach. Widoki przy niezbyt dobrej pogodzie nie były rewelacyjne, ale i tak bardzo mi się podobało. Wreszcie byłam sama, wokół żywego ducha, żadnego znakowanego szlaku, żadnych turystów. Tzn. z uśmiechem minęła mnie Laponka na quadzie, ale powiedzmy że należała do tutejszego naturalnego środowiska.
 
 
 
 
 
 
 
 
Takim niezwykłym pustkowiem wędrowałam przez cały dzień. No, właściwie pół, bo do chatki Lenkihaka położonej u stóp góry o tej samej nazwie dotarłam już o 15:40. Bardzo byłam z tego faktu zadowolona, bo miałam ochotę się zrelaksować. Przyniosłam wodę z jeziora, napaliłam w piecu i przyrządziłam liofa, a potem wiadomo - krzyżówka :-). Z zapałem wczytywałam się też w księgę gości - rzeczywiście rzadko kto tam bywa, ostatni wpis był sprzed 10 dni. Samotna dziewczyna z psem - tyle zrozumiałam po fińsku.
 
 
 
Za oknem szare niebo, szare jezioro, szare wzgórza. Jeszcze wieczorem zaczęło mżyć i sytuacja pogodowa do rana się nie poprawiła. Wręcz przeciwnie, zaległa gęsta, zimna mgła. Ale było pięknie - uwielbiam taką szarą, późnojesienną pogodę, uwielbiam mgłę. Cisza spowijająca pustkowie była nieco inna niż zwykle - głucha.
 
 
 
 
 
 
Po południu mgła się uniosła i mogłam zobaczyć gdzie jestem. Jak okiem sięgnąć wzgórza porośnięte karłowatymi brzozami, czasem bagna, jeziorka. W błocie odciśnięte były łapki gryzoni i ptaków. Zbliżyłam się do Norwegii i byłam już tylko kilometr od granicy. Droga którą wybrałam szła do niej równolegle, ale w oddaleniu.
 
 
 
 
 
 
 
Widok na niewielkie podłużne jezioro położone w kotlinie zrobił na mnie szczególne wrażenie. Panowała tam taka magiczna atmosfera, że w tym momencie byłam przekonana, że jest to najpiękniejszy zakątek na ziemi.
 
 
 
Dalej krajobraz się nieco zmienił - nie było już piachu, zastąpiły go zwaliska głazów. Nagle kilkaset metrów przede mną zobaczyłam majestatyczne zwierzę. Pierwsza myśl to była "krowa", ale skąd tu krowa? Łoś! Wspaniały samiec zaraz mnie zwietrzył i schował się za pagórkiem zanim zdążyłam pomyśleć o wyjęciu aparatu. Więcej go nie widziałam. Mam nadzieję, że uda mu się szczęśliwie doczekać końca okresu polowań!
 
 
 
 
 
Ze szczytu Valganoaivi zobaczyłam skupisko zabudowań nad jeziorem - to właśnie była wioska hodowców reniferów, Kalkujärvi. Pani z kawiarni poleciła mi tu zapytać o drogę i stan rzek, a ja nie byłabym sobą gdybym nie miała w planie zapytać także o nocleg; myślałam, że może znajdzie się jakiś nieużywany stary budynek. Dojście do wsi zajęło mi jeszcze godzinę, widziałam dym unoszący się z kominów. Zapukałam do drzwi pierwszego domku i spotkało mnie wielkie szczęście. Chłopak, który mieszkał w domku zaprosił mnie zaraz do środka, poczęstował kawą, a potem zaproponował żebym przenocowała u niego. Przewinęło się jeszcze parę osób, wszyscy byli wyraźnie znudzeni. Podobno skończyło im się już piwo i dlatego nie pozostało już nic innego jak wreszcie oznakować renifery :-). Bardzo miło było spędzić wieczór w ciepłym domku, zamiast w namiocie, szczególnie, że znów zaczęło popadywać. Najlepsze jednak na koniec - okazało się, że mój nowy znajomy studiuje w Oulu i wybiera się tam w środę, dzień przed moim lotem do Polski. Czy to nie cudowne zrządzenie losu? Umówiliśmy się na środę w Hetta :-). Dziękuję!
 
 
 
 
 
Wyruszyłam dość późno jak na planowany dystans 37 km - 9:40. Dzień miał być pełen wyzwań. Czekało mnie przejście w bród jeziora i kilku kilometrów bez szlaku - tak wskazywała mapa. Tymczasem zaraz za wsią było dość grząskie bagno. Jak bardzo jest grząskie można poznać po roślinności - jeśli są kępki nie ma problemu, jeżeli trawa, jest głębiej. Jeżeli trawa rośnie rzadko i w wodzie, jest źle. Jestem lekka i udało mi się przejść przez głębsze miejsca na skróty, ale to ryzykowne, można się zapaść i to nie tylko do kolan. Strumienie były podobnie jak poprzednie płytkie, do kolan, widać było jednak, że jeszcze niedawno były pół metra wyższe.
 
 
 
 
 
Za pasem wydm na wzniesieniu skręciłam na północ. Wariant południowy prowadzi prosto nad jezioro Pöyrisjärvi, ale rzeka Pöyrisjoki, jak się dowiedziałam w Kalkujärvi, sięga obecnie do pasa i bród jest szeroki na 50m. Żadna przyjemność. Wybrałam zatem dwa razy dłuższy wariant północny. Tutaj trudność polegała na przejściu jeziora, choć była też opcja obejścia i przeprawienia się przez wypływający z niego strumień. Jezioro nie było szerokie, bród był na przesmyku, ale jak tam głęboko? Nie dane mi było się przekonać. Oto kiedy byłam 20 metrów od jeziora znikąd nadjechał mężczyzna na quadzie. Trudno nam było się dogadać, ale poprosiłam o przewiezienie na drugą stronę. Przez chwilę było płytko, po czym pojazd dał nura i wyjechał po drugiej stronie. Jak nic woda sięgałaby mi do pasa. Co prawda spokojna i to tylko kilka kroków, ale wolałabym tamtędy nie przechodzić.
 
 
 
 
 
 
 
 
Za jeziorem na mapie droga znikała. I rzeczywiście nagle zniknęła. Widoczność była słaba, ale udało mi się namierzyć pagórek, na który miałam się kierować. Żeby lepiej zorientować się w terenie wspięłam się na wydmę i zobaczyłam mojego kierowcę! Siedział przy ognisku i wcinał salami. Przy ognisku była droga. A więc jednak była, tylko, jak to czasami bywa, zaczynała się na nowo z innej strony. Miałam wrażenie, że mój wybawiciel czekał tu na mnie, żeby się upewnić że trafiłam na drogę. Posiedzieliśmy chwilę razem przy ognisku, zostałam poczęstowana salami i uraczona jojkowaniem (tradycyjnym śpiewem).
 
 
 
 
Nowo znalezioną drogą szło mi się bardzo dobrze i systematycznie pokonywałam kolejne bagniste kilometry. Krajobraz był cudny, taki północny, taki jak najbardziej lubię. Pojedyncze brzózki, szare głazy, szare niebo. Tylko ten drobny deszcz...
 
 
 
 
 
 
 
Zbliżyłam się wreszcie do norweskiej granicy i biegnącego wzdłuż niej reniferowego płotu. Z góry widziałam wielkie jezioro Pöyrisjärvi, a także drugie, po norweskiej stronie. Przystanęłam na chwilę, kiedy słońce wyjrzało zza chmur i rozświetliło okolicę, tak że mieniły się drobne krople wody osiadłe na gałęziach rzadko rosnących brzóz. Musiałam zejść w bagna między jeziorami żeby dojść do następnego pasma wzniesień, a bagna to były z prawdziwego zdarzenia, rozjeżdżone przez quady, z koleinami pełnymi wody. Woda mi nie przeszkadza, błoto też nie aż tak, ale grzęznąc powyżej kostek szłam dużo wolniej. Przeklinałam pod nosem, ale kiedy przejeżdżający faceci na quadach (rozbryzgiwali wodę na kilka metrów wokół) zaproponowali podwiezienie twardo odmówiłam.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Po pokonaniu błot przyspieszyłam, chcąc zdążyć do chatki nad jeziorem przed zmrokiem. Mijały kolejne torfowe bagienka (jedno z bardzo głębokim kanałem, ale znalazłam przerzucone deski), jeziorka, a za wałem wydm dotarłam do głównej drogi, piaszczystego traktu łączącego Pöyrisjärvi z wioską Näkkäla. Widziałam cel na horyzoncie, ale szłam jeszcze prawie godzinę, a na deser była jeszcze zalana wodą mielizna do przejścia.
 
 
 
 
 
Dotarłam do chatki o 19:25, po 9 godzinach i 45 minutach od wyruszenia. Przeszłam jakieś 37 km, może trochę więcej. Tak poprawiła się moja wytrzymałość i forma ogółem, że nawet nie byłam bardzo zmęczona, trochę zmęczyło mnie to, że musiałam na ostatnich 10 km przyspieszyć.  Odpoczywałam w ciągu dnia ze 20 minut i więcej nie było trzeba. W chatce jednak nie byłam sama, bo szlak od strony Näkkälä jest łatwy i odwiedza ją sporo osób. Dwóch panów, ojciec z synem, siedzieli tam od rana, mieli zamiar zostać jeszcze jedną noc, a mimo to uparli się, że muszą nagrzać do kilkudziesięciu stopni i koniecznie natychmiast wysuszyć namiot i buty (wielkie skórzane buciory oczywiście). Byli okropnie irytujący, zwłaszcza młodszy, wygadywał różne głupstwa w stylu, że w teren trzeba mieć skórzane buty i crocksy do przechodzenia strumieni (powodzenia) czy jak to on szanuje kulturę Lapończyków (a co z nią nie tak że można ją szanować albo nie?!). Poszłam spać.
 
Kiedy się obudziłam przez szybę widać było różową łunę. Była 7:30. Wstałam, poszłam nad jezioro i przykucnęłam nad brzegiem delektując się pięknym wschodem słońca.
 
    
 
 
 
 
Wyszłam znów przed 10, bo wiedziałam, że do ostatniej już chatki dojdę spokojnie przed wieczorem. Dalej już nie było żadnych trudności, szlak tutaj to regularna droga dla terenówek (choć raczej tylko mieszkańcy mogą wjeżdżać), chodzi tędy wiele osób. Słońce świeciło z ukosa jak u nas w listopadzie i zabarwiało chmury na różowo. Pojawił się las brzozowy i zasłonił widoki, szkoda że tym razem nie było złotej jesieni.
 
 
  
 
 
Tak doszłam do Näkkälä i asfaltu. Jezioro Näkkäläjärvi trzeba było okrążyć idąc przez wieś. Fajne miejsce, zamieszkałe prawie wyłącznie przez Lapończyków. Czuć było nadchodzącą zimę, krakały gawrony, fale chlupały, psy szczekały. Ogarnął mnie jakiś taki przedzimowy nastrój.
 
 
 
 
 
Dróżka, którą prowadził szlak do Hetta przypominała te, którymi poruszałam się w poprzednich dniach. Teoretycznie ten odcinek był znakowany, tzn. co jakiś czas przy szlaku stały zielone słupy z czerwono-białymi krzyżami, ale połowa z nich była zwalona no i nie stały na skrzyżowaniach z innymi ścieżkami. Miło jednak że w ogóle były, nie musiałam zbyt często wyciągać mapy.
 
 
 
 
 
 
 
Po południu doszłam do chatki Näkkäla, nosi taką nazwę choć jest oddalona od wsi o 11 km, ale w pobliżu jednak płynie rzeka o tej samej nazwie. Krucho było z wodą pitną - żeby ją pozyskać trzeba było wpełznąć na bagno. To był już mój ostatni nocleg w chatce w tym sezonie, więc celebrowałam wieczór z krzyżówką i ogniem w kominku. Była też Biblia do czytania, po fińsku, szwedzku i angielsku.
 
 
Następnego dnia była ładna pogoda! Słońce świeciło aż do popołudnia. Cieszyły się sikorki i ja także. Ostatnie 15 km do Hetta pokonałam spotkawszy po drodze myśliwych amatorów, którzy byli bardzo zdziwieni kiedy powiedziałam im, że owszem, widziałam pardwy. Wiosna była kapryśna i mało ich w tym roku, ale jednak były wszędzie tam, gdzie nie było myśliwych.
 
 
 
 
 
 
Odwiedziłam znajomą informację, zameldowałam się, opowiedziałam co i jak, po czym przeszłam się jeszcze kilka kilometrów do wiaty nad jeziorem w kanionie. Miejsce było bardzo ładne, ale wiata otwarta i położona nad samą wodą, wiało też trochę, więc rozwiesiłam namiot.
 
 
 
Rano wróciłam do informacji i spędziłam tam cały dzień. Zwiedziłam muzeum, obejrzałam film w sali kinowej, skorzystałam z internetu i tak się zadomowiłam, że nawet dostałam pracowniczy lunch :-)
 
 
 
 
Na nocleg udałam się do innej niż poprzedniego wieczora wiaty, ta była bardziej osłonięta, ale za to na szczycie górki. W chwili kiedy chmury rozwiało zrobiłam zdjęcia, potem wszystko spowiła mleczna mgła. Pogoda właśnie się zepsuła i padał drobny deszcz. Wicher zawiewał go do środka, ale rozwiesiłam namiot od zawietrznej i spałam spokojnie.
 
 
 
 
W południe byłam umówiona z kolegą pod supermarketem. Przyjechał z małym opóźnieniem, ale potem pędziliśmy już na południe. Zatrzymaliśmy się w Rovaniemi (na pierwszym zdjęciu), wpadliśmy do szwedzkiej Haparandy po wyroby tytoniowe, a potem już prosto do Oulu. Od rana lało okrutnie i kolega słysząc, że mam zamiar biwakować gdzieś w parku zaprosił mnie do siebie. Dziękuję jeszcze raz :-)
 
 
 
Samolot miałam dopiero po południu, więc miałam jeszcze kilka godzin na zwiedzanie Oulu. Nie było tam aż tyle do zwiedzania, to małe miasto. Ma bardzo szwedzki charakter.
 
 
 
 
 
Na lotnisku była niezwykle wygodna poczekalnia... A ja byłam zmęczona. Lot przebiegł bez zakłóceń i późnym wieczorem, po przesiadce w Helsinkach, wylądowałam w Krakowie. Tam okazało się, że mój plecak nie doleciał. W ramach zadośćuczynienia dostałam zestaw samolotowy ze szczoteczką do zębów itp. Plecak doleciał następnego dnia i kolejnego został dostarczony kurierem. Dopiero wtedy odetchnęłam z ulgą.
 
 
 
Tutaj można obejrzeć film:
 
 
 
Na koniec krótkie podsumowanie sprzętowe.
 
Kuchenka na drewno Nomadic Trekker Ultra
Pierwszy raz zdecydowałam się ją zabrać na kilkutygodniowy trekking. Wiedziałam, że najczęściej będę spać w chatkach lub wiatach, więc nie będzie problemów z deszczem. Chciałam jak najbardziej odchudzić bagaż, zrezygnowałam więc z palnika gazowego. Brak konieczności zakupu kartuszy z gazem korzystnie wpływał też na mój wyprawowy budżet. Kuchenka sprawdziła się w 100%. Waży tylko 142g, mieści się w moim tytanowym kubku Evernew ECA 267. Rozpalałam korą brzozową i w miarę możliwości ogień podsycałam świerkowymi patyczkami, tak jest najekonomiczniej. W dobrych warunkach (brak silnego wiatru, suchy opał) zagotowanie kubka wody zajmowało mi około 10 minut. Da się szybciej, ale wtedy płomień jest większy i nagrzewa boki kubka i ucho, a ja chwytam gołą ręką i nie chcę się poparzyć. Wady - sadza. Wszędzie :-)
 
Skarpety wodoodporne Rocky GTX Socks
Używam ich już od półtora roku, tym razem jednak najintensywniej - nie tylko na deszczu i w mokrych chaszczach (bo oczywiście jak zwykle chodziłam w siatkowych butach do biegania), ale też brodząc w bagnach i przechodząc strumienie. Miłym zaskoczeniem było to, że woda nie wlewa się do skarpetek od góry. W ten sposób uniknęłam przykrego kontaktu stóp z lodowatą wodą. GTX nie jest wieczny, więc właśnie zaczyna się przecierać, nieznacznie, więc skarpetki mam tylko lekko wilgotne. Ich przewaga nad innymi wodoodpornymi skarpetami na rynku polega na tym, że to tylko membrana zespolona z cienkim nylonem i podszewką, a nie mięsista skarpeta, która nasiąka wodą. Normalny zestaw skarpet zakładam pod nią.
 
Pierwszy raz do Skandynawii nie zabrałam ciężkiego plecaka Deutera, a lekkiego Ospreya Exosa 46 i choć nie jest to mój ulubiony plecak nie żałowałam. Poprawiłam jeden z jego mankamentów - obszyłam szelki materiałem i już nie robią mi od razu dziur w koszulkach. Udało mi się lekko spakować, więc nie było mi bardzo niewygodnie. Chyba się do niego w tym sezonie przyzwyczaiłam. Tylko mocno wyładowany jedzeniem obciążał nadmiernie ramiona. Przeważnie miałam ze sobą jedzenie na 7-10 dni, bo ciągle mi coś przybywało.



13 komentarzy:

  1. Druga część "miażdży" ilością informacji:-) Gdyby nie te bagna, to można by pomyśleć o fajnej trasie w dziczy. Może kiedyś wreszcie skuszę się na północną Skandynawię? Ale co tam będę gadał wkrótce czekają mnie nie mniej ciekawe klimaty:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, długie to wyszło... Bagna trzeba lubić - to jest atrakcja sama w sobie :-)

      Usuń
  2. Zainteresowało mnie rozwiązanie: przewiewne buty + skarpeta wodoodporna na cięższe dni.
    Czy taką skarpetę Rocky GTX Socks trzeba kupować większą niż normalnie czy też nie ma takiej potrzeby bo i tak zmieści się do niej jeszcze zwykła skarpeta? I gdzie taką skarpetę można dostać w Polsce?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skarpety Rocky niestety mają jedną wadę - nie pasują na szeroką stopę, są bardzo wąskie w palcach i zwężają się na czubku. Mam niby rozmiar 37,5 i Rocky mam w rozmiarze 7, pozostaje mi jeszcze ze dwa centymetry bezużytecznego przodu, bo musiałam zamówić większe (robiłam to na oko i udało się, ale długo i tak w nich nie wytrzymuję). Mieści mi się zwykła skarpeta (Smartwool PhD light lub tym razem Icebreaker Light cośtam) oraz palczasty liner Injinji Toe Sock. Rocky to tylko membrana, niezbędne jest założenie najpierw zwykłej skarpety. Niestety nie są dostępne w Polsce. Moje pochodzą z amerykańskiego Amazona, ale znalazłam właśnie angielski sklep, w którym aktualnie nie są dostępne, ale chyba były http://www.uttings.co.uk/p100359-rocky-gore-tex-sock-8011/

      Usuń
  3. Niezła ilość tych chatek, piękna sprawa, nasze klimaty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że by się wam podobało, warunki są naprawdę dobre i wszystko to jest dostępne bezpłatnie. Czasem chatki są blisko siebie, a czasem trzeba przejść dojść długi odcinek, ale jest ich naprawdę dużo.

      Usuń
  4. Na początku czegoś mi brakowało, ale w II części znalazłem: Sudoku.
    Chatkowy pożeracz czasu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej uprzyjemniacz pobytu, w razie potrzeby także pożeracz, choć tym razem bywało odwrotnie - pędziłam żeby mieć wolny wieczór. W poprzednich latach zabierałam tylko kilka sudoku, ale tym razem dorzuciłam też wykreślanki i "Rozrywkę dla Ciebie" :-) Oczywiście nie całe zeszyty, żeby nie było za ciężko - jedna zagadka/sudoku na dzień.
      Fajnie, że zauważyłeś :-)

      Usuń
  5. To jest ta przyjemność wieczoru na "końcu świata". Normalnie w domu stale się coś dzieje. A tu? podstawowe czynności obozowe są do ogarnięcia w krótkim czasie. A potem? Można chłonąć tę pustkę. Ale czasem coś na wieczór musi być. Dla jednych piwo dla innych sudoku, karty, krzyżówki...;-)

    Z pozdrowieniami

    Pim

    OdpowiedzUsuń
  6. Wykreślanki? Co to jest i czym się je? Ciekawostka...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak jak piszesz :-)
      Wykreślanka to taka krzyżówka, w której słowa już są, tylko trzeba je odnaleźć w gąszczu liter, a nieskreślone litery tworzą hasło. Coś takiego: http://eduzabawy.com/resources/Wykreslanki/Trudne/wykreslanki-trudne4.gif
      Wykreślanki są łatwe i można je robić nawet będąc zmęczonym :-)

      Usuń
  7. piękna ta Twoja brzydka pogoda! I świetna fota z butem na bagnie i odbiciem ręki. Z przyjemnością poczytałam, zimą byłam blisko i te miejsca były moim awaryjnym wariantem. Teraz są kolejnym planem. Dzięki! Kasia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podobało :-) Ciągnęło mnie na zachód, ale już zabrakło czasu - następnym razem. Bardzo fajne okolice, szczególnie w Pöyrisjärvi warto się zapuścić.

      Usuń