Relaks w Lordsburgu przebiegl zgodnie z planem - wygodne lozko, dobre jedzenie. Z braku elektrolitow mysli sie tylko o owocach I warzywach. Wykombinowalam salatke z pomidorow I awokado, ktora wyszla calkiem smaczna :-)
Lordsburg opuscilismy wspolnie z Aronem i pokonalismy odcinek wysuszonych pastwisk na kreche - przez kilkanascie kilometrow nie bylo zadnego znaku ani sladu sciezki, niemniej jednak udalo nam sie idealnie trafic na szlak tam gdzie juz byl.
Takie samotne drzewko to chwila wytchnienia od palacego slonca.
Opusciwszy plaska pustynie Chihuahua szlak poprowadzil dalej w tereny bardziej gorzyste.
Dobilam do pierwszej 100-ki! Az strach myslec ile jeszcze zostalo :-)
Dopiero wtedy odkrylam, ze na bezszlakowym odcinku wbilam sobie w but wielki kolec. Przebil podeszwe, wkladke i skarpetke, ale na szczescie trafil miedzy palce...
Tak jak przewidywalam dalej bylo juz coraz wiecej drzew, a miedzy nimi pierwsze kwiaty jukki.
Mialam wielka nadzieje zobaczyc grzechotnika i udalo sie! Szlam sobie gruntowa droga, a tu nagle rozleglo sie grzechotanie. Piekny okaz, podobno z rodzaju Mojave. Chcialabym miec lepsze zdjecie, ale ze zrozumialych wzgledow obeszlam gada szerokim lukiem.
Inne ciekawe znalezisko to fragmenty indianskiej ceramiki, ktore ktos znalazl i polozyl na pniu zeby inni tez mogli zobaczyc. Ten region zamieszkiwali dawniej Apacze i Mimbreno.
Wedrujac przez suchy, prawie jesienny las wyobrazalam sobie jak jeszcze niedawno Indianie zyli tam, rozkladali obozowiska, polowali...
Zastanawialam sie skad brali wode, moze tez kopali studnie. Bo zrodla wody to tutaj takie...
Najwyzszy szczyt na jaki wspial sie szlak to Burro Mountain, widoki byly piekne, a las na zobaczach tym z Was, ktorzy mieli przyjemnosc wedrowac PCT wyda sie pewnie znajomy.
Lokalizacja zrodel wody pitnej determinuje tempo wedrowki. Zawedrowalam do swego rodzaju campingu, w ktorym czesc gosci mieszka na stale. Wszyscy byli bardzo mili i wszystkich nas hikerow ugoscili. Bylo barbecue, a bardzo zimna noc spedzilismy w domku campingowym. Tego wieczoru spadlo kilka kropel deszczu.
Camping powstal w miejscu dawnej posiadlosci, a w glownym budynku, ktorego zdjecia niestety zapomnialam zrobic bylo male muzeum.
Dalej szlak zatoczyl wielka petle (w przyszlosci bedzie zmiana przebiegu, na razie powstala polowa). Ciag dalszy rzadkiego suchego lasu i pastwisk, troche ostancow skalnych.
Zeby wydostac sie z niedokonczonego odcinka trzeba do highway dojsc dlugim kanionem. Coyote Canion byl bardzo malowniczy, rozbilam sie u jego konca z grupa znajomych, ktorym najpierw ucieklam, ale potem mnie dogonili :-)
Dzis pokonalam bardzo przykry odcinek w calosci asfaltem az do Silver City. Staralam sie wypatrzec cos na poboczu - pachnace kwiaty i klebek bawelny.
Droga wspiela sie na wzgorze, ktorym wiedzie Kontynentalny Dzial Wodny, takich miejsc bedzie oczywiscie wiecej, ale zawsze ciesza :-)
Aktualnie znajduje sie tutaj :-)
A teraz musicie sie uzbroic w cierpliwosc, poniewaz do nastepnej biblioteki jest dosc daleko... Do zobaczenia :-)
pierwsze sto mil, pierwszy grzechotnik - fajnie idzie. Powodzenia - Gekon (też gad)
OdpowiedzUsuńJakos idzie :-) dzieki!
UsuńTrzymam kciuki i pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńGapcio
Dzieki :-)
Usuń