poniedziałek, 22 września 2025

Vita Gröna Bandet - spotkanie szwedzkich hikerów - Undersvik 2024

W 2020 roku przeszłam wzdłuż Szwecję, w tym nieoficjalnie (bo nie chciałam dokonywać płatnej rejestracji ani nieść ze sobą obowiązkowego PLB - wszystkie swoje wędrówki zrealizowałam bez lokalizatora) letnią trasę przez całość szwedzkich Gór Skandynawskich, zwaną Gröna Bandet. Stałam się po tym fakcie trochę rozpoznawalna w Szwecji, parę osób udało mi się zainspirować, dorobiłam się tam znajomych. Jeszcze większą sympatię zaczęłam budzić w Szwecji po przejściu Norwegii, które tak bardzo mi się nie podobało. Każdemu napotkanemu Szwedowi opowiadałam jak cudownie jest po wschodniej stronie skandynawskiego wododziału i że nie mam absolutnie zamiaru przechodzić na jego mroczną stronę zachodnią. Szwedzi mają lekki kompleks związany z głoszoną przez Norwegów wyższością nad Szwecją, chyba sami w to uwierzyli! Więc na pewno jest im miło, kiedy przekonuję ich, że są w błędzie. 

Moi znajomi ze Szwecji, szczególnie Ruth, która w 2021 przeszła Sverige på längden, zachęcała mnie do pojawienia się na zlocie i wręczeniu dyplomów tegorocznym "bandare", czyli "wstążkowiczom" - "bandet" to wstążka, a słowo "bandare" oznacza osobę, która wędruje wspomnianą trasą. Miałam pewne wątpliwości czy na pewno będę tam mile widziana, skoro wzgardziłam rejestracją, ale zapewniono nas, że jak najbardziej będę miłym gościem. Cieszyłam się więc bardzo na to spotkanie i bardzo starałam zdążyć z zakończeniem przejścia PNT i powrotem z USA do Europy. Udało się bez problemu, nawet tydzień spędziłam w Polsce zanim znów ruszyłam w podróż.

Zlot odbył się w dniach 4-6 października 2024.

Do Sztokholmu poleciałam samolotem, Norwegian akurat był w bardzo dobrej cenie. Pojechałam do centrum i na dworcu odebrał mnie znajomy - Ola, którego spotkałam na początku Norge på langs w 2022. Miał wtedy podbite oko i nadałam mu szlakowe imię Black Eyed, które mu się spodobało. Ola zaprosił mnie do siebie, mieliśmy pojechać na zlot w Undersviku nazajutrz razem, a w pociągu spotkać sie jeszcze z innymi znajomymi. Poszliśmy jeszcze "na miasto". Ola ma bardzo imponującą kolekcję sprzętu ultralight i jest znany jako najbardziej ekstremalny ultralighter w całej Szwecji (ocierający się aż nazbyt często o stupid light ;-D).








W piątek mieliśmy pociąg jakoś o 13, więc nie było wielkich obaw, że nie zdążymy. Był akurat dzień cynamonowej bułki, więc nie mogliśmy się powstrzymać... Na dworcu centralnym spotkaliśmy się z Peterem Bergströmem, szwedzkim Triple Crownerem, który miał przesiadkę w Sztokholmie właśnie na nasz pociąg (jechał z Malmö). Byłam pewna, że jeszcze inni zlotowicze muszą być w pociągu, ale udało nam się wykryć tylko jedną znajomą, czyli Ruth. Ruth miała jechać innym połączeniem, ale inny pociąg miał opóźnienie i jechała też naszym. Choć znamy się już kilka lat, to pierwszy raz spotkałyśmy się na żywo.

Na stacji mieli nas odebrać samochodami organizatorzy, poniewaz zlot nie odbywał się wcale Järvsö, gdzie była stacja kolejowa, tylko w pobliskim Undersviku, gdzie znajduje się schronisko STF. Już na peronie wykryłam kilka osób, których wygląd kazał podejrzewać, że są hikerami. I faktycznie, wszystkich nas zgarnięto do schroniska.






Ja, Ruth i Ola pierwszej nocy zamiast spać w schronisku biwakowaliśmy - biwakować można było za darmo. Jeszcze i inni biwakowali - z ciekawością oglądaliśmy namiot z piecem, w którym rezydowali Stefan i Johan.




My rozbiliśmy się dalej, nad jeziorem, przez które przepływa piękna rzeka Ljusnan. Wiadomo było, że będzie zimno i mokro, ale to tylko jedna noc i po prostu chcieliśmy biwakować w pięknym miejscu. To ja znalazłam je na mapie satelitarnej. Było jeszcze lepsze z bliska. Na plaży za cmentarzem z ruinami kościoła był stolik piknikowy i molo.







Wieczór spędziliśmy gawędząc z innymi w schronisku. Przyjechał Sven, którego również poznałam podczas przejścia Norge på langs (na tym odcinku, kiedy szłam przez Szwecję i odczuwałam przy tym ogromną ulgę), miło było go znowu zobaczyć. W gronie bandare, którzy przeszli 1300 km przez Szwecję była jedna osoba, która tak jak ja i Ruth przeszła całą Szwecję, Maria. Pokonała 2600 km i zajęło jej to 108 dni. Maria przyszła rano nad jezioro i rozmawiałyśmy we trzy przy naszym śniadaniu. Nasz inny znajomy, Lukas, przyszedł z kolegą wykąpać się w lodowatym jeziorze. 





Program zlotu był ściśle ustalony. Były śniadania, lunche i wieczorne obiady, a w międzyczasie rozrywki. Zaczęliśmy od spaceru po okolicy, potem były gry na świeżym powietrzu, a po południu zjedliśmy tort, który przedstawiał Trójstyk, gdzie kończy się VGB (i SPL). Był naprawdę ślicznie zrobiony.








Na następną przenieśliśmy się z Ruth i Olą do schroniska, ale niestety nie dostaliśmy wspólnego pokoju. Stwierdziliśmy, że następnym razem możemy spokojnie biwakować podczas całego zlotu. Mamy nadzieję jeszcze się wybrać.

Były też prelekcje. Peter opowiadał o Potrójnej Koronie, ktoś o planowanej zimowej wyprawie, kto inny o sprzęcie ultralight. Całkiem jak u nas :-) wiele się też dowiedziałam o ludziach - środowisko hikerskie w Szwecji nie jest wcale większe niż nasze, bo choć wiele osób interesuje się szeroko pojętym outdoorem, to ogólnie liczba ludności jest przecież znacznie mniejsza, a też i nie każdy od razu rusza na długie dystanse. Wykryłam też rozmaite animozje, które przemilczę, ale które mnie utwierdziły w przekonaniu, że Szwecja jest całkiem normalnym krajem, w którym żyją ludzie tacy jak wszędzie :-D




VGB zamówili wyprodukowanie ciężkiej jak cegła miniatury Trójstyku, w nadziej że ktoś będzie to nosił z miejsca na miejsce. Ciekawe kto się skusi? Ktoś na sali rzucił przypuszczenie, że jakiś Niemiec go na pewno sobie przywłaszczy :-D




Znaleźliśmy jeszcze jeden rozbity namiot.




Głównym wydarzeniem soboty było oczywiście wręczenie dyplomów. Miało ono miejsce po uroczystej kolacji. Tegorocznych finiszerów było aż 75! Trudno się było wszystkim zmieścić na sali. Nasz kącik hiker trash-ów był w rogu, siedzieliśmy sobie na podłodze. Po rozdaniu był jeszcze koncert, podczas którego ciągle chichotaliśmy...







Niedzielny poranek zajął pokaz sprzętu uczestników. Każdy coś pokazywał, większość rozbiła namioty, a ja pokazywałam swoją instalację śpiworową i plecak. Ale wcześniej jeszcze były wspólne zdjęcia.








Ostatni obiad i czas był się zbierać. Bynajmniej nie planowałam jeszcze wracać do Polski, przyjechałam do Szwecji na całe trzy tygodnie. Miałam w planie najpierw odwiedzić Ruth, która mieszka w Rättviku nad moim ulubionym Siljanem, a potem przejść szlak Siljansleden. Wszyscy otwierali oczy ze zdumienia, że chcę to zrobić w październiku, ale przecież to jeszcze nie zima. Dziwiło mnie, że tak wiele osób uważa, że sezon kończy się wraz z latem. A przecież wraz z latem kończą się komary i dopiero można odetchnąć. Ruth i Maria zgadzały się ze mną - jesień jest najlepsza. Do pociągu wsiedliśmy większą grupą. Ja i Rutch wysiadłyśmy pierwsze, bo musiałyśmy się przesiadać na autobus do Edsbyn, a Maria, Lotta, Björn i jeszcze jedna hikerka pojechali do Sztokholmu.




Na dworcu w Bollnäs moją uwagę zwróciła taka reklama :-D





W Edsbyn  miałyśmy szybką przesiadkę, ale w mieście był pożar i zmieniono organizację ruchu, wskutek czego nie udało nam się wsiąść do następnego autobusu. Kierowca pierwszego wysadził nas już za miastem, potem jakaś pani zawiozła nas do centrum, ale drugi autobus wcale tam nie wjechał. Był to jedyny autobus i miałyśmy spory kłopot. Nie było żadnej informacji, więc zadzwoniłyśmy do firmy autobusowej Dalatrafiken. Tam chwilę pomyśleli, stwierdzili że to przecież ich wina, a nie nasza i zarządzili, że przyjedzie po nas specjalny bus. Byłam zachwycona i bardzo zdziwiona, że to możliwe. W Polsce każda firma autobusowa by nas olała, a tutaj wysyłają do nas kierowcę! Musiałyśmy czekać, ale faktycznie przyjechał i odwiózł nas do samego Rättviku.





Miło było odpocząć! Ruth mieszka w wynajętym pokoju, ja dostałam pokój obok. Następnego dnia po relaksującym śniadaniu (taki tłum w ciągu weekendu jednak trochę nas wymęczył) wybrałyśmy się na miasto. Zajrzałyśmy do sklepu z rękodziełem, kościoła i na molo. Ruth miała coś do załatwienia, więc posiedziałam sobie na tym molo dłużej. Ależ tęskniłam za tym miejscem! Naprawdę je lubię!











W sklepie z rękodziełem mają używane stroje ludowe i część muzealną - warto zajrzeć.






Do Ruth wróciłam pieszo. Jej gospodyni, Inger, zabrała mnie jeszcze na mały objazd okolicy, żebym mogła podziwiać panoramę z punktów widokowych.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz