wtorek, 16 lipca 2024

Szlak im. F. Łęgowskiego Toruń - Samborowo

Pierwsza wędrówka w Polsce po powrocie z głównej w danym sezonie wyprawy, która się odbyła w dalekim, obcym kraju, zawsze jest dla mnie cudownym  doświadczeniem. Z reguły wracam późno i wędrówka taka odbywa się w październiku lub listopadzie, natomiast po powrocie z Japonii z początkiem września mogłam ruszyć na polski szlak jeszcze w połowie tego miesiąca. Tym razem wzięłam na cel żółty Szlak im. F. Łęgowskiego z Torunia do Samborowa, mający długość 199,5 km. Szlak ten jest fragmentem Europejskiego Szlaku Długodystansowego E11. Przeszliśmy go razem z Szekspirem.

Dojazd do Torunia zajmował tyle czasu, że wieczorny start nie miał sensu - musielibyśmy zabiwakować 3 km od miasta. Skorzystaliśmy więc z zaproszenia Michała i jego żony i spędziliśmy noc w Toruniu. Michał wziął nas jeszcze wieczorem na kompleksowe zwiedzanie miasta. Rano zostaliśmy wyprawieni w drogę. Dziękujemy!




Kropka szlakowa znajduje się na ścianie budynku PTTK w centrum miasta. Szlak poprowadzony jest ciekawie, między zabytkowymi budowlami Torunia, na nadwiślański bulwar. Bulwar akurat był w remoncie, więc musieliśmy go okrążyć.











Potem troszkę oszukaliśmy, bo szlak oficjalnie prowadzi asfaltową drogą, my zaś podążaliśmy dziką ścieżką nad Wisłą. Mostem przejeżdżały pociągi, robiąc wiele hałasu.








Przebieg szlaku nie był zupełnie jasny w okolicy Fortu I Twierdzy Toruń. Fort został zbudowany w czasach Rzeszy Niemieckiego w latach 1888–1892 jako ostatni, najnowocześniejszy z piętnastu fortów wchodzących w skład Twierdzy Toruń. 



Zaczęliśmy się już wreszcie oddalać od miasta. Minęliśmy mały skansen, a tuż za mostem na Drwęcy skręciliśmy w pola, żeby po przejściu 700 metrów znaleźć się u ujścia tej wspaniałej rzeki do Wisły. Nasz szlak miał długo podążać w górę Drwęcy.










Cypelek u ujścia był prześliczny. Porastały go wierzby i wysokie topole. Sądząc po znaleziskach, nie byłoby to bezpieczne miejsce na nocleg. Odbywają się tam grube imprezy. Jednak teraz, w dzień, było cudownie. Wiał dość silny wiatr, liście topoli szeleściły. Było tam bardzo polsko, z wielką leniwą rzeką w tle. Jeszcze nie nadeszła jesień, ale kolory spłowiały, wszystko było jakby lekko przykurzone.

Po chwili odpoczynku poszliśmy zwiedzać znajdujące się tuż obok ruiny Zamku w Złotorii. Zamek, będący jedną z ważniejszych warowni w strefie konfliktów polsko-krzyżackich, wybudowano w 1343 roku na polecenie króla Kazimierza Wielkiego. Wzniesiono go na miejscu drewnianego grodu książąt mazowieckich, który istniał od czasów wczesnego średniowiecza. Po wielu wcześniejszych wypadkach w 1409 roku po ośmiodniowym oblężeniu przez Krzyżaków został zdobyty i zniszczony na rozkaz wielkiego mistrza Ulricha von Jungingena. W maju 1411 roku na polu w pobliżu zamku wymieniono opieczętowane dokumenty I pokoju toruńskiego, na podstawie którego zamek powrócił do Królestwa Polskiego, a Krzyżacy zobowiązali się wypłacić 3 tony srebra odszkodowania za jego zniszczenie. Drugi pokój toruński ostatecznie przyczynił się do utraty militarnego znaczenia zamku w Złotorii, ponieważ przestała w pobliżu istnieć granica państwowa na Drwęcy. Na początku XIX w. uległ częściowej rozbiórce, której zaniechano z powodu bardzo mocnej zaprawy użytej do budowy. Dziś stanowi malowniczą ruinę, którą eksplorowaliśmy jakiś czas.







Powróciliśmy na szlak, który był dość przyzwoicie znakowany. Na starych słupach zachowały się stare znaki, ale były też nowsze. Niemniej, nawigacja w telefonie była niezbędna. Wreszcie odbiliśmy do lasu. Był to również bardzo polski widok - prosta piaszczysta droga wśród młodocianych sosen. Nic wielkiego, a jednak czule witałam się z tym widokiem.







Wrzesień nie zawiódł i kwitły wrzosy, a nawet późne dzwonki, przed którymi padłam na kolana fotografować.






Sądziliśmy, że interesujący będzie bunkier, ale było tam pełno szkła i śmieci, w związku z czym na lunch rozłożyliśmy się dalej przy torach kolejowych. Niemałą atrakcją był przejazd pociągu osobowego. Fragment przez miejscowość Brzozówka zupełnie wyleciał mi z pamięci, najpewniej minął szybko. A i my musieliśmy się pewnie trochę spieszyć, bo nadciągał wieczór. Zaopatrzyliśmy się tam w wodę, bodajże w sklepie.

Pierwsze na szlaku jezioro było niewielkie i schowane w lesie, było tam dojście, ale to nie tam mieliśmy biwakować. Michał polecił nam dobre miejsce nad Drwęcą. Trzeba było do niego dojść albo przez las albo obok gospodarstwa. Poszliśmy obok gospodarstwa, ale był to błąd, bo pies nas zwąchał i obszczekał, co oczywiście zwróciło uwagę właściciela, który wpatrywał się w nas długo. Zestresowało mnie to bardzo. Jednakże miejsce było piękne, Drwęca po prostu wspaniale się tam przebijała przez nie bardzo ruszony przez drwali dziki las. Spłoszyłam zimorodka, niebo się zaróżowiło, było prześlicznie. Po drugiej stronie rzeki pasło się całe stado jeleniowatych, z tej odległości nie mogliśmy ocenić czy to daniele czy jelenie, ale jakoś ilość pasowała bardziej do danieli.








Wokół nie brakowało chrustu, więc zdobywszy kilka strzępków kory brzozowej po rozbiciu namiotów rozpaliłam ognisko. Gdyby nie jazgot psów, które nie przestawały ujadać byłaby zupełna idylla. A tak cały czas się bałam, że ktoś będzie nas szukał i znajdzie. Choć naprawdę schowaliśmy się w gąszczu.





Michał wstał pierwszy i zaraz zakopał miejsce po ognisku. Potem mogliśmy już spokojnie zjeść śniadanie, bo za sam biwak raczej nic nam nie groziło. Martwiłam się oczywiście niepotrzebnie, bo nikt nas nie szukał.






Zabrałam z domu zestaw rzodkiewek :-)




Z ziemi brzęcząc sennie wypełzł trzmiel. Musiał się tam schować przed nocnym chłodem. Czy już na zimę? Były tam też bobry, ale widzieliśmy tylko zgryzy.







Z grzbietu osunęliśmy się znów nad Drwęcę. Szlak prowadził wyjeżdżoną piaszczystą drogą, w lesie, bardzo przyjemnie. Znaleźliśmy nawet grzyby! Ale nie było ich wiele. Sezon grzybowy nadszedł chyba miesiąc później. W lesie schowany był stary drewniany młyn, znów tak bardzo polski. Nurzałam się po prostu w błogim nastroju, jaki zwykle mnie ogarnia po powrocie do kraju.







Lunch zjedliśmy nad rzeką. Był tam wielki cień i dość wilgotno, co nie zachęciło nas do kąpieli. Jednak było zbyt chłodno.





Kapliczka dzików jak w Japonii!




Po południu osiągnęliśmy Golub-Dobrzyń, z czego najpierw Dobrzyń, a potem leżący wyżej po drugiej stronie Drwęcy Golub. Dobrzyń nie był imponujący, ale pozyskaliśmy tam wodę w urzędzie. Przed mostem odwiedziliśmy duży sklep spożywczy. W Golubiu oddaliśmy się całkowicie zwiedzaniu, rozpoczynając od zamku. Jest to wspaniała budowla wzniesiona na wzgórzu górującym nad miastem jako czteroskrzydłowy konwentualny zamek krzyżacki na przełomie XIII i XIV wieku. Styl, w jakim możemy podziwiać go dzisiaj jest gotycko-renesansowy. Jest tak w następstwie przebudowy (1616–1623), przeprowadzonej na polecenie siostry króla Zygmunta III Wazy królewny Anny Wazówny, która objęła starostwo golubskie – dodano wtedy m.in. późnorenesansowe attyki, budynek na przedbramiu, zmieniono kształt okien i dodano wieżyczki w narożach. Zamek został zniszczony w 1655 roku w czasie wojen szwedzkich, ale później go odremontowano. Dziś mieści bardzo interesujące muzeum.





Armata to rekwizyt z "Potopu".








Wnikliwie obejrzeliśmy wszystkie zbiory w gablotach. Podobały nam się makiety średniowiecznych grodzisk, których mieliśmy zamiar potem szukać w terenie.












Widok z zamku był bardzo ładny.




Wróciliśmy na szlak na rynku, który też był bardzo przyjemny, z jednym prastarym domem. Zajrzeliśmy jeszcze do kościoła św. Katarzyny Aleksandryjskiej. W ołtarzu znajduje się krzyż z XV wieku.











Słońce już było dość nisko, kiedy przeszliśmy kładkę na Drwęcy. Nie pozostało nam nic innego jak szukać biwaku w którymś z bardzo mizernych lasków na brzegu Drwęcy. Był z tym problem, laski były przeorane i nie mogliśmy znaleźć nic płaskiego. Na dodatek było tam pełno mrówek. Wreszcie wczołgaliśmy się pod gęste świerki i jakoś wcisnęliśmy dwa namioty. O ognisku nie było mowy, byłoby zbyt widoczne.







Poranek znów rozpoczął się od rzodkiewek. Pogoda nadal dopisywała, a i zabytki również - zaraz za biwakiem trafiliśmy na kapliczkę na wyraźnym wzniesieniu, które było dawnym grodziskiem, jakich wiele stało na straży u brzegów rzeki.







Po drodze było jeszcze jedno duże grodzisko, ale nie udało nam się do niego dostać, bo nie chcieliśmy przechodzić przez gospodarstwo. Niebawem, asfaltem, doszliśmy do pałacu w Szafarni, gdzie obecnie mieści się Ośrodek Chopinowski. Można go zwiedzać, za jedyne 7 PLN, a jak się dowiedzieliśmy, są tam również pokoje dla pielgrzymów! Szkoda, że nie wypadł nam tam nocleg. Pracownicy nas zapytali czy wędrujemy Camino, musieliśmy odpowiedzieć, że nie, że tylko żółtym szlakiem. Zwiedzania nie było wiele, wnętrza się nie zachowały ani w ogóle żadne pamiątki z czasów, kiedy bywał tam Chopin. A bywał w latach 1824–1825, przebywając dwukrotnie na wakacjach u rodziny Dziewanowskich. Obecny dwór w stylu eklektycznym zbudowano w 2. połowie XIX wieku, prawdopodobnie z wykorzystaniem murów poprzedniego. Muzeum jest doskonałym punktem poboru wody pitnej, jest przyjemna toaleta. Podobał nam się wielki park, a w nim ogromne purchawki, o których się później dowiedziałam, że są jadalne.










W atmosferze wsi spokojnej wędrowaliśmy dalej do Płonnego, gdzie był mały sklepik i kościół na urokliwym wzniesieniu. Usiedliśmy zjeść drugie śniadanie na schodach dzwonnicy. Nastrój jaki tam panował był znowuż polski, wiejsko-barokowy, powiedziałabym, choć nie było tam akurat wiele baroku, w sumie. Może była tam wcześniej starożytna świątynia. Zjedliśmy nasze barokowe bułki i śliwki ze sklepiku. Dzwonnica była otwarta, można było zajrzeć. Poleciliśmy uczynić to rowerowej turystce, która nadjechała z przeciwnej strony.












Brązowa modliszka? Inne były zielone, a widzieliśmy ich sporo. Była widocznie jakaś szczególna dla nich pora.







Niektóre nazwy miejscowości były zadziwiające.




W Radzikach Dużych spoczęliśmy obok pałacu i ruin ceglanego zamku, który powstał albo pod koniec XIV wieku, lub po roku 1413. Wybudowała go rodzina Radzikowskich, którzy wcześniej nosili nazwisko Ogończykowie. W czasie wojen szwedzkich popadł w ruinę. Był to nieskomplikowany obiekt z budynkiem mieszkalnym, obwiedzionym murem obronnym z wykorzystaniem jednego boku jako ściany. Z zamkiem związane są dwie legendy, jedna o zdrajcy, który wydał go w ręce Krzyżaków w czasach Króla Łokietka i druga o duchu Anny Wazówny i odkrytym tajemnym przejściu do Golubia pod korytem Drwęcy. 
O dworze dowiedzieliśmy się tylko tego, że został wzniesiony w 2. połowie XIX wieku przez rodzinę Przeciszewskich. Obecnie jest tam szkoła. We wsi był też niewielki gotycki kościół św. Katarzyny z przełomu XIV/XV wieku, którym rozpoznaliśmy wprawnym okien znawcy jako niezły rarytas. 








W lasach nad Drwęcą złapał nas deszcz u wpadliśmy w lekką panikę, ale potem padać przestało. Wodę zdobyliśmy na początku ostatniej przed większym lasem wioski, Słoszewa. Dostaliśmy ją na działce letniskowej, gdzie jakiś pan sprzątał. Dalej we wsi ktoś nas zagadnął czy nie boimy się arabskich imigrantów w lesie, co napełniło nas niepomiernym zdziwieniem, bo żadne z nas od dłuższego czasu nie miało styczności z propagandą TVP.











Przy leśnej drodze było miejsce odpoczynkowe, ale bardzo na widoku i nielegalne - można na noc zaparkować, ale nie biwakować. Nie podobało nam się, że widzieliby nas kierowcy, a wiaty były nieszczelne. Poszliśmy więc dalej w las na biwak. Znaleźliśmy dobre miejsce na piaszczystym wzgórku. Idealnie płasko, pod drzewami. Miałam wrażenie, że musiało to być miejsce bytowania prehistorycznych ludzi i miałam rację. 

Nieco dalej, bliżej Drwęcy znajduje się stanowisko archeologiczne, gdzie znaleziono ślady osadnictwa grup myśliwsko-zbieracko-rybackich, które bytowały tam w okresie mezolitu od 9000 do 3500 lat temu. Ludzie ci przybyli w te okolice wraz z pierwszymi lasami, które opanowały tereny tundry, wykształcone po ostatnim zlodowaceniu. Żyli w niewielkich 3 - 5-osobowych grupach, prostych rodzinach, które utrzymywały się dzięki eksploatacji środowiska leśnego i wodnego. Każda grupa posiadała własny teren łowiecki o powierzchni ok. 50-100 km2 na osobę. 

Pierwotnie osada znajdowała się na wydmowym cyplu usytuowanym między rzeką a nie istniejącym obecnie jeziorem. Podczas trwających 10 lat badań archeologicznych odkryto unikatowe, gromadzone przez tysiąclecia wytwory kultury materialnej. Odkryto najstarsze na niżu europejskim cmentarzysko ludzkie z niezwykle interesującymi śladami praktyk religijno-kultowych i pochówek ciałopalny dwóch dzików. Ten etap dziejów stanowiska datowany jest na 8890-8650 lat temu. Unikalnym znaleziskiem archeologicznym są również relikty obiektu mieszkalnego sprzed ok. 8000 lat.

Dowiedzieliśmy się o tym dopiero nazajutrz w muzeum w Brodnicy. Noc była deszczowa, ale rano przestało padać. Znalazłam na ręce małego kleszcza, ale nie zdążył się wgryźć.








Do Brodnicy było niedaleko, najpierw szliśmy polami, potem chodnikiem przy drodze. Poszliśmy złą drogą, kierując się mapami.cz, bo brakowało znaków w terenie.








W Brodnicy skierowaliśmy się na krzyżacki zamek. Murowany zamek powstał w pierwszej połowie XIV wieku. Po bitwie pod Grunwaldem zamek i miasto poddały się wojskom polskim, jednak w 1411 wróciły pod władzę zakonu. Ziemie i zamek wróciły pod panowanie polskie po pokoju toruńskim w 1466, aczkolwiek załoga czeska, pozostająca na służbie zakonu, opuściła zamek dopiero w 1479 roku. Była to bardzo ładna budowla, zbudowana na planie kwadratu. Cztery skrzydła zamku otaczały wewnętrzny dziedziniec. Wysoka, 50-metrowa wieża posiadała wejście na wysokości drugiej kondygnacji.







Na zamku jest sporo do oglądania, bardzo fajne zabytki średniowieczne. Piwnica jest bardzo klimatyczna. Można wejść na wieżę o obejrzeć widok.












Kupiliśmy sobie wspólne bilety na trzy muzea. Nie mieliśmy wielkich co do nich nadziei, ale wystawa w Spichlerzu po prostu nas zmiażdżyła. Nie było tam wcale autentycznych zabytków, ale była rekonstrukcja mezolitycznej osady, opisanej wyżej. Można było wszystkiego dotknąć, spróbować rąbać drewno kamienną siekierą, wejść do szałasu. Oprowadzaniem zajmował się fachowiec, archeolog. Spędziliśmy tam mnóstwo czasu, zupełnie zafascynowani.







Wystawa w Bramie Chełmińskiej była zupełnie nieciekawa, były tam obrazy. Sama brama w porządku. Na rynku zjedliśmy coś w restauracji (bez szału), ładując elektronikę. Poszliśmy też do Biedronki i Lewiatana (w tym drugim dorwałam pojedynczą kiełbasę na ognisko).






Oczywiście jak zwykle przedwcześnie zrobiło się późno. Jednak zwiedzanie pochłania ogromną ilość czasu. Tylko jak tu nie zwiedzać?





Kiedy szliśmy brzegiem Jeziora Bachotek już mroczniało. Były tam ośrodki wypoczynkowe, które należało ominąć. Wydeptanie ścieżki wskazywało na to, że nie ma szans na dyskretny biwak nad samym jeziorem (a akurat miałam na to ochotę). Już prawie po ciemku znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy się schować. Słychać było stamtąd ptactwo, ale też samochody. Znów z ogniska nici. Walczyliśmy do późna z namiotami, Michał się przenosił, zdaje się że dlatego, że było krzywo czy jakiś niewidoczny wykrot. Rano trzeba było jeszcze zakleić palec plastrem.






Otrząsnęliśmy się z nocnej wilgoci i w pięknym słońcu ruszyliśmy dalej. Wrzesień był wyjątkowo piękny, jak to dobrze, że mogliśmy z tego skorzystać. Łabędzie i kaczki chyba też były zadowolone. Ten odcinek był ze wszystkich na szlaku najładniejszy. Żółte znaki prowadziły rynną jeziorną, zajmowaną po kolei przez Jeziora: Bachotek, Strażym, Zbiczno i Ciche. Potem przeciął drugą rynnę między Jeziorami Mieliwo i Sosno, ale ich ze szlaku nie było widać. Tutaj też szukaliśmy grodzisk. Znajdują się one na półwyspie pomiędzy Jeziorem Strażym, a rzeczką Skarlanką. Da się do nich dojść, ale nie od strony szlaku, ze względu na rzekę i mokradła. Jednak dostrzegliśmy wzniesienia terenu na półwyspie. Oba grodziska są wczesnośredniowieczne, jedno starsze, drugie młodsze. Wspaniale byłoby wybrać się tam kiedyś.







Poniżej półwysep z grodziskami.








Po drodze również bunkier, spały na starych sosnach i jeszcze jedno malutkie jeziorko.








Wyglądało na to, że lokalne Lasy Państwowe doskonale wiedzą, że jest to teren działania różnej maści bushcrafterów i takich turystów jak my. 






Kolejny bunkier.






Szukaliśmy fajnego zejścia nad wodę, bo było naprawdę ciepło, 18 stopni, i mieliśmy ochotę na kąpiel. Było jedno ładne miejsce, ale na wodzie stał wędkarz z łódką, więc poszliśmy dalej, do takiego bardziej oficjalnego zjazdu dostępnego samochodem. Szekspir wszedł pierwszy, nieco kwicząc z zimna. Zobaczywszy, że przeżył, też się odważyłam i stwierdziłam, że wcale zimno nie jest. Być może było to zasługą mojej tkanki tłuszczowej. Woda miała również 18 stopni i była całkiem czysta, nie licząc tego, co spłukał z siebie Szekspir. Popływałam sobie trochę, ale przeszkodzili mi wędkarze. Postanowili akurat tam wpłynąć, gdzie ja się pluskałam, a kiedy przyszła pora wyjść z wody całkiem się tam rozbebeszyli. Potem nadjechał jeszcze jeden samochód i dwójka rowerzystów, także przestało już być fajnie. Mogliśmy byli zostać w pierwszym miejscu i poczekać aż wędkarz odpłynie. Tak czy owak, kąpiel była orzeźwiająca i bardzo przyjemna.







Ożywieni opuściliśmy odcinek jeziorny. Szkoda, że był taki krótki. Dalej było wiejsko, morena denna z pofalowanymi polami. Może nieco męczące były wiejskie drogi, ale bardziej było żal jezior, które zostawiliśmy za sobą. W sklepie w Ostrowitem zrobiliśmy małe zakupy i przysiedliśmy na ławce. Towarzystwo zebrane przed sklepem było mocno podejrzane, ale na szczęście był z nimi raczej spokój. W tej samej chyba wsi, w głębi parku, widać było stary pałac.









Szlak zrobił nagły zwrot i poprowadził nas grzbietem, wysoczyzną, z której roztaczał się szeroki widok na lasy. Lasów było na horyzoncie zdecydowanie więcej niż pól.







Słońce zaszło za Jeziorem Łąkorz w Łąkorku. Niespodziewanie ta wieś była bardzo schludna. Miała czystą plażę bez jednego śmiecia.







My poszliśmy tradycyjnie w głąb lasu i znaleźliśmy idealny biwak, tam gdzie się go nie spodziewaliśmy. Zaszliśmy daleko, do skrzyżowania dróg w środku kompleksu leśnego. Buchnęliśmy w dół przez borówki i nagle las zrzedł, pokazała znów nieco wyżej położona polanka, jakby stworzona do biwakowania. Zbieranie chrustu miało pierwszeństwo, potem rozbiliśmy obóz. Tam nas nikt nie mógł wypatrzeć, więc z pełną przyjemnością siedzieliśmy przy ogniu, aż wypaliliśmy całe zebrane drewno. Kiełbasa doczekała się upieczenia, była też bodajże grochówka w proszku.






Na śniadanie już brakło rzodkiewek, ale była aromatyczna przyprawa z Jordanii. Z ziemi znów wylazł brzęczący trzmiel.





Wiata poniżej znajduje się dalej przy głównej drodze, nie nadaje się w związku z tym na nocleg, a szkoda, bo fajna.





Choć polny, następny odcinek bardzo mi się podobał. Moreny jeszcze urosły i wzniesienia też, panoramy sięgały na pół województwa.



















Po drodze zrobiliśmy przerwę w starym wyrobisku popiaskowym i tak osiągnęliśmy Radomno, gdzie dawniej sądziłam, że szlak się kończy. Być może kończył się dawniej, ale bardziej prawdopodobne jest, że nastąpiła zmiana powiatu i zmiana PTTK-u, stąd tyle błędnych informacji było w internecie. Nie byliśmy wcale pewni, gdzie nas ten szlak poniesie, czy do Samborowa, czy może do samej Ostródy - ktoś mi też mówił, że szlak został tam przedłużony. W Radomnie stwierdziliśmy znaki kontynuujące się. Zrobiliśmy zakupy w sklepie, posiedzieliśmy na schodach dawnej plebanii, wymieniliśmy jakieś uwagi natury ogólnej. Zagapiliśmy się z wodą - należało nabrać jej wcześniej, a odłożyliśmy to na sam koniec wsi. Ostatnie domy przed Jeziorem Radomno były bardzo nieprzystępne. Dzwonka nie było, szczekającym psem się nikt nie zainteresował, nikt nie wyszedł. Wróciliśmy się kawałek do gospodarstwa i zagadnęliśmy pana, który pokazał się na podwórku. Bez problemu dostaliśmy zaproszenie do kranu w letniej kuchni - do tego jeszcze nie doszło, żeby odmawiać ludziom wody, jak się wyraził ten miły pan. No i świetnie, mogliśmy iść dalej.

Jezioro było straszliwie brudne, zeutrofizowane. Przejrzystość nie osiągała nawet 1 cm. Mimo to ktoś próbował tam łowić ryby. A my kroczyliśmy śliczną drewnianą kładką, przecinającą zatokę.







Wspaniały, dziki teren nas otaczał. Półwysep musiał być i w dawnych wiekach zamieszkany, tak dobrze go broniło jezioro i struga, która odcinała go od stałego lądu. Jednak grodzisko stwierdzono na wyspie, są nawet zaznaczone wały na mapy.cz.






Musieliśmy zabiwakować gdzieś przed Iławą. Poszlibyśmy dalej, ale już dalej się nie dało. Były jeziora, nad którymi miło byłoby spędzić noc, ale nie chcieliśmy być wykryci, a do tego akurat nie było niczego płaskiego, chyba że torfowisko. Padło więc znów na nieco oddalony szczyt wzgórza porośniętego bukowym tutaj lasem. Las się właśnie zmienił z sosnowego na żyzny, bukowy. Pewnie weszliśmy na obszar morenowych glin, zamiast piasku.





Były tam straszne komary, pogryzły mi nogi kompletnie, jeszcze zanim udało mi się wbić wszystkie śledzie. Marzyłam o ognisku, ale znów nie wyszło, bo w pobliżu miała być wieża przeciwpożarowa. Trzeba się było zadowolić zupą pomidorową posypaną sezamem i kompotem z dzikich jabłek.






Ostatni dzień wędrówki wstał pochmurny, choć potem się znów rozpogodziło. Zwinęliśmy się, doszliśmy do szlaku - a było to z pół kilometra - i ruszyliśmy na Iławę. Potwornie poplątaliśmy się przy dworcu kolejowym, przebieg szlaku był źle zaznaczony na mapie. Należało po prostu iść prosto główną drogą. Wstąpiliśmy do centrum handlowego, gdzie była darmowa toaleta, nabraliśmy wody. Iława nam się podobała, zwłaszcza odrestaurowany kran z wodą na chodniku i stara lokomotywa na placu przed dworcem. Zakupy zrobiliśmy w małym sklepiku pod koniec miasta. Zawsze staram się robić zakupy w tych małych sklepikach, co by wesprzeć drobny handel.











Razem z naszym szlakiem zaczął biec jakiś szlak papieski, chyba droga krzyżowa, której stacje wykonano w starych kajakach.






Drugie śniadanie zjedliśmy na przystanku. Oczekiwaliśmy jakiegoś wspaniałego doświadczenia wędrówki wzdłuż brzegów Jeziora Jeziorak, jednak trasa była daleka od wspaniałości. Szliśmy po prostu asfaltem, a od jeziora oddzielały nas zabudowane działki. Stały tam domy bogaczy, bardzo specyficzne, bardziej bunkry niż przytulne domy.








Niestety końcówka szlaku nie jest zbyt ciekawa. Ratuje ją tylko ostatni odcinek leśny, aczkolwiek droga tam jest już częściowo wyasfaltowana. 









Na koniec jest klejnot - stary most na Drwęcy z ruinami jakiegoś ceglanego budynku, bardzo prawdopodobne, że pełniącego jakieś funkcje obronne. I zaraz potem dworzec w Samborowie, nieczynny, ale ze starymi napisami, nawet niemieckimi.







Kropkę szlakową wraz ze szlakowskazem zlokalizowaliśmy na drzewie przed dworcem. Okazało się więc, że tak jak sądziliśmy, szlak się tam kończy. Zatem zakończyliśmy przejście. Filmowe zakończenie odbyło się z problemami, bo pies zza płotu wyszedł sobie na nas poszczekać.






Michał miał wieczorny pociąg, a ja planowałam wrócić kawałek, zabiwakować w lesie, zrobić ostatnie ognisko i pojechać do domu rano. Natomiast towarzystwo, które przebywało obok mostu bardzo mnie do tego zniechęcało. Typy były tak podejrzane, że się przestraszyłam i coś mi mówiło, że nie powinnam już tamtędy chodzić. Spojrzeliśmy w rozkład jazdy: jest osobowy do Gdyni! Wobec tego postanowiłam poczekać na ten pociąg i pojechać do Gdyni i stamtąd do Cieszyna. Tak zrobiłam. Na pociąg do Katowic nie było miejsc, ale byłam szczęśliwa na podłodze, z wędzoną makrelą. Zachodziły obawy, że naruszam tym porządek publiczny, ale nie przejmowałam się. Był to mój jedyny prowiant, ale tak to sobie właśnie wymarzyłam, bo przez pół roku nie jadłam makreli.



Szlak oceniam ogółem pozytywnie, ale nie budzi on aż tak wielkiego entuzjazmu jak się spodziewałam. Odcinek między jeziorami jest znakomity, ale krótki, a Drwęcy nie widzi się cały czas. Nie każdy płat lasu z mapy nadaje się na biwak. Jednak odcinków fajnych jest więcej niż kiepskich, pofalowane moreny mają wielki urok. 

 Na koniec wielkie podziękowania dla Michała za pożyczenie aparatu :-)

11 komentarzy:

  1. Tak mi się wydaje, że tego typu szlaki są dla wytrawnych hikerów, tzn. „zwykli ludzie” mieliby więcej problemów niż przyjemności z wędrowania. Serdecznie dziękuję za relację, piękne zdjęcia. Pozdrawiam - również Szekspira - Mariab :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten chyba nie byłby taki zły nawet dla mniej wprawnych hikerów :-) Dzięki i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Film już znam. Dzięki. Fajny z Was duet :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ostatni budynek przy moscie w samborowie to bunkry obrony mostu, bardzo wazne dla niemcow

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciekawy wpis, zastanawia mnie jednak czego używasz do palnika alkoholowego, chodzi mi o paliwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Używam bioetanolu, paliwa do kominków. Na denaturacie teraz strasznie oszukują, a to jest pewniejsze

      Usuń
    2. Ja też, nie ma lepszego paliwa, są oczywiście inne etalnole, ale dymią, mój pierwszy palnik B25 od Trangii jest u góry czarny od tego etanolu z którego korzystałem. Teraz korzystam tak jak Ty. Przy okazji do gotowania używałem (B25 + Traingle: https://www.instagram.com/p/C7zdGbMI3yT/), a teraz używam Trangia F27-9 ale bez jednego garnka (tzn. mam ten garnek ale jest przeznaczony do innych celów), nie dość że wygodny (wiem, waży swoje) bo wszystko razem jedna bryła.

      Usuń
    3. Palnik chyba da się wypalić z osadu jeśli się chce, ale trzeba sprawdzić, nie wiem czy to prawda

      Usuń
    4. Próbowałem wodą z mydłem, tak jak garnki udało mi się doczyścić (poza spalenizną), na palniku jest to już tak wżarte może rzeczywiście trzeba z tym do ognia, ale co z tą bawełną co jest pomiędzy ściankami.

      Usuń