sobota, 4 września 2021

Chorwacki Szlak Długodystansowy: Sekcja B, Sveti Martin na Muri - Savudrija

Po osiągnięciu północnego krańca Chorwacji ruszyłam na zachodni. Wczesnym rankiem, jeszcze zanim otwarto restaurację, przy której biwakowałam. Miało być trochę pagórkowato, i owszem, było. Mijałam kolejne wsie, sady, winnice. Każdy region miał swoją atmosferę i ten był taki trochę słoweński, trochę austriacki.







Po południu kolejny, już ostatni, raz przekroczyłam Drawę i znalazłam się w mieście Varaždin. Ponoć nazywany jest małym Wiedniem - architekturę zawdzięcza Austriakom. Jest to rzeczywiście śliczne miasteczko, odwiedzane przez turystów. Słyszałam nawet język polski. Myślałam o noclegu, ale hostel nie był tani, a po południu w ogóle nie było już zresztą miejsc. Zresztą nie pasowało mi kończyć dnia jeszcze przed wieczorem. Szlak poprowadził mnie na zamek, gdzie dobiłam do 600 km.








Zaraz za zamkiem był już koniec miasta. Po drodze był rozległy cmentarz, zabytkowy, na którym miałam nadzieję zdobyć wodę i faktycznie, była otwarta toaleta publiczna, czysta i chłodna wewnątrz. Nabrałam wodę, opłukałam twarz i wypłukałam koszulkę. Przez jakiś czas dawała mi ulgę w upale.




Kilka km przeszłam drogą, potem szlak skręcił w pole, by przekroczyć główniejszą asfaltówkę (trzeba skakać przez barierki). W polach, niestety, było okropnie. Wszędzie leżały hałdy śmieci. Były też tabliczki informujące o zakazie wywozu i wysokości grzywny, ale nikt sobie najwyraźniej nic z tego nie robił. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny. Na nieszczęście biwak wypadał mi właśnie w tych polach, a zupełnie nie było miejsca. Każdy skrawek, który nie był obsiany, był zawalony śmieciami. W polu nie chciałam się rozbijać, bo raz że kondensacja i słońce, a dwa że była sobota i rolnicy sadzili kapustę - byłabym zupełnie na widoku. Lazłam więc jeszcze długo, do 21 aż trafiłam na mikroskopijny zagajnik wierzbowy. Z zewnatrz wyglądał dobrze, ale w gąszczu nie dość że był gąszcz, to również śmieci. Na szczęście niewiele, jakieś puszki i plastiki, murszejąca czaszka zwierzęca. Słodki aromat gnicia był przykry, ale co było robić. Spędziłam tam noc. Rano odkryłam wielką kupę gnijących ziemniaków, nawet nie wyjętych z plastikowych worków. To one wydzielały ten zapach.








Na horyzoncie widać było góry - niniejszym zakończyłam definitywnie płaski etap szlaku. Miałam co do tych gór wielkie nadzieje. Byłam przekonana, że teraz czekają mnie normalne szlaki, spotkania z innymi wędrowcami (na pewno głównie jednodniowymi, ale na mapie były też schroniska, więc i plecakowi mogli się trafić). Tkwiłam w głębokim błędzie, o czym miałam się przekonać jeszcze tego samego dnia. Na razie jednak cieszyłam się pochmurnym niebem.






Nadal było "słoweńsko", północnie, jeżeli tak można powiedzieć o Bałkanach. Wsie miały tradycyjną zabudowę, ocalało wiele starych konstrukcji. Niestety długo nie trwało, a trafiłam na trudne do przebycia chaszcze. To był krótki odcinek, 100 czy 200 metrów, ale tak potwornie zarośnięty. Oprócz pokrzyw były jeżyny i paprocie. Żałowałam, że nie mam maczety, a chociażby większego noża. W gruncie była jeszcze widoczna ścieżka, chyba z dawnych czasów. Mordowałam się tam z pół godziny, a może i więcej. Wylazłam podrapana, poparzona. Tak to wygląda, kiedy zarastają poręby. Dalej był las, więc choć szlak był kompletnie nieuczęszczany i pełen powalonych pni dało się przejść. Były nawet widoczne stare znaki. Tak było przez kolejne kilka kilometrów aż do bardziej uczęszczanego rejonu z wyższymi wzniesieniami i schroniskiem, do którego zmierzałam.










Przy schronisku spotkałam w sumie 5 osób, jednodniowców - była niedziela i to oznaczało duży ruch. W aplikacji miałam zaznaczone, że schronisko jest czynne tylko w weekendy, ale sądziłam, że nie mogą się wcześnie zamknąć, więc nie niosłam zapasu wody. Słusznie przewidywałam. Było jeszcze otwarte. Poprosiłam o wodę, zapytałam o nocleg - w środku być w może w ostateczności dałoby się załatwić, ale skoro byłam skłonna przespać się pod zewnętrznym zadaszeniem to nie było takiej konieczności. Kierownik był bardzo miły, pozwolił mi wziąć prysznic, poczęstował sokiem z prasowanych jabłek (z syropem z kwiatów czarnego bzu!), nie chciał pieniędzy. Nocleg pod daszkiem i te wszystkie dobre rzeczy poprawiły mi humor. Znalezione po drodze niebieskie piórko z lusterka sójki najwyraźniej przyniosło mi szczęście. Wieczorem siedziałam z herbatą i czekałam na nadejście deszczu - miało padać całą noc, do 10 rano, a ja miałam zamiar cały opad przeczekać. Zaczęło mżyć o 22, tak byłam tym podekscytowana, że nie mogłam zasnąć. Uwielbiam deszcz, jeśli nie pada mi na głowę. Zgodnie z prognozą uspokoiło się o 10. Deszcz był drobny, ale ciągły i intensywnie wlało. Zrobiło się zimno, roślinność ociekała wilgocią. Zejście było błotnistą ścieżką. Byłam zdziwiona tym jak jest wąska i zarośnięta.









Jak na standardy chorwackie to było popularne miejsce... Przeszłam przez zaniedbaną górską wioskę i skierowałam się ku zamkowi Trakoščan. Spory zamek był na wzniesieniu, można go było zwiedzać, ale niestety nie miałam czasu. Szlak go tylko okrążał. Spodziewałam się kolejnych chaszczy i owszem, były, ale można je było obejść lasem. Natomiast jeżeli chodzi o błoto, to zrobiło się potworne.








Kolejne wioski były naprawdę przyjemne. Po staremu ludzie trzymali kury i kukurydzę w specjalnych przewiewnych spichlerzach. Kotlina pannońska i przyległe górzyste regiony to kraj kukurydzy. Ja zresztą też w niej zasmakowałam i gotowałam sobie na kolację zupy z polentą - tzn. wsypywałam ją do zupek w proszku. Zwłaszcza dyniowa wychodziła wyborna, rosół już trochę mniej pasował. W każdej większej wsi był sklep, co było bardzo wygodne. Nie musiałam nosić zapasów jedzenia.









Kolejne pasmo górskie wyglądało obiecująco - myślałam, że może teraz szlak będzie uczęszczany, bo jest tu dobry dojazd komunikacją publiczną. Ścieżka była całkiem całkiem, samoobsługowe schronisko niestety zamknięte. Szlak graniowy uczęszczany, na łąkach zniknął, ale potem były już gruntowe drogi. No i ostatecznie żywego ducha.








Chciałam zabiwakować gdzieś w lasku, bo nie chciałam dojść do Novego Golubovca tego wieczoru, a rano, żeby wziąć wodę na następny dzień - miało być długo bez możliwości uzupełnienia, choć potem się okazało, że woda była. Niestety przy każdym domu był agresywny pies, który za mną biegł szczekając, musiałam się więc maksymalnie oddalić. Ostatnie miejsce, w którym mogłam się rozbić to przydrożny krzyż na skrzyżowaniu. Z głównej drogi nie było mnie widać, z naprzeciwległej owszem i parę aut wyraźnie zwolniło żeby przyjrzeć się mojemu obozowi. Miałam nadzieję, że strony tak religijnego społeczeństwa nic mi w tym miejscu nie grozi, choć z własnego podwórka wiem oczywiście, że to nic nie znaczy. W każdym razie szybko następujący zmierzch był moim sprzymierzeńcem - po ciemku już nikt nie mógł mnie dojrzeć. Biwak był więc dobry, tyle że naturalnie rano miałam tropik od wewnątrz pokryty gęsto kroplami wody.





Zeszłam do Golubovca, w wodę zaopatrzyłam się w barze i ruszyłam dalej, z początku przyjemnymi drogami leśnymi. Później czekało mnie długie podejście na Ivanščicę. Ze zdziwieniem odkryłam, że szlak biegnie wzdłuż sporego, czystego strumienia, a potem ostro w górę starą drogą zrywkową, bardzo kamienistą, po której również płynęła woda.





Niedaleko od szczytu szlak zrobił się szeroki i wydeptany - doszedł do niego inny, gdzieś z pobliskiego parkingu. Zaczynałam rozumieć jak to z tymi szlakami jest - owszem, ludzie chodzą zdobywać szczyty gór, ale robią to zawsze tylko najkrótszą trasą od parkingu i z powrotem. Dlatego wszystkie inne szlaki są zarośnięte i zapomniane.





Na szczycie był punkt widokowy i wieża, z tym że z punktu był lepszy widok. Widać było pola i niższe wzniesienia, po których wędrowałam w poprzednich dniach. Parna pogoda sprawiła, że powietrze nie było zupełnie przejrzyste, ale innego stanu rzeczy się nie spodziewałam. Było tam też schronisko, naturalnie zamknięte... Ale pokój zimowy był otwarty.





Na zejściu natknęłam się na cudowne różowe dzikie lilie. Później widywałam je jeszcze czasami. Było też widać ruiny średniowiecznego zamku, odsłonięte przez drastyczną wycinkę. Chorwacja jest bardzo gęsto zalesiona w swojej północnej części, a lasy są wspaniałe. Niestety w ostatnim czasie ulegają coraz większej dewastacji - tak mówili sami Chorwaci. W miękkiej glebie na lessowym podłożu erozja czyni wielkie szkody. Drogi zrywkowe zamieniają się w głębokie tunele, więc obok powstają następne i tak całe zbocza są pokryte kanałami, którymi w czasie deszczu wszystko - woda, błoto, kamienie - spływa na dół. 






Na trzecie śniadanie zameldowałam się w Belcu. Byłam taka głodna! Marzyłam o mleku czekoladowym i udało mi się je kupić. Wypiłam od razu cały litr.





Niestety za Belcem natknęłam się na najgorsze chaszcze na całym szlaku. Odnowione tabliczki jakiegoś pielgrzymkowego szlaku sprawiły, że chaszcze był ostatnią rzeczą jaką się spodziewałam, ale tu właśnie, zamiast polnej drogi, były zarośla ogromnych paproci, z którymi jeszcze byłam w stanie walczyć, ale potem zamieniły się w gąszcz czegoś innego, o wysokości 2,5 metra co najmniej, a to coś miało tak sztywne łodygi, że trudno mi było wygnieść tunel. Wreszcie badyle ustąpiły miejsca gęstwinie jeżyn, wyjątkowo dorodnych w słonecznym miejscu, potwornie kolczastych, absolutnie nie do przejścia. Zawróciłam i spróbowałam przejść bokiem, skrajem lasu. Tam też było bardzo zarośnięte, ale mozolnie się przebijałam i znalazłam starą drogę, która w cieniu nie była tak utkana roślinnością i dałam radę przejść - wyszłam na pole kukurydzy. Potem już było dobrze, ale znów straciłam godzinę na kilkaset metrów.





W Donjim Lipovcu osiągnęłam 700 km.




Później ejszcze straciłam czas, bo w następnej wiosce wyroiły się pszczoły i fruwały jak szalone ponad drogą. Ktoś się zatrzymał żeby mnie ostrzec, ale już nie pomyślał, żeby mnie przewieźć. Myślałam żeby złapać stopa i poprosić o przewiezienie 100 m dalej, ale przejechał tylko jeden samochód i się nie zatrzymał. Ubrałam więc strój przeciwdeszczowy, mając nadzieję, że uchroni mnie przed użądleniami. Pszczoły nie zaatakowały i 100 m dalej mogłam się go pozbyć. Uff. Podeszłam jeszcze kilka km, szukając ustronnego miejsca na biwak. Z trudem je znalazłam, w lesie przed miasteczkiem Maria Bistrica.




Do miasteczka zeszłam rano, kupiłam kilka słodkich bułek z nadzieniem (w Chorwacji mają cudowne pieczywo! W ogóle w każdym europejskim kraju, jaki odwiedzam pieczywo jest lepsze niż w Polsce, gdzie chleb smakuje jak karton, a bułki jak styropian, ale jednak chorwackie pieczywo się wybija). Już od rana było parno i upalnie, ale to nic nowego. Miałam wspiąć się na większą wysokość i to podnosiło mnie na duchu. Za centrum szłam opłotkami, mijając stare drewniane chaty. Niektóre były zadbane, inne opuszczone. Po drodze było świetne źródło, potem wiata - już w leśnym masywie Medvednicy. To góra, która ma wiele szczytów, widać ją górującą nad Zagrzebiem. Jest to też jedyna licznie odwiedzana góra w kraju. Stąd i szlaki wreszcie wyglądały normalnie. Sądziłam, że spotkam wiele osób na wycieczkach, ale nie, jednak nie. Tylko w rejonie asfaltu, ale nie dużo.









Tutaj niektóre ze starych schronisk były nawet otwarte. Pod ostatnim byłam umówiona. Otóż odezwał się do mnie Matija, jeden z członków CLDT Association, organizacji konstruującej i opiekującej się szlakiem, i zaprosił mnie do siebie na noc. Umówiliśmy się pod schroniskiem, że podjadą z kolegą samochodem i zabiorą mnie do Zagrzebia. Rozmowy, zakupy, mycie, pranie i jedzenie całkowicie mnie pochłonęły. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjecie dopiero kiedy nazajutrz wracałam na szlak. W to samo miejsce odwiózł mnie Alen, też członek CLDT i świeży upieczony thru-hiker, który zakończył przejście miesiąc wcześniej.







Szlak przez resztę Medvednicy był równie dobry co poprzednio, a jego główną atrakcją było wspaniałe źródło z pyszną zimną wodą.




Szkoda, że musiałam wyjść z lasu - w tym miejscu góry przecina szeroka dolina Sawy. Krajobraz był raczej miejski, poza tym stawy, zagajniki i długi odcinek wzdłuż dopływu, aż do miasta Samobor, gdzie czekał mnie kolejny miły nocleg - inny członek CLDTA, obserwujący mnie na Instagramie załatwił mi darmowe zakwaterowanie w hostelu. Było cudownie, choć znów miałam mało czasu - obeszłam wszystkie apteki w okolicy poszukując małego opakowania talku, który okazał się jedynym remedium na odparzenia.










Rano wyszłam z lekkim opóźnieniem, jak to zawsze bywa po noclegu w cywilizacji. Przed wyjściem wzięłam jeszcze zimny prysznic, żeby się trochę schłodzić przed wyjściem. Plecak był ciężki, nie tylko ze względy na spory zapas prowiantu, ale i kilka litrów wody. Podejście zaś było z tych lepszych, ekhem. Po drodze malutki strzyżyk, którego wypatrzyłam w krzakach, chyba młody.






Większość dnia spędziłam podchodząc, ale podejście na Japetić było makabryczne. Na kilometr szlaku przypadało 240 m podejścia, ze szczytu zaś nie było żadnego widoku. CLDT jest usiane takimi podejściami, które są na nic - typowe PUD (pointless ups and downs). No cóż. Nie pozostało nic innego jak zacząć schodzić. Przynajmniej kwiaty na łąkach były piękne.





Czas był na kolejne zapomniane szlaki, ale nie było bardzo źle. W dolinie siadłam nad strumykiem, gdzie spotkałam bardzo sympatycznego Zagrzebianina, który miał tam domek i dał mi wody z lodem oraz opowiedział o jeszcze jednym wędrowcu, którego kiedyś spotkał. Okolica też podobno jest licznie odwiedzana przez nielegalnych imigrantów.






Wieczorny odcinek był łatwy, bo drogowy, ale dosyć stresujący, ponieważ we wszystkich wsiach po drodze było bardzo dużo psów, które wylatywały na ulicę. Przed pokąsaniem ratowały tylko kijki. Były nawet psy pasterskie, choć przy domu, które najwyraźniej miały ochotę wbić kły w moje łydki. Właściciele niby je odwołali, ale zaraz się wymknęły i jeszcze dopadły mnie za zakrętem.






Zaliczyłam fajne źródełko z kranem (i z kolejnym psem, który na szczęście trzymał się trochę na dystans) i poszłam do zaznaczonej w aplikacji wiaty. Wszystko, co było oznaczone jako wiaty to były domki myśliwskie z dużymi dachami, pod którymi można było spać. W górach nie było już komarów, a wszystkie inne owady nie były aktywne nocą, mogłam więc swobodnie uprawiać ulubiony wiating.




Rano byłam całkiem zadowolona, bo szlak nawet na górskich łąkach był widoczną ścieżką (w końcu przestał i trochę nadłożyłam drogi, ale to nic wielkiego). I widok był ładny. A dokładnie na szczycie wypadło 800 km.






W trawach zebrałam z łydki kolejnego kleszcza. Z reguły trafiał mi się jeden dziennie i udawało mi się je zbierać pełzające. Na całym szlaku zebrałam ich łącznie 39, jeden się zaczepił. Jak sobie radzę z kleszczami opowiedziałam w filmie o kleszczach na YouTube, jeśli jeszcze nie oglądaliście to polecam.







Tego dnia czekała mnie nie lada atrakcja - nieoficjalne wejście na terytorium Słowenii. Szlak biegnie dokładnie granicą, jest tam gruntowa droga, która w pewnym momencie przechodzi do Słowenii. Na zdjęciu wyraźnie widać lewą zieloną chorwacką stronę i świerkową monokulturę słoweńską.



Widok na Słowenię.




I różnorodne znaki szlaków obu krajów na jednym drzewie.




Granica, a więc i droga biegną dokładnie grzbiet. Grzbiet, jak to grzbiet, był mocno pofalowany i droga bardzo stroma.







Nie trwało to długo, wróciłam do Chorwacji na dobre. Znów był weekend, minęłam jakiś szczyt z wieloma jednodniowymi turystami i zeszłam do wsi. Z racji dnia tygodnia schronisko było otwarte, ale nie chcieli mi tam dać wody. Na szczęście dalej był czysty strumyk, a nawet więcej strumyków. Dodałam je jako customowe waypointy w aplikacji.





Późnopopołudniowy odpoczynek zrobiłam sobie w przedsionku starego prawosławnego kościoła, po wojnie już nieużytkowanego. Chyba jeszcze czasem ktoś odwiedzał cmentarz. Zejście z gór było długie, po drodze odnowione źródło, a potem mnogość asfaltu (jakaś konna pielgrzymka przemierzała go w odwrotną stronę) i znów kłopot ze znalezieniem noclegu w bardziej zaludnionej okolicy, ale udało się dopaść lasu o zmroku. Pojawiły się znowu komary, ale i dziesiątki świetlików, które fosforyzowały w ciemności, unosząc się w powietrzu jak chińskie latarnie. Odkryłam, że przywabia je czerwone światło czołówki.












Na samym dole, w dolinie rzeki Kupy jeszcze raz zbliżyłam się do granicy - przebiega ona dokładnie na rzece właśnie od tego miejsca, w którym ją przekroczyłam. W przygranicznej wsi był sklep, ale obecnie w niedziele nie jest otwarty - ze względu na restrykcje jest mniej klientów. Na szczęście w sąsiedniej wsi był drugi sklep, otwarty, dobrze zaopatrzony i z gniazdkami elektrycznymi na zewnątrz, co się w Chorwacji bardzo rzadko zdarzało, a przecież to kluczowa sprawa dla każdego hikera.






Pisałam już o tym ile pszczół jest w chorwackich lasach, jak kwitną lipy i jak pachnie miodem - oczywiście ludzie mają też ule, bardzo dużo uli i niektóre bardzo ładnie urządzone.




Na szczycie Vodenicy wpisałam się do księgi gości. Każdy szczyt miał skrzynkę z pieczątkami i z reguły zeszytem, choć w zeszytach przeważnie nie było miejsca i z czasem przestałam sprawdzać. To właśnie po to ludzie wchodzą na góry, żeby wbić pieczątkę. Tu też nie było żadnego widoku, ale zdaje się, że nie o widoki chodzi.




O co chodziło w tym przybytku? Trudno dociec. Trafiłam na jakieś centrum pielgrzymkowe czy rekolekcyjne. Nikogo tam nie było, ale stały autobusy "ambulans Jezus Maria" :-D Te autobusy stały przy prawosławnym kościele, a na szczycie pobliskiej góry był kościół katolicki, większy. Miał obok wc, zamknięte, ale i kran z wodą na zewnątrz, którego się nie spodziewałam,a przyjęłam z radością. Popołudnie zeszło na kluczeniu od lasu do wsi i od wsi do lasu. Okolica była jakaś ponura i opuszczona tym razem, jakieś puste apartamenty nie wiadomo po co zbudowane. Ale wieczorną wodę pobrałam w barze.









Zapowiadali deszcz i faktycznie pokropiło, ale ulewy nie było, poszła bokiem. Wahałam się nad noclegiem w opuszczonej chacie, ale kiedy weszłam do środka wypłoszyłam nietoperze. Nie chcąc ich niepokoić poszłam dalej. Czekał mnie fatalny odcinek potwornie męczącego roller-coastera, czyli szlaku który ma mnóstwo małych wzniesień, co jest ogromnie męczące, dużo bardziej niż jedno podejście i jedno zejście. Zamiast tego milion mniejszych - wzdłuż rurociągu gazowego, 10 km. W środku nadszedł czas biwaku, z ulgą rozbiłam namiot i zaległam.







Rano było potwornie parno, pot lał się po twarzy mimo, że było pochmurno i zaparowały mi okulary. Przegapiłam skręt i inaczej doszłam do Bosiljeva. Sklep był mizerny, ledwo co dało się kupić, no ale się dało - zawsze się da. We wsi był też zamek, z XV wieku bodajże, ale zrujnowany i opuszczono. Jakaś odrobina prac konserwatorskich została wykonana. Spokojnie można by tam przenocować, raczej nikt tam nie chodzi. Dawna alejka zamkowa kompletnie zarosła, balustrada się zawaliła. Szkoda.






Kolejny etap był bardzo dziki, niespodziewanie. Był to "las gps-owy". Tzn gąszcz dróżek był taki, że nawigacja musiała być z GPSem w dłoni. Ale ładny to był las. A potem były już normalniejsze drogi i nawet dość płasko i byłam zachwycona. A to tego 900 km!





Nocleg wypadał przy kolejnym domku myśliwskim, który z tyłu miał wspaniałe zadaszenie. Z przodu miał studnię, ale głęboką a bez liny i wiadra. Musiałam odwiązać odciąg z namiotu, ale miałam się użyć garnka - kilka naczyń pływało już w studni - nałowiłam wody plastikową folią obciążoną kamieniem. Wiadro znalazłam, ale było brudne, dziurawe i bez rączki. Posłużyło mi jako pojemnik na wodę, którą się potem umyłam.







Następny dzień nie przyniósł żadnej zmiany, gorąco, lasy i wioski, ładne i tradycyjne. Był i jakiś znany szczyt, na którym spotkałam dwie osoby. Na ostatni szczyt dnia starałam się wejść w dobrym czasie bo zapowiadano deszcz, ale kolejny parszywy chaszczing pokrzyżował mi plany.










Na szczycie była fajna chatka, ale nie miałam wody, a zresztą dystans mnie nie zadowalał, chciałam jeszcze podejść. Zrobiłam zakupy w miasteczku i udałam się do rezerwatu Zeleny Vir. Tam szlak był doskonały, bo to atrakcja turystyczna.





Zaczęło się od wodospadu i ładnego baseniku w niszy skalnej, choć basenik był sztuczny, obetonowany i obok stała jakaś instalacja elektryczna czy coś. Dalej lepiej, głęboki chłodny kanion z kładkami i schodkami. W strumieniu tylko kapało, ale na wiosnę płynie woda, są kaskady i wodospady. 









Była też jaskinia. Zastanawiałam się gdzie zanocować - w kanionie pod namiot nic nie mogłam znaleźć, a wiata była licha. Ulewę najlepiej było przeczekać właśnie w jaskini - do tego wniosku doszłam. Zawsze marzyłam o noclegu w jaskini, a jeszcze nigdy nie miałam przyjemności. Trochę w środku kapało, ale leżał też płaski głaz, który wyglądał na suchy - na nim właśnie zrobiłam sobie legowisko. W nocy faktycznie lało, przeszła burza, której dźwięki dochodziły do wnętrza w postaci głuchego dudnienia. Słyszałam kapanie, szelesty, nie spałam zbyt dobrze, ale i tak było fajnie.





Za to rano... Zdecydowanie mniej fajnie. Las ociekał wilgocią, a fajna ścieżka zaraz się skończyła. Poza zasięgiem turystów straszliwy mokry gąszcz. Ale przynajmniej dobrze oznakowany.






Pogubiłam się kompletnie przed następną rzeką, która wypływa ze skał w postaci wywierzyska. Nie udało mi się dojść do źródła - nie wiem gdzie miało być odbicie. Sprawdzałam GPS i byłam na śladzie, a jak sprawdziłam drugi raz już byłam za tym miejscem. Szłam oficjalnym szlakiem. No cóż. No to następne podejście... Tym razem zrujnowane przez maszyny leśne.





Ale akurat na tą górę opłacało się wchodzić, z Velikiego Drgomalja był naprawdę ładny widok. Nie jakiś rewelacyjny, wiadomo, ale jak na ten szlak to bardzo dobry. Klasyczny środkowoeuropejski, można powiedzieć. Przyjemnie wiało i po ulewie było cudownie chłodno. W lesie znalazłam pomnik partyzantów. Za szczytem szlak znów kompletnie, ale to kompletnie zdziczał. Znaki niestety nie było dobrze widoczne, stare zmurszałe. Wiele razy się wracałam i szukałam drogi. A na ścieżce znalazłam odchody niedźwiedzia, świeże. Te okolice są znane z dzikości i z tego, że rezyduje w nich wielka populacja niedźwiedzi. Wielu hikerów się ich boi, ale niepotrzebnie, to normalne dzikie niedźwiedzie brunatne, nienawykłe do wyjadania czegokolwiek ze śmietników i tym bardziej nie skłonna do napadania na wędrowców. Słyszałam od kilku ludzi o tych niedźwiedziach i dziwiłam się, że tak się ich boją - chyba naoglądali się zbyt wielu amerykańskich filmików na YT.









Pracownicy leśni znów nie patyczkowali się - pnie ściętych drzew zrzucili prosto na szlak.




Wieczorem dotarłam do jeszcze jednego wywierzyska, tym razem było to źródło Kupy. To jedna z największych rzek Chorwacki i jej źródła są licznie odwiedzane. Woda wypływająca spod skał wyglądała cudownie, w dolinie było chłodno. Rozłożyłam się pod małą wiatą i poszłam wykąpać, ale tylko się ochlapałam, bo woda była tak lodowata, że nie dało się w niej popływać.









Rano autentycznie było mi chłodno. Wystartowałam w dwóch warstwach odzieży! Oczywiście jak tylko wspięłam się ponad dolinę znów było ciepło, ale z czasem nadeszły chmury i przyniosły ulgę. Po drodze jednak było mnóstwo zarośniętych odcinków. Najpierw koszmarny lasek przed Gerovem, z którego nie mogłam się wyplątać, a potem kompletnie zarośnięta dróżka. Szlak powinni poprowadzić asfaltem, normalnie, ale kochają skróty i za wszelką cenę chcą unikać asfaltu, co kończy się właśnie w pokrzywach i ostrężynach i całych straconych godzinach.






Teraz jednak zanosiło się na lepszy odcinek - Park Narodowy Risnjak. Jak park narodowy to chyba muszą być jakieś normalne ścieżki, jacyś ludzie? Ludzie faktycznie byli, podjechali na łąkę samochodem. Ale ścieżka była przyzwoita, uff, i piękne kwiaty. Wapienne podłoże niektóre gatunki bardzo lubią.











Ucieszyłam się kiedy wyszłam ponad granicę lasu. Widoki były prześliczne. Pomyślałam, że wreszcie dotarłam w te prawdziwe góry i teraz już będzie normalnie. Nie wiedziałam, że to tylko krótki epizod. W każdym razie był to piękny epizod, pierwszy naprawdę piękny widok na szlaku. Trzeba było do niego dojść aż 1000 km...Ze szczytu Snježnika po raz pierwszy zobaczyłam Adriatyk!









Po drugiej stronie góry była eleagancka wybrukowana droga - okazało się, że rzymska. Starożytny Rzym był w posiadaniu znacznego obszaru Chorwacji, wtedy była to Iliria (Illyricum). Iliria obejmowała całe Bałkany i przed panowaniem Rzymu była samodzielnym królestwem. Zresztą i Grecy mieli w niej swoje kolonie. Przez chwilę wyobrażałam sobie starożytne wozy, zastanawiałam się czy był duży ruch na tej drodze - pewnie większy niż teraz. A na przełęczy spotkałam się z Via Adriatica, innym długodystansowym szlakiem Chorwacji, krótszym, bo przechodzącym tylko wzdłuż wybrzeża i na tym odcinku najczęściej wspólnym z CLDT. Mogę więc powiedzieć, że prawie przeszłam też Via Adriaticę.






Wyjątkowo schronisko było czynne i nabrałam w nim wody. Miałam też świętować 1000-y kilometr, ale zapomniałam i ocknęłam się dopiero kawałek dalej. Wreszcie liczba 4-cyfrowa!




Choć zwykle nie lubię niepotrzebnie zbaczać ze szlaku, zobaczywszy znak wskazujący punkt widokowy przeszłam się sprawdzić co też on oferuje - rzeczywiście był to ładny widok na wybrzeże. Warto było. Już mi stamtąd niedużo zostało do wiaty, choć znów droga była zawalona gałęziami. Dziwne, bo to był wciąż park narodowy, a wycinka była na całego. Wiata była przestronna, z piecem do grillowania, obok domku myśliwskiego. Bardzo zaciszna, miała duże stoły (na jednym spałam) i dwie ściany. Cieszyłam się, bo wiało. O zmroku okazało się, że wielkie drzewo rosnące przed wiatą ma grupę lokatorów - piękne puszczyki. Młode usadowiły się na gałęzi i ciekawie zaglądały do wiaty. Dzięki nim w okolicy nie było ani jednej myszy.





Było zbyt ciemno żeby wyraźnie było widać, ale poniżej są właśnie sowy.




Bardzo się cieszyłam, że wiatr nie ustał, choć miał sprowadzić deszcz, a to już mi się mniej podobało. Widoki były świetne, właśnie tak sobie wyobrażałam CLDT - góry, pastwiska i morze w dole. Także i tu nie brakowało dzikiej zwierzyny - wystraszyłam stadko warchlaków. 







Zabawny był pomnik klubu górskiego, wystawili go sobie w stulecie działalności i wyglądało na to, że na tym się ich działalność zakończyła. Widziałam podobny pomnik PTTK w lubuskim... W Chorwacji turystyka górska rozkwitła przed II wojną światową, jeszcze w XIX wieku przyszła moda na wędrówki, ale większość schronisk wybudowano w latach 30. Potem przyszedł komunizm i tak jak u nas krajoznawstwo działało bardzo prężnie, wytyczono mnóstwo szlaków. Wszystko to upadło razem z komunizmem. Od 30 lat ścieżki zarastają, schroniska pozamykano, bo nie ma chętnych żeby z nich korzystać. Praktykuje się tylko niedzielne wycieczki, a i to rzadko. Twórcy CLDT narzekają na brak zrozumienia i zainteresowania długimi dystansami. I tak choć po drodze miałam schronisko, byłam pewna że nie znajdę w nim wody i niosłam kilka litrów. Słusznie, bo nie dość że drzwi były zamknięte na głucho, to i studnię przed budynkiem zamknięto na kłódkę.





Deszczowe chmury zebrały się akurat w najmniej odpowiednim momencie, kiedy pokonywałam skalisty grzebień Obruča. Pod samym szczytem zaczęło padać mocno i musiałam w te pędy zakładać kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe. Głazy na szczęście nie były śliskie.









Po południu zawitałam do wybudowanego dawno temu domku z kamieni. Byłaby to świetna opcja noclegowa, gdyby nie myszy. Wszystko było wewnątrz usłane mysimi bobkami, także nawet nie zdecydowałam się zjeść tam lunchu. Słyszałam o tegorocznej pladze myszy i o licznych przypadkach mysiej gorączki, choroby wirusowej, której się można nabawić po kontakcie z odchodami. Objawia się ona kilkudniową wysoką gorączką i problemami z nerkami. W pobliżu było źródło, ale poza szlakiem i musiałam jeszcze pokonać strome zejście. Cała wycieczka pod wodę trwała pół godziny. Potem się okazało, że dalej był i strumyk... A na skrzyżowaniu szlaków fundamenty dawnego kościoła, chyba z XVII wieku. Niedawno je odkopano.








Na ostatnim wzniesieniu złapałam zasięg, mogłam więc zapodać codzienną relację na Instagram i przejrzeć wiadomości. W wiadomościach nigdy nie ma nic dobrego - lepiej było przełączyć się w tryb samolotowy i zająć zejściem. W dolinie miał być kolejny domek myśliwski z wiatą, w którą celowałam bo to był ten dzień, kiedy front z ulewnymi deszczami, które wyrządziły wielkie szkody w Niemczech i Czechach miał dotrzeć, co prawda już osłabiony, do Chorwacji. Będąc 500 metrów od wiaty słyszałam już za sobą grzmoty, a schronienia dopadłam minutę przed ulewą. To się nazywa mieć szczęście! Wicher chlustał deszczem tak, że poziomo wpadał on pod wiatę. Wypłoszył grupę przyjaciół, którzy wynajęli domek na imprezę. Zapytałam czy mają coś przeciwko mojej obecności - byli zdziwieni, ale nie mieli nic przeciwko. Dostałam cały talerz grillowanych smakowitości. Wiata była fajna, bo miała do połowy ściany, miała też prąd. Natomiast miała też potwornie żarłoczne myszy, które w nocy właziły mi na głowę i jak się rano okazało przegryzły materiał plecaka, żeby dobrać się do schowanego w nim jedzenia. Wiatr się uspokoił i tylko deszcz lał równo i nieprzerwanie. Rano nic nie zapowiadało, myślałam nawet o dniu zero i kiedy opiekujący się domkiem przyjechali sprzątać zapytałam czy to możliwe, ale nie było możliwe - następni klienci którzy wynajęli domek nie chcieli żadnych obcych.








Prognoza pogody zapowiadała poprawę na godzinę 13 i jak na zawołanie faktycznie przestało padać. Spakowałam więc manatki i popędziłam w drogę. Było okrutnie parno, ale mokre były tylko trawy, droga nie. Wapienne skały pochłonęły całą wodę, która spadła i zostały tylko małe kałuże. Już poprzedniego dnia zaobserwowałam, że w krajobrazie, tym kulturowym, wszystko się zmieniło: byłam w Istrii. Domy były z kamienia, wyglądały jak we Włoszech (bo Istria należała długo do Austrii, a potem do Włoch, dużo namieszał Napoleon, a po wojnie większość Istrii przyznano Jugosławii. Wtedy były nawet krwawe pogromy, a większość Włochów wyjechała). Dzisiaj mówi się, że Istria to Włochy tak czy owak, mówi się tam też po włosku, a w każdym razie każdy mówi ciao i bongiorno. Piękne, często zdobione włoskie domy w większości stoją puste. Niektóre mają tabliczki "na sprzedaż" po angielsku i niemiecku.







Po Włochach została też zagospodarowana ziemia - tarasy uprawne, winnice. Te są w większości zadbane, dobrą ziemią się w Chorwacji nie gardzi.









Jako że zaczęłam wędrówkę po południu dystans nie był powalający. Miejsce noclegowe odstraszało - zrujnowane zapomniane górskie schronisko. Obok była zmurszała wiatka z betonową podłogą - rozbiłam namiot na niej, w nadziei na brak kondensacji (i dobrze zrobiłam).





Tak jak i schronisko, tak i szlak był zapomniany. Ledwo było widać, że ktoś tam szedł w tym sezonie. Teren, jak wszędzie, był urozmaicony, pełen zapadlisk - lejów krasowych. Taka dolina to miejsce, gdzie spływa woda deszczowa, a następnie wnika w skały podłoża kanałem w środku leja. Z czasem tworzą się pionowe jaskinie, osiągające wielką głębokość.







Po południu znowu przyszedł deszcz, był dość nieprzyjemny. Buty przemokły... Czekałam na przerwę w deszczu i dobre miejsce żeby zaznaczyć kolejny pokonany etap - przeszłam już połowę szlaku.





Chmury akurat się rozeszły, kiedy weszłam na Orljak.






Jeszcze tylko Žbevnica... Jak tam wiało! Ledwo się trzymałam na nogach. Czym prędzej rozpoczęłam zejście - to był jeden z tych szlaków, które najkrótszą drogą prowadzą na szczyt z parkingu, więc był doskonały, miał nawet zygzaki. Doprowadził mnie do doskonałego źródła i zaraz potem (oczywiście zamkniętego) schroniska. Była tam szopka na drewno z podłogą akurat o wymiarach mojego materaca, więc tam się schowałam.





To już miał być koniec większych gór na tym etapie, choć nie oznaczało to, że będzie płasko. Roller coaster jak zawsze. Cieszyłam się jednak na zakupy w porządnym dużym supermarkecie Plodine. W miasteczku były drogowskazy do Słowenii i Włoch. Stała policja, ale nie zatrzymali mnie.





W ciepłej dolinie rosły oliwki i figi, jeszcze zupełnie nie dojrzałe, ale jakie obiecujące! Pierwszy raz widziałam drzewko figowe, a figi uwielbiam, więc bardzo mi się podobało. W relacji z sekcji C będzie więcej fig :-)





Kilometry płyną o wiele szybciej niż mile - oto doszłam do 1100-go kilometra.




Istria zrobiła na mnie dobre wrażenie. Zaczęłam nawet myśleć o wędrówce przez Włochy w przyszłości. Gaje oliwne, murki z kamieni okalające dawne, już zarośnięte, pastwiska. Wszędzie był pozostałości dawnych wsi, choć teraz rzadko kto tu zaglądał. Szkoda. Kiedyś mieszkało tu mnóstwo ludzie, każda wieś miała kościółek, obecnie nieużywany. Drogowskazy były oficjalnie dwujęzyczne, przypominały dawne nazwy.










Tylko malownicze miasteczka na wzgórzach były zagospodarowane, aczkolwiek tylko dla turystów. Szlak zaprowadził mnie do Grožnjanu. Rzeczywiście było tam cudownie, jak w dawnych czasach. Wodę udało mi się zdobyć z kraniku na cmentarzu. Wzruszyłam ramionami na drogie noclegi i udałam się do najbliższego lasu. Był bardzo przyjemny, sosnowy. I w nim były terasy - kiedyś uprawiano tam pola, teraz rosły drzewa. Świetnie mi się tam spało, był to jeden z najlepszych noclegów na całej trasie.









Kolejne malownicze miasteczko, Buje, szlak omijał, widziałam je tylko z daleka. Bliżej zapoznałam się z supermarketem - zwłaszcza działem owocowo-warzywnym.






Myślałam, że nad morzem szlaki muszą już być wydeptane, bo przecież nawet jeśli Chorwaci nie są zainteresowani, to przecież muszą nimi chodzić turyści, ale nie, niestety nie. Kilometr zarośniętego i najeżonego ostrymi kamieniami szlaku znów pochłonął masę czasu. Poniżej była droga, którą jeździli rowerzyści. Też mieli widok na morze. Zazdrościłam im.







Kluczenie asfaltem wśród ośrodków wypoczynkowych i w kurzu wzbijanym przez ciężarówki dowożące materiały budowlane do powstających nowych hoteli trochę mi się dłużyła. Ale wreszcie usłyszałam gwar plażowiczów i ujrzałam morze z bliska. To była Savudrija, zachodni kraniec Chorwacji i koniec etapu B. Pierwsza plaża akurat była najfajniejsza, cieszyłam się, że na niej zostałam. Wyskoczyłam z ubrania i zanurzyłam się w letniej wodzie. Fale chlupały, dno usłane było kamykami. Jak cudownie. A na brzegu był prysznic - to już szczyt marzeń. Po lunchu ubrałam się i poszłam we właściwe miejsce, pod latarnię morską, która stoi naprzeciw tego zachodniego punktu. Szukałam szlakowej tablicy, która powinna tam gdzieś być, ale nie znalazłam. W każdym razie etap B miałam zaliczony.








Ciąg dalszy nastąpi...

8 komentarzy:

  1. Ekstra! Wspniała przygoda, a najlepsze jeszcze przed Tobą/nami :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie już nie mogę się doczekać sekcji C.

    OdpowiedzUsuń
  3. No! Nareszcie relacja, do Insta nie mam dostępu. Długo czekałem ;) Wystarczyło samemu ruszyć się gdzieś dalej od domu i wrócić - no i od razu ciąg dalszy jest :)
    Widzę,że tegoroczna wyprawa okazała się być dla Ciebie dość uciążliwą. Mam nadzieję,że ostatnia sekcja szlaku wynagrodziła te trudy.
    Pozdrawiam
    -J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Istotnie, była uciążliwa i to aż do końca :-). Ciąg dalszy w tym tygodniu. Pozdrawiam!

      Usuń
  4. różowa lilia to lilia złotogłów (martagon), jedyna jaka rośnie na wapiennej glebie, też bardzo je lubię, mam w ogrodzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A owszem, rośnie w Polsce dziko, ale bardzo rzadko. Znajoma spotkała w Bieszczadach. Śliczna jest!

      Usuń