czwartek, 7 sierpnia 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Forks - Cape Alava, Olympic National Park)

Plecak znów ciążył, bo zapasy jedzenia były na 6 dni (4 dni na szlaku i 2 dni odpoczynku w planie), ale doszła jeszcze nieszczęsna beczka antyniedźwiedziowa. Plecak OMW mieści ją horyzontalnie, aczkolwiek w moim aktualnym egzemplarzu ledwo-ledwo, wymiary wyszły na styk. Trzeba było się pilnować w rejonie przez który szłam wieczorem, bo dalej były tereny prywatne, musiałam zabiwakować na terenie lasów państwowych, jeśli nie chciałam kłopotów. Był sezon polowań i wszędzie jeździły auta, również po ciemku nocą, a na myśliwego można się było natknąć wszędzie. Las nie sprzyjał biwakowaniu, był gęsty i pełen nierówności. Zrobiło się ciemno, bo szłam jak długo się dało. Nie podobało mi się żadne miejsce, a chciałam też dojść jak najdalej. Długo szukałam. Właziłam w las i wyłaziłam, bo nie było skrawka pozbawionego zwalonych pni. Wreszcie się udało - trochę w miarę równego mchu, musiałam tylko przerzucić pień suchego drzewka i dobrze zaplanować gdzie będę mieć głowę, a gdzie nogi. Niespodziewanie było tam całkiem wygodnie. Byłam dobrze schowana i światła terenówek nie mogły mnie dosięgnąć. Rano było bardzo ciemno, bo taki gęsty był ten las. Wyjęłam na wilgotny mech całe jedzenie żeby dobrze je poukładać w beczce. Teraz już poszła na dół plecaka, pod nią był tylko śpiwór dla wygody noszenia.






Szlak wykonywał ogromną pętlę, tak żeby zaprowadzić wędrowca najdalej na południe, aż do rzeki Hoh, na której nie ma mostu. Stąd też i brak możliwości pociągnięcia szlaku jeszcze dalej na południe. Labirynt dróg w lepszym i gorszym stanie przeważnie był uczęszczany przez myśliwych. Były tam też obszary należące do lokalnego plemienia indiańskiego. W bardziej zarośniętych miejscach ktoś zrobił strzałki z patyków. Oznakowania nie było, jak zwykle, łatwo było przegapić skręt, jeśli nie śledziło się cały czas śladu. Zaczął padać deszcz, było nudno... Adrenalina skoczyła tylko wtedy kiedy mijałam most, przy którym ktoś ostatnio widział pumę. Ale ja pumy i tym razem nie zobaczyłam. Za to wielu myśliwych owszem. Jeden pytał czy widziałam zwierzynę - nie, ale wielu myśliwych. A inny okazał się naprawdę życzliwym człowiekiem. Zatrzymał się i spytał czy wszystko ok, po czym poczęstował mnie wodą i owocami, a nawet wręczył puszkę muli. Czułam się trochę nieswojo mając przed sobą bardzo trudny odcinek klifów. W Forks pobrałam tabelę pływów i wyglądało na to, że nie będę mieć innego wyjścia jak tylko pokonać go w nocy. Trzy kilometry szlaku wiodły plażą, która odsłaniała się tylko podczas najniższego odpływu. Miał on nastąpić o 4 nad ranem, świtać zaczynało dopiero o 6:30. Bezpiecznie jest zacząć wędrówkę przed najniższym odpływem, bo potem woda szybko się podnosi i trzeba mieć margines na nieprzewidziane problemy. Obliczyłam więc, że powinnam zabiwakować przed plażą i zacząć o 2:30 w nocy. Moja czołówka ma tylko 5 lumenów po zmianie baterii (kupiłam oczywiście nowe i to kilka zestawów, bo nocnych wędrówek mogło być więcej). Na dodatek miał padać deszcz. Czy mogło być gorzej? Zła widoczność i środek nocy, deszcz zalewający okulary, pełzanie po skałach pod klifem w obliczu nadchodzącego przypływu... Tak, jeszcze mogły być duże fale. Szłam więc dalej martwiąc się czy aby na pewno dożyję następnego ranka. Myśliwy odjechał, minęło parę godzin, aż tu nagle znów wyłonił się zza zakrętu, wracając. Znów się zatrzymał i spytał czy aby na pewno czegoś mi nie trzeba. Powiedziałam że właściwie to przydałaby mi się czołówka, bo moja czołówka jest dość słaba i obawiam się, że mogę nie widzieć drogi przed sobą w deszczu. Dał mi dużą taktyczną latarkę ręczną. Chciałam się z nim umówić jakoś żeby ją oddać, ale powiedział, że nie trzeba i dał mi jeszcze jedno jabłko. To był chyba dobry znak...





Lało paskudnie, kuliłam się z jedzeniem gdzieś pod drzewami, aż wreszcie pod wieczór przestało a ja usłyszałam huk rozbijających się fal. Osiągnęłam ujście Hoh River. Na parkingu zostawiłam w WC wiadomość dla przyjaciół, wyrzuciłam śmieci i poszłam w kierunku plaży, po drodze patrząc gdzie by się rozbić. Nie wolno tam rozbijać namiotów, bo za parkingiem zaczyna się park narodowy, ale nie ma żadnej innej możliwości, bo pierwszy parkowy biwak jest dopiero za feralnym klifem. Bardzo głupio. Nie bardzo się przejmowałam, bo jeśli wybór jest pomiędzy mandatem a śmiercią to jasne jest, że każdy zabiwakuje nielegalnie. Już się robiło ciemno, ale przeczołgałam się przez naniesione przez morze pnie drzew i wydostałam na plażę żeby zobaczyć chociaż początek trasy. Przede mną piętrzyły się zwały pni, a potem był pas żwiru i fale. Rozbijały się, były wielkie, ale nie długie, raczej kipiel. Dalej nie było widać, musiałam wracać.





Spałam tej nocy całe 4 godziny... Nastawiłam sobie budzik na 1:30, spakowałam w godzinę i równo o 2:30 wyszłam. Noc była ciemna, choć oko wykol. Ale praktycznie nie padało, a tego się najbardziej obawiałam. Była tylko ultra drobna mżawka, którą zatrzymywał daszek na głowie. Pamiętałam drogę przez pnie, więc dokładnie tak poszłam. Wyszłam na żwir i zauważyłam, że teraz plaża jest szersza, była połowa odpływu. Coś tam nawet widziałam w ciemności, ledwo ledwo. Horyzont w każdym razie się odznaczał i jeśli zbliżyłam się do wody to widziałam pianę na grzbietach fal. Ale wolałam się nie zbliżać, póki nie było to konieczne. Długo był żwir, a potem zaczęły się głazy. Niekiedy był między nimi twardy mokry piasek, świeżo odsłonięty. Wszystko mokre, ale skały chropowate, pokryte pąklami. Kawałki piaszczystej plaży pomogły osiągnąć niezłe tempo, jednak w końcu musiałam się widać zbliżyć do najgorszego miejsca, gdzie było tylko rumowisko pod klifem, bo skały zrobiły się wielkie i musiałam się na nie wspinać. Szerokość "plaży" wynosiła tu zaledwie kilka metrów i widziałam blisko biel piany i baseny z wodą, z których wystawały skały. Skały które przez większą część dobry znajdują się pod wodą są siedliskiem najciekawszych stworzeń. Widziałam ukwiały, a potem z zachwytem odkryłam kolorowe rozgwiazdy.









Czas płynął, zatrzymałam się na te kilka zdjęć, ale starałam się w miarę możliwości przemieszczać jak najszybciej. Czasem skały były większe, czasem mniejsze. Zawsze mi dobrze szło skakanie po kamieniach, więc nawet i tym razem, po ciemku, było nieźle. I tylko ta myśl w głowie, że wystarczy jedna fala i zostanę w oceanie na zawsze. Nikt nawet nie będzie wiedział gdzie i kiedy zniknęłam. Było chłodno i bardzo wilgotno, mżawka pokryła ubranie mikroskopijnymi kropelkami. Widziałam klif z bliska, potem był drugi mniejszy, a za nim coraz więcej piasku i coraz szerzej, jak gdyby. Sprawdziłam w nawigacji - tak, to już koniec klifu. Teraz już plaża i zaraz będzie brzeg. Na końcu plaży przystanęłam - to już koniec, tutaj dało się wyjść. Szukałam przez chwilę liny, która miała tam wisieć żeby pomóc wędrowcom wdrapać się na strome zbocze. Była tam, trochę zmurszała. Sączył się strumyk, więc nabrałam wody. Popatrzyłam na ciemność, śliskie głazy, wydaje mi się, że nawet jakoś ogarnęłam wzrokiem plażę. A potem czym prędzej zaczęłam się wciągać na górę, chciałam być na lądzie. Ciąg lin był długi, były i drabinki. Miało być tego dużo, wszędzie gdzie klify były niedostępne zrobiono takie "ułatwienia". Mój kontuzjowany nadgarstek nie był zachwycony, starałam się używać głównie lewej ręki, bo prawa bolała bardzo i widziałam że staw jest spuchnięty. Wyżej w lesie była gęsta chmura. Szlak był szeroki, wydeptany - to popularna trasa. Na samej górze było kilka pół legalnych miejsc biwakowych i tam usiadłam pod drzewem. Zaczęło trochę mocniej padać, ale gałęzie mnie osłaniały. Postanowiłam teraz zjeść śniadanie i doczekać świtu. Nie miałam absolutnie ochoty wędrować po ciemku. Nie było nawet bardzo zimno. Wyjęłam kuchenkę i podgrzałam wodę na kawę. Zrobiłam kanapki. Fajnie było tak siedzieć w ciemności i słuchać szumu oceanu, wiedząc że już mnie nie pożre. Powoli zrobiło się szaro. Jak już było widać wszystko wokół ruszyłam w drogę.









Lądowy odcinek był krótki, 3 km, ale mocno pofalowany, błotnisty itd. - jak się można spodziewać po skraju lądu w tego rodzaju deszczowej okolicy. Roślinność przypominała tą z Wyspy Vancouver, aczkolwiek widać było że las nie jest tak naturalny i dziki jak tam - ewidentnie został jakiś czas temu wycięty i odrósł taki sobie. Tylko taki absolutny skraj gdzie trudno byłoby coś wyciąć był bardziej "dżunglasty". 




Dalej miałam iść plażą, ale najpierw musiałam przejść strumień, który w czasu przypływu był nie do pokonania. Z tym że jeszcze nie było kulminacji przypływu. Plaża była piaszczysta i płaska, fale rozlewały się powoli. Widać było że podchodzą jedna za drugą coraz dalej w głąb lądu i w górę strumyka. Właśnie zaczęły lizać jeziorko pływowe, kiedy zdecydowałam się przejść - było płytko, ledwo do kostek.





Przerwę śniadaniową zrobiłam sobie zaraz kawałek dalej. Nie wiedziałam jak to będzie z tym przypływem, ale sądząc po pniach na plaży woda nie dochodziła zwykle do samego brzegu i mogłam iść dalej później. Zauważyłam dziką ścieżkę i wspięłam się na brzeg, a tam był uroczy dziki biwak z ławeczkami i rzeczami, które służyły jako wystrój domu, choć tak naprawdę były śmieciami wyrzuconymi przez ocean. Po śniadaniu plaża nadal nie była zalana, więc ruszyłam i całe popołudnie cieszyłam się cudownymi widokami i przestrzenią, jaką czuje się tylko idąc plażą.









Było i kolejne wyjście na ląd, podczas którego w głębi lądu pokonywało się bród na strumieniu, tylko w tym miejscu taki płytki. Było ślisko i błotniście, drogę tarasowały zwalone drzewa, ale podobało mi się urozmaicenie.











Znalazłam kilka meduz na piasku.








Minął kolejny odpływ (dzienne odpływy były znacznie wyższe niż nocne) i późnym popołudniem znów musiałam się sprężać przed przypływem. Woda zalała piach i muskała skały, znajdujące się bliżej brzegu, zwłaszcza na cypelkach. W ostatniej chwili pokonałam ostatnią plażę i weszłam na ląd. Na następnej plaży były miejsca biwakowe, ale było tam bardzo dużo ludzi i wolałam zostać na cyplu. Dobrze się schowałam i poszłam spać jeszcze zanim zapadła noc, bo po nocnych przygodach byłam bardzo zmęczona.









Rano spełzłam po drabinach na plażę. W tej okolicy były nowe drabiny i nawet schodki, znacznie łatwiejsze do pokonania. Najtrudniej było na samych linach, zwłaszcza z kontuzją. Często się odwracałam i spuszczałam przodem do klifu, tak było stromo. Oczywiście z takich odcinków zdjęć brak... Zejścia z plaży były oznaczone takimi znakami jak na drugim zdjęciu.






Biwak nie był fajny, praktycznie wszystkie miejsca na namioty były po prostu na piachu. Nie chciałabym za nic tak nocować. Ale niektórym się podobało. Wypatrywałam znajomego hikera i faktycznie udało się, Fig był rozbity wśród kłód, tuż obok jakiegoś ciekawego osobnika, który poszukiwał sensu życia, biwakując w tym samym miejscu od dłuższego czasu. Zrobili mi herbatę i siedliśmy sobie na trochę. Faktycznie, Kamili i Tomka jeszcze tam nie było, musieli zostać gdzieś z tyłu.







To była Third Beach. Na Second Beach zeszłam przez pomyłkę... A miałam iść dłużej drogą! Na First Beach. Nazwy sugerują odległość od miejscowości La Push, znajdującej się na terenie rezerwatu Indian Quileute, u ujścia rzeki o tej samej co plemię nazwie. Rzeka to wielka przeszkoda, trzeba ją pokonać w łódce, ale strażnik portowy oferuje przeprawy hikerom. Plotki głosiły że transport podrożał, ale dostała mi się stara cena 10$.









Po drugiej stronie rzeki plaża była kamienista i wietrzna. Była kulminacja przypływu i wielkie fale podchodziły daleko. W większości dało się przejść, ale dalej w kilku miejscach trzeba byłoby i tak odczekać, więc dobrze że zrobiłam sobie przerwę śniadaniową. Zjadłam posiłek w szałasie ułożonym z kłód. Było tam ciepło i zacisznie, słońce zaglądało do środka. Była niedziela i na plaży spacerowało dużo ludzi. Do plaży prowadzi droga, most znajduje się 8 km w górę rzeki.








Idealnie trafiłam z pływami. Czekał mnie długi odcinek dostępny w czasie odpływu, który był bardzo powolny, bo po skałach. Trochę się stresowałam czy zdążę, bo w pewnym momencie trzeba się było podciągać na rękach i skały były wielkości samochodów, ale jakoś poszło i dalej zrobiło się lepiej. Zawsze cypel był skalisty, a wewnątrz zatoki nieco piasku.






Późnym popołudniem wyszłam na złote, piaszczyste plaże. Całe twarde i mokre, a więc zalewane podczas każdego przypływu. Ale jak tam się cudownie szło i jak było obłędnie pięknie! Trudno to opisać słowami.










Niestety moje pozwolenie parkowe rozjechało się z rzeczywistością już pierwszego plażowego wieczora i teraz byłam o kilka kilometrów do tyłu w stosunku do rezerwacji. Nie miałam możliwości dojścia na to miejsce, które mi przysługiwało. Wobec tego biwakowałam w innym, trudno. Słyszałam, że strażnicy wybaczają takie rzeczy, bo co można zrobić jak przypływ zagradza drogę? Pokonałam jeszcze jeden cypel męcząc się z jedną ręką na linie i zeszłam na kolejną złocistą plażę. Słońce zaszło spektakularnie. Miałam szczęście z pogodą, która się wyklarowała. Najczęściej w tej okolicy pogoda jest mglista, deszczowa i paskudna. A tu takie słońce! Kawałek dalej był biwak o nazwie Norwegian Memorial i tam się rozbiłam wśród drzew tuż obok plaży.












Wstał kolejny dzień, ale był to już ostatni dzień wędrówki. Niewiarygodne! Dzień 131 mojej podróży i 71 na Pacific Northwest Trail. Byłam ogromnie sfrustrowana, bo wcale nie mogłam zacząć go wcześnie rano i pędzić do celu. Musiałam czekać na odpływ do południa. Żeby załapać się na poranny musiałabym znów zacząć wędrówkę po ciemku, a skały były trudniejsze od tych pierwszych i nie miało to sensu. Zjadłam leniwe śniadanie, pohuśtałam się na ławce i obejrzałam pomnik zmarłych norweskich marynarzy. Ale byłam dość wkurzona tym, że nie wędruję. Wlazłam w końcu na skały i okazało się, że mogłam spokojnie wyruszyć godzinę wcześniej. Najgorsza była ta pierwsza skała... No trudno. Dobrze już było iść i ruszać nogami.









Martwy lew morski.





W aplikacji nawigacyjne w komentarzach było dużo o tym jak źle się idzie na tym ostatnim odcinku, ile jest skał, ale tak naprawdę była po prostu kamienista plaża. Nie szło się nią szybko, ale nie były to żadne wielkie skały. W kilku miejscach trzeba było mieć się na baczności jeśli chodzi o przypływ. 











Ślady niedźwiedzia na plaży.




Trochę jak pod Puckiem...




Końcówka znów była cudowna, kilometrami ciągnęły się piaszczyste łachy i nie było żywego ducha. Cała ta złocistość, mewy i pelikany tylko dla mnie! Las po prawej przypominał mi Japonię, na Hokkaido też były takie zielone pasy. Tylko ocean był zawsze z drugiej strony. Ale to ten sam ocean - cały czas o tym myślałam.






Bardzo ekscytujące przejście przez morską jaskinię. Nie było ostrzeżenia, a jest zalewana wodami przypływu!






Ostatni lunch na szlaku i pyszna preclowa bułeczka.













Jeszcze jedna padlina...




Pod wieczór pojawiły się na niebie chmury. Szłam bardzo szybko, twardy piasek sprzyjał, ale dzień kończył się szybko, zbyt szybko. Wiedziałam już, że skończę PNT po ciemku. Ostatnie chwile dnia pozwoliły mi dostrzec niedźwiedzicę z młodymi, przechadzającą się po plaży. W ogóle się mnie nie bała, zbliżyła się i tylko w ostatniej chwili niechętnie odeszła w głąb lądu, ale tylko kawałek, żeby mnie ominąć i wrócić z niedźwiadkami na piasek. A więc na koniec jeszcze trzy misie, numer 26, 27 i 28. Przez całe lato 28 baribali.







Miała być jeszcze jedna atrakcja - mające kilkaset lat indiańskie ryty naskalne, przedstawiające morskie zwierzęta i ludzkie twarze. Ich już szukałam z latarką, ale udało się. Super!









Na ostatnim kilometrze szłam już z latarką i nawigacja wskazała mi koniec. Poświeciłam i zobaczyłam znak zejścia z plaży. To był Cape Alava, wysunięty najdalej na zachód punkt kontynentalnych Stanów Zjednoczonych i koniec PNT. Doszłam! Pokonałam 1281,4 mili. Była 20:36, 16 września 2024. Zaraz obok był biwak, na który się udałam po wykonaniu nocnej fotografii pamiątkowej. Miałam na niego pozwolenie, tylko że na poprzednią noc.







Zakończenie wędrówki uczciłam pierogami i oczywiście herbatą. A potem poszłam spać!




Na Cape Alava miałam zarezerwowane dwa noclegi, bo koniecznie chciałam mieć tam dzień zero i nacieszyć się plażą. Tak zaplanowałam od samego początku. Dlatego niosłam dwa dodatkowe dni jedzenia. Miałam szczęście, bo cały następny dzień był deszczowy. Przede wszystkim długo leżałam w śpiworze - to jest najcudowniejsze uczucie jakiego może doświadczyć wędrowiec, kiedy już nie musi nigdzie iść i może trwać w bezruchu. Coś fenomenalnego. Raczyłam się śniadaniem, od czasu do czasu wypełzałam na plażę, która była kilka metrów od namiotu albo szłam do WC (miało nowoczesną instalację z taśmą, transportującą wydaliny do zbiornika). Rozbiłam się zaraz obok tego WC, żeby mieć blisko :-)





Zostawiłam wiadomości dla znajomych, kilka na plaży, jedną na cyplu obok zejścia na plażę i jedną na biwaku, wskazująca dokładnie gdzie biwakuję. Obawiałam się, że Scrathy, Timon, Giulio Verde, Beats i Mash są jeszcze daleko, ale może Kamila i Tomek dziś dojdą? W końcu wyszłam na mały spacer, jacyś ludzie nadchodzili, ale żadnego z nich nie znałam. Z niedalekiej wyspy dochodziły dziwne odgłosy, jakby zawodzenie i gęganie. Domyśliłam się, że to kolonia lwów morskich. Coś niesamowitego. Zaczynały po południu i tak ze sobą gadały całą noc - gę, gę, gę.











Tak mi tam było dobrze, że postanowiłam zrobić sobie drugi dzień zero - raz się żyje! Następny dzień miał być bez deszczu i chciałam sobie więcej pospacerować, posiedzieć na plaży. Miałam jeszcze czas, miałam jedzenie, więc czemu nie. Wstałam koło 8, zjadłam śniadanie, wyjrzałam na plażę. Przypływy i odpływy następowały naprzemiennie, odkrywały i zalewały całe hałdy wodorostów. Potem poszłam na spacer na północ, bliżej wyspy. Tam sobie zrobiłam już takie dzienne, oficjalne zdjęcia z zakończenia wędrówki. Plażą można było iść dalej, były jeszcze jakieś cyple i taki szlak parkowy, którego większość jest włączona w PNT właśnie tam zmierza, zaliczając Shi Shi beach, bardzo piękną piaszczystą plażę. Ale mnie tak naprawdę wystarczyła ta plaża, na której byłam i do której zmierzałam przez ostatnie 4 miesiące. To tutaj chciałam dojść i to miejsce najbardziej mnie cieszyło. Zwłaszcza lwy morskie i widok na wyspę.



















Na resztę popołudnia ułożyłam się na szerokim konarze na plaży. Wyszło słońce i przyjemnie grzało. Drzemałam trochę i słuchałam skrzeku pelikanów. Wciąż liczyłam,  że pojawi się ktoś ze znajomych, ale tak się nie stało. Wróciłam do namiotu na kolację.






Następnego dnia zwinęłam się wcześnie, nie mogłam tam siedzieć wiecznie. Zrobiłam ostatnie zdjęcia po 7 rano i odwróciłam się od oceanu. Do parkingu, z którego mogłam łapać stopa do cywilizacji miałam tylko kilka kilometrów. Spotkałam jakichś jednodniowych wędrowców. Pojawił się też strażnik na plaży, ale nie sprawdzał pozwoleń. A na parkingu byłam już poza strefą podejrzeń. 





1 komentarz: