środa, 4 września 2024

Słowacja: Grzbietem Považskiego Inovca

Sama nie wiem dlaczego nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się przejście żadnego dłuższego szlaku na Słowacji, poza trawersem Tatr Zachodnich jeszcze w 2012 roku. Od granicy ze Słowacją dzieli mnie tylko 30 km, pociągi z Czeskiego Cieszyna jeżdżą tam non stop. A filmy Krzyśka tak bardzo zachęcają! Postanowiłam więc to nadrobić - nabrałam na to wielkiej ochoty jeszcze w zeszłym roku, jednak termin realizacji planu przesunął się na połowę lutego 2024.

Moją uwagę zwróciło niepozorne pasmo po wewnętrznej stronie Łuku Karpat: Považský Inovec (Góry Inowieckie). Ciągnie się ono pomiędzy dolinami Wagu i Nitry, od Hlohovca do przełęczy oddzielającej to pasmo od Strážovskich vrchów, nieopodal Trenčína.

Obszar ten jest szalenie ciekawy dla każdego, kto interesuje się pradziejami, paleolitem jak i wczesnym średniowieczem. Jest wręcz usiany zabytkami, i to takimi, do których nie kupuje się biletu i obcuje się z nimi sam na sam. To właśnie sprawiło, że wybrałam ten obszar jako cel wycieczki w połowie lutego 2024.

Wyruszyłam z Czeskiego Cieszyna pociągiem do Żyliny o godzinie 6:20. Przesiadłam się na pociąg jadący do Bratysławy, z którego wysiadłam w Leopoldovie, żeby natychmiast przesiąść się na odrobinę spóźniony pociąg lokalny do Nitry. Wysiadłam na pierwszym przystanku, którym była stacja Hlohocec. Tam zaczynał się czerwony szlak, prowadzący grzbietem Považskiego Inovca. Szlak ten, ku mojemu rozczarowaniu, nie ma nazwy. Prowadzący równolegle i często tą samą trasą szlak rowerowy posiada nazwę i brzmi ona Hrebeňom Považského Inovca, czyli Grzbietem Považskiego Inovca.

Na starcie byłam już o 9:30, pogoda była cudowna, wciąż zima, ale chwilowo ciepło: 13 stopni. Ruszyłam na północ, przede mną było około 81 km. Wychodziłam z płaskiej doliny Wagu, czekało mnie podejście na pierwsze, niewysokie wzgórza. Na południowych zboczach rosła winorośl, było kilka pól wyżej, a potem przyjemny, jeszcze zupełnie nie zielony liściasty las. Dawno nie byłam na szlaku, dawno nie miałam wolnego i byłam bardzo zmęczona. Odetchnęłam z ulgą, znalazłszy się w swoim żywiole.












Zapakowałam jedzenie na 4 dni, ponieważ po drodze na szlaku nie ma żadnych sklepów. Sprzęt był raczej zimowy, do tego zapas wody na cały dzień i kiepska forma po trzech miesiącach braku aktywności szlakowej. Nie miałam rewelacyjnego tempa. Ale to mi nie przeszkadzało, słabsze tempo było przewidziane w programie tej relaksacyjnej wycieczki. Za Holym Vrchem ukazał się ładny widok na dolinę Nitry i przeciwległe pasmo. Gdzieś w oddali było nawet widać jakieś ośnieżone góry. Prawdopodobnie była to Mała Fatra.







Nie było całkiem zimowo - z wielką radością wykryłam w runie leśnym pierwsze przebiśniegi. Przebijały się przez ściółkę bardzo nieśmiało. Do niedawna leżał tam śnieg, liście były przygniecione i spłowiałe od pobytu pod nim.






Ilekroć trafiłam na jakąś ławeczkę, robiłam sobie przerwę. Miałam termos z gorącą herbatą, co jest takie przyjemne w chłodnej porze roku. Kiedy słońce zbliżyło się do horyzontu, chłód stał się przenikliwy. Biwak zaplanowałam w dolinie, do której musiałam odbić niebieskim szlakiem z Przełęczy Havran. Znajdowało się tam jedyne w okolicy źródło i ławeczka.




24,7 km na pierwszy dzień było idealne. Zdążyłam zejść do źródła przed nastaniem ciemności, mimo że na koniec musiałam zwolnić tempo - droga była rozwalona przez ciężkie maszyny leśne i grzęzłam w błocie. Ciężko było o płaskie miejsce pod namiot, byłam skazana na dno wilgotnego wąwozu. Z jego bocznej ściany wytryskało źródło, ładnie obudowane, tak żeby pozostało czyste. Obok ławeczki było miejsce na ognisko, nie musiałam się więc przejmować kopaniem dołka pod ognisko i później kamuflowaniem. Zebrałam chrust, dopiero potem rozbiłam namiot. Niebo było czyste, widać było gwiazdy i księżyc, ale znaczyło to też, że będzie całkiem zimno. Nocą miał być przymrozek. Tym przyjemniej było siedzieć przy ogniu. Upiekłam szaszłyki na patyku, które zjadłam z ryżem i gotową do spożycia dynią hokkaido, przywiezioną, a jakże, z Hokkaido.








Na drugi dzień wycieczki niestety zapowiadano opady deszczu od rana. Udało mi się spakować zanim spadł deszcz, ale kropić zaczęło wcześniej niż skończyłam śniadanie. Na szczęście był to deszcz bardzo drobny.








Kontynuowałam niebieskim szlakiem nawet bez kurtki, choć trochę mnie ten deszcz jednak zwilżał. Ale na razie szłam tylko kawałek - kilometr dalej znajdowała się jaskinia o nazwie Čertova pec, co można przetłumaczyć jako Czarcią Pieczarę. To właśnie ta jaskinia tak mnie zainteresowała, że zapragnęłam odwiedzić ten region. Jest to niewielka przechodnia (z dwoma wejściami na przestrzał) jaskinia krasowa, wydrążona przez wodę w dolomitowej skale i wysokości 12 m. W stropie jaskini znajduje się jeszcze jeden otwór, który wpuszcza światło do środka. Jaskinia sprawia wrażenie idealnego mieszkania dla pierwotnego człowieka. W rzeczy samej stanowi ona cenne stanowisko archeologiczne wieloetapowego osadnictwa od paleolitu po kulturę halsztacką (Celtów).

Do momentu znalezienia starszych śladów Čertova pec była uważana za najstarsze stanowisko jaskiniowego osadnictwa neandertalczyków na Słowacji. Odkryto tu także zaliczane do kultury graweckiej (homo sapiens sprzed 30-24 tys. lat) użytkowo obrobione muszle mięczaków. Niemalże identyczne znaleziono również podczas wykopalisk prowadzonych w Jaskini Obłazowej niedaleko Nowego Targu, tej samej w której znaleziono słynny kościany bumerang, najstarszy na świecie. Obszar Moraw, zachodniej Słowacji i okolic Małopolski zamieszkiwali ludzie z tego samego kręgu kulturowego. Przemieszczali się stale na tych obszarach, choć mieli i stałe obozowiska. Wytworami tej samej kultury jest większość figurek Wenus, przestawiających postaci kobiece o obfitych kształtach.
Čertova pec jest ogólnodostępna, nie ogrodzona, można sobie wejść i rozmyślać o przeszłości o każdej porze. U nas na pewno byłaby krata, biletowany wstęp i wejście tylko z przewodnikiem. Słowacja pod tym względem to inny świat. Bardzo mnie to cieszyło. Nocleg byłby tam niewskazany, bo bardzo blisko jest ruchliwa droga, a także pensjonat.













Spędziwszy odpowiednią ilość czasu w jaskini ruszyłam zielonym szlakiem z powrotem na główny grzbiet Považskiego Inovca. Las był przyjemny, bukowy, mglisty. Widziałam jelenia i kilka saren. Deszcz nie mógł się zdecydować, długo mogłam iść bez kurtki, dopiero po godzinie czy dwóch przyszła fala ulewy. Musiałam wyjąć parasol (tak, zabrałam i był to bardzo dobry pomysł). Przestało padać po pół godzinie. Na grzbiecie wiało dość mocno i temperatura znacząco spadła.








Po 5 km wędrówki grzbietem odbiłam w lewo szlakiem zielonym. Zaraz pojawiły się skały, a pod nimi przepaście, ale niewiele było widać z powodu bardzo gęstej mgły. Na szlaku nikogo nie było przy tak brzydkiej pogodzie, zresztą ogólnie to pasmo nie jest zbyt uczęszczane. Przyjeżdżają tam chyba raczej koneserzy. Po kilkuset metrach doszłam do krawędzi skały, gdzie dało się zejść. Wypatrywałam jaskini, ale i tak zaskoczył mnie jej widok - szeroki otwór w jasnej skale był niesamowity. Była to Veľká dolnosokolská jaskyňa. Dowiedziałam się tylko, że znaleziono w niej ślady bytowania ludzi z okresu neolitu, ale wydawało mi się dość oczywiste, że bywali tam i neandertalczycy i ludzie kultury graweckiej. Obecnie nie stanowi ona przytulnego schronienia, ponieważ z sufitu bardzo wszędzie kapie. Ale szalenie przyjemnie się tam siedzi, nawet w zimny i wilgotny dzień. Siadłam w kurtce, z herbatą, i było cudownie. Tuż obok znajduje się druga jaskinia, Malá dolnosokolská jaskyňa. Jest znacznie mniejsza, ale sucha. Zeszłam tam bez plecaka, bo było stromo. Obie jaskinie posiadają miejsca na ognisko, jednak w wielkiej hibernują nietoperze i nie należy tam rozpalać ognia. W obu jaskiniach jest zakaz, ale mniejsza jest za mała dla nietoperzy.






Chorągiewki powiewały ku pamięci zmarłego tragicznie słowackiego himalaisty.







Po drugim śniadaniu wróciłam na czerwony szlak i dalej szłam grzbietem. Wiatr przeganiał chmury, była nadzieja na poprawę pogody. Przy drodze stała stara szopa, mało atrakcyjna noclegowo. Obok sławojka.





Rowerowy szlak pozostał na drodze, zaś pieszy wyprowadził mnie dość stromą, piękną ścieżką samiuśkim grzbietem na szczyt Marhátu (748,2 m n.p.m.). Nie było po co wchodzić na wieżę widokową, ale siadłam na chwilę pod mizerną wiatą, bo osłaniała od wiatru.

Gdyby była widoczność, na zachodzie, w dolinie Wagu zobaczyłabym miejscowość Moravany. To właśnie tam znaleziono wspaniałą paleolityczną figurkę Wenus. Wykonana z kości mamuta figurka ma 7,5 cm wysokości, 2,0 cm szerokości i 2,7 cm grubości. Datowana metodą radiowęglową na 22,8 tys. lat p.n.e. Przedstawia schematycznie zarysowaną postać kobiecą, z wyraźnie uwydatnionymi cechami płciowymi, pozbawioną natomiast rąk i głowy. Została wyorana z pola przez rolnika Štefana Hulmana-Petrecha w 1930 r. na terenie prehistorycznego obozowiska łowców mamutów. Bogate znaleziska archeologiczne na terenie stanowiska dokumentują trwalszą rezydencję łowców mamutów Obecnie przechowywana jest na Wydziale Archeologii Słowackiej Akademii Nauk w Nitrze. Kopia tej Wenus znajduje się obecnie w ekspozycji Słowackiego Muzeum Narodowego na Zamku Bratysławskim.





Szopa na siano byłaby już lepsza noclegowo, ale moim celem było inne miejsce. Odbiłam na szlak zielony (źle oznakowany w terenie, trzeba skręcić na drogę, tam gdzie szlak rowerowy) w kierunku Grodziska Valy koło wsi Bojná. Nie znajduje się ono wcale we wsi, a daleko od niej, na szczycie lesistego wzgórza.






Zanim dotarłam na miejsce złapała mnie trwająca z pół godziny ulewa. Miałam szczęście, bo akurat na szlaku była tam wiata. Podbiegłam 50 metrów i byłam uratowana. Poczekałam aż przestanie lać, a potem poszłam do źródła potoku Sviniarka, gdzie nabrałam wody. Następnie pokonałam ostatni kilometr i moim oczom ukazały się bardzo imponujące wały wczesnośredniowiecznego grodziska.






Grodzisko jest terenem wykopalisk archeologicznych, ale jest otwarte dla zwiedzających o każdej porze. Na początek dostrzegłam rekonstrukcję wału, potem ogrodzone poletka, gdzie wydobyto na światło dzienne fundamenty półziemianek. Potem zaś zobaczyłam to, co mnie tam przyciągnęło na noc: repliki wczesnośredniowiecznych ziemianek oraz budynek bramny.








Wschodnie stoki Považskiego Inovca należą do obszarów, na których od czasu przybycia Słowian na tereny Słowacji osadnictwo było mniej lub bardziej ciągłe. Z badań wynika, że ​​obszar obecnej wsi Bojná był zamieszkany również w okresie Państwa Wielkomorawskiego. Jej nazwa pochodzi prawdopodobnie od prasłowiańskiego słowa „bojňa”, oznaczającego zagrodę w pobliżu miejsca, w którym znajdował się garnizon wojskowy.

Grodzisko było stanowiskiem obronnym, nie osadą mieszkalną. Użytkowano je w VIII i IX w. Stało na straży głównego szlaku prowadzącego z kraju Nitrzańskiego na Morawy wzdłuż rzeki Bojnianka na przełęcz między obecną Starą a Nową Lhotą. Szlak ten funkcjonował jeszcze w 19 wieku, ale obecnie zanikł. Na terenie grodziska znaleziono różne skarby, między innymi złote plakietki przedstawiające Jezusa, aniołów i/lub świętych.

Budynek bramny przeciekał mocno i był zbyt przewiewny, wolałam spędzić noc w którejś z półziemianek. Tam też niestety dachy trochę przeciekały, ale miałam nadzieję, że już nie będzie padać. Zbudowane były podobnie - nieco poniżej poziomu gruntu, na planie zbliżonego do kwadratu prostokąta. Podłoga była klepiskiem, w dół prowadziły schodki. Było do tego poddasze, na które prowadziła drabina. Właśnie na poddaszu jednej z chat się rozgościłam. W rogu półziemianek były kamienne paleniska, a dym miał ulatywać przez otwory pod szczytem dachu. Moja półziemianka miała otwór tylko z jednej strony, dzięki temu w niej nie wiało.

Według map.cz zrobiłam tylko 20 km, wliczając dodatkowe metry do atrakcji. Zamknęłam się w historycznym lokalu i zabrałam za gotowanie kolacji.




Niestety, chata była zamieszkana przez myszy i rano w plecaku miałam dziurę.




Ulewy i wicher przeszły, poranek nastał piękny. Wyobrażałam sobie Celtów, Germanów (ślady zbudowanego przez nich mniejszego grodziska znajdują się bardzo blisko) i Słowian. Może nawet ktoś z nich należał do moich przodków? Państwo Wielkomorawskie zawojowało swego czasu Śląsk Cieszyński, zamieszkiwany przez Gołęszyców, z którymi się identyfikuję. Odległość z Bojny do mojego domu nie jest duża.







W jednej z chat zbudowano replikę klosza, kierującego dym do otworu pod dachem. Taki prototyp komina, zbudowany na podobieństwo wiklinowego kosza, oblepiony gliną.










Po śniadaniu poszłam z powrotem na grzbiet, płosząc sarnę i wstępując znów do źródła. Na koniec zrobiłam mały skrót i dotarłam do szlaku za polaną, na której było gospodarstwo (owce i fotowoltaika).






Na grzbiecie nadal wiało, a słońce pojawiało się epizodycznie. Kolejna wiatka raczej zbyt mała na nocleg. Po jakimś czasie zaczęły się pojawiać polany, a całe pasmo nabrało bardziej górskiego charakteru. Im dalej na północ tym wyższe są wzniesienia.









Poniżej miejsce, gdzie przechodził trakt wielkomorawski.






Wichura jeszcze się wzmogła w okolicach Bezovca, gdzie są stoki narciarskie. Na lunch przysiadłam pod budką obsługi wyciągu, żeby się trochę osłonić. Jak dobrze, że zabrałam termos!






Później było już bardziej osłonięte, choć wciąż otwierały się malownicze polany. Była też bardzo ciekawa skałka.








Myślałam, że będzie więcej źródeł na szlaku, jednak trafiały się raz na 20 km, a idąc tylko czerwonym szlakiem to już wcale. To było pierwsze prawie na szlaku - nazywało się Prameň pod Prieľačinou. Było tak zimno, że przygotowałam sobie nową porcję herbaty do termosu.




Bardzo podobał mi się dalszy etap do Sedla pod Panskou Javorinou (Siodła pod Pańską Jaworzyną). Grzbiet był objęty rezerwatem, porośniętym prastarym lasem z dużym udziałem jaworów. Ścieżka nadal nie była specjalnie uczęszczana, nie nosiła śladów zadeptania. Spotkałam na niej dwóch panów, spytali gdzie się wybieram i byli dość zdziwieni moją obecnością.






Na sam koniec dnia niestety znów złapała mnie ulewa i znów musiałam wyjąć parasol, a że do tego dość mocno wiało to i tak trochę zmokłam. Ale nie chciało mi się zatrzymywać żeby ubrać spodnie przeciwdeszczowe, bo do celu było Już bardzo blisko. Około 17:40 po 21 km, bardzo stromą ścieżką odbijającą w lewo od głównego szlaku dotarłam do chatki - Utulni Izba. Marzyłam oczywiście o samotnej nocy, ale nie tylko ja. Był tam już starszy mężczyzna z Moraw imieniem Jozef. Ponieważ mówił po czesku, łatwo mogłam się z nim dogadać. Był miły, nie gadał za dużo poszedł wcześnie spać. Miałam zamiar więcej gotować, a nawet palić w piecu, ale nie chciałam przeszkadzać, więc poszłam też dość wcześnie spać. Utulnia była skromna i nieduża, zmieściłyby się trzy osoby. Bardzo blisko było do źródła.







W nocy padało, i to nie tylko deszcz, ale też śnieg, który osunąwszy się z dachu na ziemię, przetrwał do rana. Śniadaniem rozkoszowałam się już sama. Jozef wyszedł bardzo wcześnie, o brzasku. Nie gotował nic ani wieczorem, ani rano. Chyba nie miał w ogóle kuchenki. Też miał zamiar przejść całe pasmo, pytał o jaskinie. Poleciłam mu spanie w chacie na grodzisku. 





Nadal było zimno, resztki śniegu leżały tu i ówdzie, ale nie trzeba było po nim chodzić. Słońce wyszło jeszcze przed południem i było to takie miłe zjawisko! Niestety, nie trwało bardzo długo.









W północnej części szlaku ze źródłami jest znacznie lepiej. Miałam nawet jakiś wybór! Poszłam do tego, do którego dojście było z mniejszymi przewyższeniami. Tzn. z prawie żadnymi. Znajduje się ono pomiędzy Krzelnicą a Paluchem, prowadzi do niego nieoznakowana ścieżka (wszystko zaznaczone na mapy.cz). Na szlaku w niedaleko było fajne miejsce pod namiot z miejscem na ognisko, a przy źródle wiatka.





Niebawem osiągnęłam szczyt Inovca (1041 m n.p.m.), najwyższy szczyt Považskiego Inovca. Weszłam na metalową wieżę widokową, ale bardzo niewiele zobaczyłam.









Niecałe 2 km dalej było schronisko, ale nie wstępowałam. Trochę potem żałowałam, bo mieli kluski z bryndzą, które bardzo lubię. Powoli zbliżał się koniec wycieczki, teraz miałam już iść tylko w dół. Długo szukałam fajnego miejsca, żeby usiąść na lunch - wszędzie wiało. Na koniec przystanęłam raz jeszcze, żeby zrobić ostatnią ciepłą herbatę.








Ostatniego dnia pokonałam tylko 15 km. O 15:50 miałam pociąg do Trenčína, gdzie przesiadałam się na pociąg do Żyliny. Z Żyliny jechałam do Cieszyna pendolinem! Nigdy nie przypuszczałam, że do mojego miasta będzie kursować pendolino, ale oczywiście jest to możliwe. Co prawda nasz dworzec po II wojnie światowej znalazł się w innym kraju, ale szczęśliwie nadal możemy z niego korzystać.







Bardzo się cieszę, że wreszcie udało mi się powędrować słowackim szlakiem. Byłam zachwycona i bardzo zadowolona z wyboru trasy. Nie było przerażająco zimno, choć to jeszcze zima, noclegi były bardzo fajne i znakomicie odpoczęłam. Góry nie były uczęszczane, latem też chyba nie są za bardzo. Polecam i może sama tam wrócę, bo jeszcze kilka grodzisk pozostało do eksploracji, a jaskinie kuszą noclegowo.

Wybaczcie pomieszanie pisowni słowackiej z polską.

6 komentarzy:

  1. Ale Józefa Kariki wcześniej czytałaś,?

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdy wspomniany p. Krzysztof wędruje po Słowacji, to najczęściej nocuje w przemiłych utulniach, co pokazuje w swoich filmach. Dobrze, że Pani trafiła na taką i bardzo dobrze, że w ogóle znalazła czas na tę wędrówkę - dziękuję za piękne zdjęcia, oglądałam również filmową relację z tego przejścia - Mariab

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę szkoda, że utulnia była tylko jedna, ale półziemianka była naprawdę rewelacyjna. Bardzo, bardzo odpoczęłam na tym wypadzie. Mam nadzieję, że w tym roku też się coś takiego uda.

      Usuń
  3. Jak zwykle fajna opowieść. Wróciłaś już z USA?

    OdpowiedzUsuń