sobota, 1 października 2022

Norge på langs: Umbukta - Sulitjelma (Nordlandsruta, E1)

Witajcie po długiej przerwie! Im dalej na północ, tym mniej było szans na bibliotekę czy komputer. Pod koniec wędrówki po prostu już mi się spieszyło. Dlatego tak długa przerwa w pisaniu bloga. Wędrówkę zakończyłam na cyplu Knivskjelodden 22 września i tydzień później wróciłam do Polski. Resztę opisu przejścia Norwegii będę już uzupełniać ze swojego własnego komputera. Oto ciąg dalszy.


Prawdziwa nawałnica rozpętała się w Umbukcie dopiero pod wieczór. Wiatr targał brzozami, tak że przyginały się niemal do ziemi, wciskał się do mojego pokoju przez szpary w oknach, a deszcz lał się strumieniami. Trochę żałowałam, że nie wyszłam rano - zdążyłabym przejść do następnej chatki przed tym huraganem. Ale teraz już było za późno, więc starałam się nie gnębić wyrzutami sumienia z powodu dnia zero. Rano wiatr się trochę uspokoił, ale deszcz miał padać zarówno tego dnia, jak i następnego. Wyczekałam do wczesnego popołudnia, kiedy deszcz był mniej intensywny i wtedy wyruszyłam dalej, ale tylko do następnej chatki. Bałam się jak bardzo wzrósł poziom wody w rzekach, ale jakby co mogłam zawsze wrócić.

Wiało, padało, było oczywiście bardzo nieprzyjemnie, ale trzymałam się myśli, że do przejścia mam tylko 12 km i szłam jak najszybciej, byle mieć to za sobą.






Wszystkie mniejsze strumienie były wezbrane, ale dopiero rzeka Sauvassåga okazała się prawdziwym problemem. W wodzie tkwiły (wyglądało na to, że od dawna) resztki mostu, przelewała się przez nie woda. Było głęboko, do pół uda przy bardzo wartkim nurcie, więc próbę przejścia w tym miejscu odrzuciłam. Powyżej i poniżej było tak samo. Po stalowych prętach również nie odważyłam się przejść. Było to tuż poniżej jeziora, a widoczność była na tyle przyzwoita, że dostrzegłam drugi brzeg. Tam gdzie rzeka wpływała do jeziora wydawało się płytko - kamienisty stożek napływowy sprawiał, że rzeka rozpełzała się na wiele ramion. Musiałam przejść po świeżym piargu - wielkie głazy odrywały się od stromej ściany i lądowały na brzegu jeziora. To był prawdziwy labirynt. Ku mojemu zaskoczeniu były tam stare znaki szlaku. Okazuje się, że szlak tak właśnie kiedyś prowadził i przechodził rzekę powyżej jeziora. Ale lawiny skalne uznano za zbyt niebezpieczne i poprowadzono szlak po drugiej stronie jeziora. Rzeka była tam zbyt duża, więc wybudowano most. Most jednak nie wytrzymał długo, bo nie był zbyt solidny, ale już nie zmieniono przebiegu na stary i kazano wędrowcom pokonywać rzekę w niebezpiecznym miejscu. Ogarnęła mnie złość - DNT po raz kolejny nakłania do ryzykownego przejścia, choć skały spadają o wiele rzadziej niż zdarzają się wezbrania. Niewiarygodne, że w niby zaawansowanym i bogatym kraju nie można postawić porządnego mostu. Ta historia powtarzała się wciąż i wciąż a idiotyczne postępowanie DNT sprawiało, że rosła moja niechęć do tej organizacji. Obeszłam jezioro i przeszłam bez większych problemów w szerokim miejscu, trochę klucząc.






Chatka znajdowała się na szczycie przełęczy, kryła się we mgle. Była tam para którą spotkałam dwa dni wcześniej - realizują projekt spędzenia 100 dni na łonie natury (podobnie jak ja unikając tego łona i jak najwięcej śpiąc w chatkach). Przyszli tam podczas nawałnicy, a dzień zero wzięli później. Chatka była nowa, wyglądała jak z czasopisma projektowego. Wszystko w środku było bardzo wygodne i luksusowe - bardzo zachęcało do pozostania. To właśnie strategia DNT - szlaki są w jak najgorszym stanie, bez żadnych remontów, mostów, prowadzą przez mokradła i niebezpieczne rzeki. Jak już ktoś się w takich warunkach cały dzień męczy nie potrafi przejść obojętnie obok luksusowej chatki i najczęściej zostaje tam na noc. W ten sposób DNT nic nie robi, tylko zarabia pieniądze. Co za koszmarna mafia! Skorzystałam oczywiście ze wszystkiego, szczególnie z kuchni. Makaron z jajkami sadzonymi to może dziwny zestaw, ale Simon i Kaja i tak mi zazdrościli dzieląc liofilizat na pół i wypełniając pustkę w żołądku pure ziemniaczanym w proszku. Oni też mają kanał na YouTube, nazywa się Simon & Kaja.










Stukanie deszczu o szyby słychać było wciąż kiedy się obudziłam. Nie zapowiadało to nic dobrego, w związku z czym planowałam dystans, który nie był bardzo długi. Rzekomo miało to być 22 km, w rzeczywistości było bardziej 26 km - wskazywane przez DNT dystanse jak zwykle nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością. Wyruszyłam mając na sobie getry i dwie koszulki pod zestawem przeciwdeszczowym, który od dawna nie był już wodoodporny. Wspięłam się jeszcze wyżej i natknęłam na śnieg. Przez chwilę gęsta chmura przesłoniła widok tak, że nie widziałam następnego kopczyka. Buty ze zjechanymi podeszwami nie trzymały się zlodowaciałej powierzchni, więc szłam bardzo wolno. Ale po drugiej stronie przełęczy śnieg się kończył. Było za to mnóstwo mokradeł, trudno było odróżnić strumień od zwykłej ziemi, tyle wody spływało po powierzchni. To był jeden z najpaskudniejszych dni na całym szlaku.





Po południu zaczęło się trochę przejaśniać. Co chwilę pojawiały się tęcze - widziałam ich w Norwegii setki.





Moje skarpety wodoodporne już solidnie przeciekały, a miałam po drodze jeszcze jedną chatkę DNT, więc postanowiłam wysuszyć tam skarpety. W środku było ciepło, choć nikogo tego dnia w księdze gości nie było - wiadomo, nie każdy się wpisuje, zwłaszcza jak jest sam i nikt go nie będzie rozliczał. Ja tym razem wybierałam się do darmowej chatki odpoczynkowej. Nie byłam jednak pewna czy będzie tam drewno, bo w poprzedniej nie było. Widząc cała kupę drewna przy rozebranej szopie postanowiłam zabrać kilka szczapek. Waga plecaka oczywiście dość znacząco wzrosła, ale w tym momencie byłam gotowa na poświęcenia, byle tylko być pewną, że wieczorem będzie mi ciepło.





Przestało padać, nastrój się trochę poprawił. Reszta strumieni nie stanowiła problemu, szłam w górę doliny wzdłuż wielkiej rzeki, pełnej wodospadów.







Wysoko w terenie bezdrzewnym stała moja chatka, Kvepsendalskoia. To był jeden z moich najlepszych noclegów. Drewno było, a piec był bardzo wydajny. Wszystko wysuszyłam i nawet kolację na nim przygotowałam.






Pogoda się nazajutrz wyklarowała, świeciło słońce, chmury odchodziły. Po kilku dniach deszczu miało teraz nastąpić niezwykłe zjawisko - trzy dni bez deszczu. Należało je jak najlepiej wykorzystać i odrobić stracony czas.









Szło się dobrze, teren był łatwy, a bagna nie ciągnęły się w nieskończoność. Jedna rzeka była głębsza, ale o powolnym nurcie. Powyżej na zdjęciu widać kolejny pomysł DNT, czyli przejścia przez strumienie nad wodospadami. 100 m dalej jest dobre płytkie miejsce, ale DNT uznało, że o wiele fajniejszym sposobem jest przeskoczenie wodospadu z lądowaniem na śliskiej skale. Chatka poniżej niestety była bardzo zaniedbana, drzwi się nie zamykały i woda wpadała do środka. Ale DNT nie remontuje darmowych miejscówek.






Niedaleko przed Virvashyttą wypadło 1800 km. Podobało mi się tam bardzo. Na południowym wschodzie majaczyły grzbiety szwedzkich gór Vindelfjällen, za którymi tęsknie spoglądałam. Ale i tutaj było pięknie, wielkie jezioro Virvatnet miało lazurową wodę i piaszczyste plaże. Była sobota i kiedy zeszłam do chatki było tam już kilka osób. Nie wchodziłam więc do środka, tylko zjadłam lunch na ławce.





Na kolejnym podejściu znalazłam fenomenalne poroże renifera, ale było potwornie ciężkie i nie wiedziałam jak bym je miała gdzieś wysłać - nie ma takich pudełek. Ważyło z 5 kg.




Na mapie nie było tego widać, ale na popołudnie została mi masa podejść. W sumie aż 6 grzbietów rozczłonkowanego masywu. Zrobiło się wietrznie i zimno, pomimo słońca. Jedna rzeka była spora, zazwyczaj pewnie jest mniejsza, ale po ogromnych opadach wezbrała. Dobrze, że minęły już dwa dni i woda trochę opadła.












Jak już pokonałam wszystkie grzbiety, musiałam jeszcze brodzić w bagnie, a na koniec przejść przez nieistniejącą rzekę. Był gdzieś dalej most, na okoliczność zaistnienia wody w rzece, ale nie chciało mi się tam iść i przeszłam pod zaporą, licząc na to, że nie otworzą nagle grodzi (mogą, zawsze otwierają bez ostrzeżenia). Rzeka była przegrodzona betonową ścianą i znikała w tunelu elektrowni. Wypływała pewnie gdzieś kilka kilometrów niżej, a jeżeli były w niej jakieś ryby, zostawały od razu przerobione na mączkę rybną...




Tego dnia miałam do pokonania blisko 40 km, a oczywiście wyglądało na to, że ledwo zdążę przed zmierzchem. Na gruntowej drodze było szybciej, ale nie był to długi odcinek. Dalej szło się po skosie po zboczu, pełnym bagien i malutkich strumyków, które wylały. Dystans jak zwykle był tajemnicą, 5 km do chatki według dwóch dość od siebie oddalonych tablic, 3,7 według mapy.cz, w rzeczywistości około 4 km. 





Dobiłam jeszcze za dnia do chatki. Było to właściwie samoobsługowe schronisko, choć nie było łazienki. Był jednak prąd. I ludzie, którzy przyjechali autami, bo chatka stała przy głównej drodze. Pies, który był w chatce zaczął strasznie ujadać i warczeć, właściciele zamknęli go w osobnym pokoju, nie chcąc z nim spać. Z powodu tego, że miałam trochę za mało jedzenia, na kolację jadłam grzyby - zrobiłam pyszny makaron z grzybami i cebulką, podsmażonymi na maśle.





Kolejny dzień był przepiękny. Tak rzadko się takie dni trafiały, ale kiedy niebo było niebieskie i świeciło słońce góry wydawały się zupełnie inne. Szkoda, że to lato było takie deszczowe i zimne - najbrzydsze od 100 lat. Prawdziwy pech... Ale cóż było robić, cieszyłam się tym dniem. Przede mną leżał rozległy Park Narodowy Saltfjellet Svartisen. Svartisen to położone bliżej morza góry pokryte lodowcami, moja trasa prowadziła przez Saltfjellet. Dopiero tutaj Norwegia oficjalnie uznaje Laponię i tutaj Lapończycy zyskują więcej praw i możliwości głosu. Zawsze mi się wydawało, że Norwegia ze wszystkich krajów skandynawskich najmniej ich dyskryminuje, jest tu nawet lapoński parlament, jednak odniosłam wrażenie że jest odwrotnie, to w Norwegii Lapończycy wydają się najbardziej zepchnięci na margines.






W Saltfjellet przeszłam też przez koło podbiegunowe północne. Wielu wędrowców omija te góry całkowicie i idzie asfaltem, co skraca drogę o jeden dzień, ale zdecydowanie nie warto tego robić akurat tutaj, Saltfjellet podobały mi się najbardziej na tym środkowym odcinku wędrówki.







W głębokiej dolinie płynęła wielka rzeka. Tylko jeden z jej dopływów miał most, a wszystkie były wezbrane. Spotkałam dziewczynę, która siedziała przy dziennej chatce. Mówiła, że spędziła tam już parę dni czekając aż poprawi się samopoczucie jej psa, który doznał kontuzji przy przeprawie przez rzekę. Czasami nie wiadomo czy gorsze są w Norwegii rzeki czy mosty - mosty są chwiejne i składają z samych desek, stalowe liny są tylko po bokach. Desek czasem brakuje, a konstrukcje bywają spróchniałe, tak jak tutaj.





Po drugiej stronie rzeki zaczęły się okropne bagna. Widać było, że ruch turystyczny jest tu większy, więc torf był bardzo rozbabrany i mozolnie się przez niego przebijałam.



 

Później szlak się poprawił, wszedł na piaszczyste terasy, którymi się cudownie szło. Chatek turystycznych w tym rejonie jest kilka, a także stare kamienne schroniska. Osiadłam w najładniejszej z nich, szczęśliwie byłam sama. Miałam wciąż jeszcze zaoszczędzone jajka, które usmażyłam na szynce. Niestety norweska szynka nie jest najlepszej jakości, ale dobre i to.









Rano wyruszyłam dalej wzdłuż starej linii telegraficznej. Słupy pościnano już dawno jak drzewa, ale widać było ich murowane podstawy, a tu i ówdzie walały się pozostałości po instalacji.





Słońca już nie było, ale i nie było deszczu, więc nie było powodu do narzekań. Bagien też było niewiele, szło się doskonale. Pewnie dlatego tak mi się te góry podobały, że po 1000 km pojawiły się odcinki bez bagien - coś niezwykłego.










W ostatniej chatce pogadałam chwilę z ludźmi, a wyszłam z ofiarowanym prowiantem, który jak się okazało później uratował moją sytuację prowiantową. Obeszłam wielkie jezioro i weszłam na przełęcz, z której był cudny widok na Svartisen, Park Narodowy Junkerdal (mój następny cel) i spiczaste szczyty gór położonych nad fiordami.







Zrujnowana chatka telegrafisty.





Czekało mnie bardzo długie zejście prawie na poziom morza. Z czasem pojawiły się sosny, za którymi zdążyłam się stęsknić. W runie leśnym kwitły liliowe wrzosy. Pora była poszukać zasięgu - w Norwegii zasięg bywa głównie w dolinach, a wież transmisyjnych nie stawia się wyżej. Zasięg złapałam i yr.no zmroziło mi krew w żyłach. Zapowiadano kolejną nawałnicę i 65 mm deszczu! Właśnie wtedy, kiedy miałam biwakować wysoko w górach. Musiałam opracować plan B. Plan A zakładał, że teraz pójdę do sklepu na zakupy, a potem skręcę w góry, ale ta trasa była dłuższa i wylądowałabym w środku tego sztormu. Należało opracować skrót, ale przy tym musiałam odpuścić zakupy i podzielić resztki jedzenia na skromne racje żywnościowe, które musiały starczyć do następnej miejscowości. Tutaj sprawę uratował darowany ser, kabanos i zupki w proszku. Zawsze mogłam jeszcze zbierać grzyby.





Zeszłam więc w dolinę i zamiast iść wzdłuż asfaltu ścieżką pieszo-rowerową poszłam od razu na jakiś szlak, który znalazłam na mapie. Nie był to zbyt szczęśliwy wybór, bo szlak był fatalnie oznakowany, nie miał wydeptanej ścieżki i o zmierzchu miałam kłopoty z nawigacją. Zajął mi dużo czasu, bo był pełen stromych podejść. Raz nawet musiałam włożyć rękę w bagno na półce skalnej żeby się podeprzeć. A potem szybko w dół - doszedł inny szlak i trochę się poprawiło, chciałam osiągnąć piętro brzozowego lasu, żeby zyskać jakąś osłonę od bardzo silnego wiatru, który się nagle zerwał.







Rozbiłam namiot o 22:30, w miejscu gdzie wypadło 1900 km. O północy poszłam spać, a wstać musiałam o 4, żeby wyjść o 5. Tak wczesny start dawał mi szansę na pokonanie wysokiej przełęczy Storengskaret w parku narodowym zanim nadejdzie nawałnica. 







Byłam bardzo zmotywowana, ale i bardzo śpiąca. Żałowałam, że nie wychodzi mi nocleg w torfowej gammie. Zaraz za nią zaczynało się podejście, 400 m na 2 km, jeśli dobrze pamiętam. Poszło mi świetnie, zameldowałam się na szczycie jeszcze przed deszczem. Całe szczęście, bo na zejściu było jeszcze dużo śniegu i gładkie skały, nie licząc skakania przez wodospady...








Deszcz zaczął padać godzinę później. Był całkiem spory, ale ani zapowiadanej burzy, ani ulewy nie było. Złapałam jeszcze później zasięg - najgorzej miało być dopiero w nocy i następnego dnia rano. Burza była już nieaktualna. Adrenalina opadła i poczułam się strasznie zmęczona. Ledwo się wlokłam. A szlak był koszmarny, w ogóle nie było ścieżki, okropne zarośla. Nad jeziorem połączył się z bardziej uczęszczanym i tu już było lepiej, choć oczywiście bagno... Okazało się, że wszyscy NPL oprócz mnie szli właśnie tamtędy, ale też nie była to dobra trasa, bo były duże rzeki bez mostów (jedna miała most, ale ukryty, niewidoczny też na mapie, dopiero po tym jak się przeszło rzekę w bród...).






Jeszcze gorzej można było trafić dalej - z jeziora, które było zaporowe wypływała rzeka w sztucznym kanale i tutaj był na niej most, ale widać było że parę dni wcześniej woda była tak wysoka, że przewalała się przez most. Najwyraźniej nikt się wędrowcami nie przejmuje, a wodę spuszcza się kiedy jest taka potrzeba bez ostrzeżenia.






Przytulna chatka czekała - nie wyobrażałam sobie innego noclegu. Chciałam tam przeczekać kolejną ulewę i ruszyć dalej następnego dnia po południu. Przyniosłam wodę z jeziora, nastawiłam grzyby, których nazbierałam sporo, a wtedy zjawił się inny NPL-hiker: Markus. Markus był z Niemiec i miał też kanał na YT, oglądałam jego filmy i długo szłam za nim. Już myślałam, że go minęłam, ale poszliśmy innymi trasami. Długo wędrował z Sophie, Niemką, która jako jedyna w tym roku nie zrezygnowała z zamiaru przejścia Norwegii bez wychodzenia poza jej granice. Sophie jest wciąż w drodze, choć sezon już się kończy. Markus zagotował tylko wodę i zjadł skromną porcję liofilizatu, po którym miał ochotę na drugą. Rano zjadł owsiankę, popił kawą i ruszył w deszczu. Mnie się nie chciało...






Wyszłam po południu. Padała już tylko mżawka. Tego dnia miałam misję specjalną - miałam odebrać paczkę z nowymi butami. Trasa przedłużyła się tak bardzo, że zamiast wymienić stare na nowe po 1800 km, co i tak było bardzo dużo (zwykle wymieniam co 1600 km), wyszło aż 2000. Buty już były podarte, a podeszwy gładkie. Po 14 km dotarłam na camping, na którym miała czekać paczka. W recepcji nikogo nie było, trzeba było dzwonić - właściciel przyjechał po półtorej godzinie. A wtedy okazało się, że paczki nie ma. Nigdy jej nie było. Wydobyłam numer śledzenia i sprawdziliśmy, że zamiast być dostarczona została odesłana do Oslo, do nadawcy. A nadawca o niej nie wiedział i nie odebrał - jako nadawcę wpisałam męża znajomej mojej mamy, bo nadawca zza granicy to gwarancja zgubienia przesyłki - nigdy nie używam swojego polskiego adresu za granicą. Byłam zrozpaczona... Było już za późno żeby iść do sklepu w Sulitjelmie, nie wiedziałam co robić dalej. Rozbiłam namiot pod wiatą, którą zauważyłam nad jeziorem.






Rano poszłam do Sulitjelmy, to było tylko 6 km. Po drodze mijałam stare zabudowania kopalni, przekształcone w muzeum. Kopalniane miasteczko miało już czasy swojej świetności za sobą. Centrum życia towarzyskiego stanowił sklep, służący jednocześnie jako poczta (jak wszędzie w Norwegii). To tutejsi pracownicy odesłali paczkę, choć doskonale znają adresata. Czy było tak dlatego, że pracownik poczty w Kristiansand źle wpisał numer telefonu campingu czy też nie zrozumieli adresu odbiorcy, gdzie figurowało moje nazwisko z adnotacją c/o? Tego się nigdy nie dowiedziałam. Musiałam zorganizować powrót paczki. Udało się ją znaleźć w magazynie w Oslo, miała tam czekać rok przed utylizacją. Nadawca odebrał ją jeszcze tego samego dnia i odesłał do mnie na poste restante ekspresową przesyłką 24-godzinną za sumę 1200 koron. Byłam załamana, ale nie było innego wyjścia, nadchodził weekend, na zwykłą paczkę czekałabym tydzień. Zrobiłam zakupy, zwiedziłam kościół, w którym był fajny krzyż ze znalezionymi w okolicy minerałami, m.in. kawałkami miedzi i pirytu. Potem chciałam podejść do chatki-schroniska, 5 km bardzo pod górę z zamiarem wykonania tego spaceru jeszcze dwa razy po paczkę i z powrotem. Ale od tego zostałam wyratowana - we wsi szybko się rozniosło, że jest turystka z Polski i jedyny obywatel pochodzenia polskiego sam mi się przedstawił i spytał czy nie potrzebuję podwózki. Z radością zaakceptowałam podwiezienie stromą serpentyną. Chociaż tyle się udało... Chatka była w remoncie, ale mogłam przenocować. Nakupiłam tym razem marchewek, wiedząc że spędzę tu część następnego dnia i jeszcze zdążę zrobić ciepły lunch.
















Od rana nerwowo sprawdzałam numer śledzenia. Śledzenie było dostępne tylko po norwesku. Pojawił się komunikat o niemożności dostarczenia przesyłki. Wtedy mało mnie szlag nie trafił. Zadzwoniłam na informację, ale tam powiedzieli, że to automatyczna wiadomość i że znaczy tylko tyle, że paczka jest za duża żeby zmieścić się w skrzynce i trafi do sklepu - ale przecież to adres sklepu był adresem odbiorcy, a nie jakaś skrzynka! Koszmar... Paczka przeleciała w nocy do Fauske samolotem i rano już jechała do Sulitjelmy. Przyjechała przed 11. A wolontariusz pracujący przy remoncie zaoferował mi podwiezienie na dół do sklepu - byłam bardzo wdzięczna. Udało się, miałam nowe buty i wszystkie inne rzeczy! Stare odsyłałam do Oslo i wyobraźcie sobie, te barany z poczty po raz kolejny zrobiły błąd, tym razem w nazwisku nadawcy! Niewiarygodne! Kiedy się z tym uporałam byłam wykończona. Wszystkie rzeczy zostawiłam w chatce i miałam tylko lekki plecak z butelką wody. Na lekko przeszłam te 5 km, które już dwa razy przejechałam - przejść trzeba było, żeby NPL było kompletne. W schronisku spakowałam prowiant, który ledwo się zmieścił do plecaka. Czekał mnie teraz najdłuższy na całej trasie odcinek bez zaopatrzenia. Decyzja o wędrówce przez Szwecję już zapadła, ułatwiła ją koszmarna pogoda, nie pozwalająca na wędrówkę na dziko. Wszystkie rzeki były teraz tak wezbrane, że nawet nie mogłam iść Nordkalottleden - Rikkekjåkka, największy postrach tego szlaku była nie do przejścia, jak donosił pracownik Statskog. Ale to nie miało znaczenia, mogłam iść Padjelantaleden, oba szlaki i tak szły przez Szwecję, różnica była taka, że Nordkalottleden biegnie bliżej granicy i nie zawiera przeprawy łodzią przez jezioro. Przeprawa dawała możliwość awaryjnego zaopatrzenia w schronisku w Ritsem. Prawie całe jedzenie jednak zabrałam ze sobą - na 9 dni. Po 9 dniach miałam być w chatce, w której miało czekać jedzenie przywiezione przez helikopter - moja trail angelka Iwona dowiedziała się, że właśnie ma się odbyć doroczne sprzątanie wszystkich chatek i będzie latał helikopter, który może też coś zabrać. Wolontariusz DNT miał zrobić dla mnie zakupy, więc zamiast nieść zapas na 10-11 dni mogłam mieć nieco lżejszy plecak. Ale i tak ważył z 18 kg. Najważniejsze jednak, że miałam nowe buty. Teraz mogłam ochłonąć.






15 komentarzy:

  1. Pełen horror - najpierw pogoda, absurdalne mosty, później makaron z jajkami sadzonymi, wszechstronnie ogarnięci Norwegowie no i jeszcze jajka z marchewką. No ale jest zdjęcie, jest dokumentacja. A propos zdjęć - świetna fota 1800 km oraz fota z butami. Twoim wyczynem jestem zachwycony, serio. Serdecznie pozdrawiam. Kopyta całuję. P.S. Lato najgorsze jakie pamiętam, faktycznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W następnym odcinku mosty wzniosą się na wyżyny absurdu. Jajka z marchewką są przepyszne, choć z pasternakiem i ziemniakami chyba jeszcze lepsze (obie wersje z cebulką, smaży się to na maśle wszystko - to jest wypas, jaki zapamiętam na długo!). Dzięki!

      Usuń
  2. @robuspolska Znów dobrnąłem do końca. Achh cóż za przygody z norweską poczta i te ich absurdalnie kosmiczne ceny. Gratulacje! Cieszę się, że już jesteś w domu, bo zaczynałem się martwić - tak długo nie dawałaś znaku życia. Jak Cię znam i tak długo nie usiedzisz w domu. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Instagramie były relacje prawie codziennie, kto zaglądał, ten się nie martwił :-) A owszem, syndrom zakończenia thru-hike'u już daje o sobie znać i właśnie planuję jesienny wypad. Dzięki! Następna relacja będzie dłuższa :-P

      Usuń
    2. To krótko wytrzymałaś. Jaki kierunek?

      Usuń
    3. Dwa tygodnie w domu to dość, szkoda było ładnej jesieni, październik to najlepsza pora na wędrówki. Wybrałam się do Estonii, którą uwielbiam

      Usuń
  3. This reads like a challenging adventure. More like reading about an explorer, then a thru-hiker. ;-)
    The weather, the river crossings, having to take de-tours and to ration the food - then all this problems with the package ... the bad bridges and pricy huts ... so many challenges, besides the actual walking... thanks for your detailed and honest reports!!
    It makes me wonder if I really want to do NPL. ;-) ;-)

    I`m already looking forward to the next posting.

    Ruth / Greenland Outside

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. It was pretty challenging, lots of troubles on this short strech. More is coming... I'm planning to be especially honest in the hike summary, I'm afraid many people will not agree or not understand. But it will be good for future hikers :-)
      I would not do it again although I'm planning to go back to Finnmark (only!) :-)

      Usuń
  4. P. Agnieszko, najbardziej mnie rozczulił widok plecaka z przytroczonymi kawałkami drewna. Serdecznie pozdrawiam - Maria Bo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdziwy obraz mojej desperacji w tamtym momencie... :-) Pozdrawiam!

      Usuń
  5. "Te barany z poczty" przebiły chyba wszystko, też nasze polskie barany nie tylko pocztowe... :))) Dobrze, że ostatecznie to się dobrze skończyło. I że już wróciłaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Minął już ponad tydzień odkąd jestem w domu, a pocztówki z Nordkappu wciąż są w drodze... ;-D

      Usuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  7. Loreta chyba masz za ciasny berecik.

    OdpowiedzUsuń