środa, 1 października 2025

Szwecja: Siljansleden część 1

Przejście Szwecji w 2020 r. było ze wszystkich moich długich dystansów tym najprzyjemniejszym. Jest inne, które było najciekawsze, inne najtrudniejsze, inne najpiękniejsze, ale to które cieszyło mnie każdego dnia i na którym każdego dnia byłam zadowolona i kładłam się spać z uśmiechem to była właśnie Szwecja, Sverige på längden. Minęło kilka lat i teraz miałam już tam całe grono znajomych. Przyjemnie było na zlocie Vita Gröna Bandet, ale to był tylko początek jesiennej podróży. Od dawna był na mojej liście szlaków do przejścia 280-kilometrowy szlak Siljansleden, którego fragment (szlak ma też inne odnogi niż główna pętla dookoła rowu po uderzeniu meteorytu w okolicach Jeziora Siljan). Siljan od zawsze był dla mnie szczególnym miejscem i nie chciałam zbyt szybko, zbyt pochopnie przejść tego szlaku. Zostawiłam go sobie na odpowiedni moment, tak jak to często robię z różnymi szlakami.

Wędrówkę rozpoczęłam w Rätvviku, na molo, we wtorek 8 października 2024. Zajęła mi ona całe 13 dni, bo szlak nie był wcale taki łatwy jak się wydawało. Pogoda która przez cały weekend była śliczna niestety miała się zmienić. Cały poniedziałek padało, więc go przeczekałam u Ruth, ale we wtorek stwierdziłam że trzeba wyruszyć, trudno. Jednakowoż odczekałam aż do popołudnia, kiedy to całkiem przestało padać.





Zaraz oddaliłam się od miasta i szłam wzdłuż małej rzeczki. Było naprawdę zimno - ale to jeszcze przecież nie zima. Kolory jesieni były w całej krasie, a wiewiórki zbierały zapasy na zimę. Od mojej ostatniej wizyty na Siljansleden przybyło szlakowskazów, były takie nowe!











Szlak był piękną ścieżką, uczęszczaną, bo na razie blisko miasta i ciekawe miejsca po drodze. Zajrzałam do pierwszej wiaty, która stała obok źródła, które powstało w wyniku odwiertu. Czegoś tam kiedyś poszukiwano i natrafiono na wodę pod ciśnieniem.




Kontynuowałam swój leśny spacer z dość ciężkim plecakiem - co prawda następnego dnia był sklep, ale ten w Rättviku był większy, więc zrobiłam zapasy. Miałam też trochę prowiantu z Polski. Wyszło jak zawsze - kilkanaście kilogramów. Ale było tak przyjemnie i tak ładnie. Byłam bardzo zmęczona po zlocie - tylu ludzi na raz to trochę zbyt wiele - i odczuwałam wielka ulgę będąc sama w chłodnym iglastym lesie. Po drodze było kilka mostków i kilka uroczych jeziorek.









Na noc osiadłam pod wiatą w Ensro. Była na terenie jakiegoś ośrodka nad jeziorem, ale teraz po sezonie nikogo tam nie było. Dotarłam o zmierzchu, zrobiłam zupę z kiełbasą i położyłam się w śpiworze. Spałam znakomicie i długo. Od rana padał rzęsisty deszcz i nie spieszyłam się zbytnio z wyjściem.






Miałam ze sobą parasol, więc wędrówka w deszczu nie była aż tak nieprzyjemna. Po południu nawet wystąpiło kilka przerw w deszczu.










Wiatunia z piecem, ale bez platformy do spania. Zaraz potem jedna z większych atrakcji - wodospad, pod którym uwidacznia się układ pomarszczonych skał. Kiedy miliony lat temu uderzył w to miejsce meteoryt nastąpiła kompresja, potem ziemia "odbiła się od dna" i wypiętrzył się okrąg wzgórz. Warstwy skalne nie tylko się sprasowały, ale też pofałdowały, co można oglądać do dziś. Magiczne miejsce posiada też swoje legendy m.in. o stworach zamieszkujących jaskinię pod wodospadem. Kręcono tam scenę do filmu Ingmara Bergmana "Źródło Dziewicy" ("Jungfrukällan"), choć wodospad nie wypadł tam szczególnie spektakularnie.










Do niedawna pod wodospadem był też młyn.






Deszcz powrócił. Na szczęście nie było chaszczy, drogi leśne i szutrowe były całkiem znośne. We mgle krajobraz wyglądał ślicznie i spokojnie, czerwone domy stały ciche w otoczeniu żółknących na potęgę drzew.





W Bodzie najpierw obejrzałam kościół, w którym brał ślub Ingmar Bergman, a potem poszłam do małego sklepu. Był naprawdę dobrze zaopatrzony i niepotrzebnie dźwigałam prowiant z Rättviku. No cóż. Dokupiłam kiełbasę i kukurydzę z myślą o wieczornym posiedzeniu przy ogniu. Przekąsiłam coś na przystanku i od razu zmarzłam.







Na szczęście do celu nie było już bardzo daleko. W pobliżu jeziora Södra Ockran miała być chatka, a właściwie dwie. Pierwsza była prywatna, ale otwarta i udostępniona - miała księgę gości, w której znalazłam wpis Ruth. Ale pachniało stęchlizną i piec nie budził zaufania. Poszłam do szlakowej - ta z kolei była bardzo siermiężna, z otwartym paleniskiem, które gwarantowało, że całe ciepło ogniska ucieknie kominem. Jednak wolałam właśnie tę, była w bardziej leśnym stylu i pachniała drewnem. Deszcz wciąż kropił, choć słabszy. Poszłam od razu po drewno. Znalazłam kilka suchych, choć z wierzchu mokrych gałęzi i kilka grubszych polan pozostałych po uporządkowaniu zwalonego drzewa. To musiało wystarczyć, byle chciało się palić. W otwartych paleniskach pali się dość łatwo, bo dostęp powietrza jest swobodny, więc się udało. Drewno paliło się szybko, więc spaliłam całe, ale starczyło na cały wieczór. Upiekłam kiełbaski i kukurydzę - pycha.








Nad samym jeziorem była jeszcze wiatka. A jezioro po prostu wspaniałe.







Rano deszczu już nie było. Mimo to znów się trochę grzebałam, bo przecież byłam w chatce, a o tym długo marzyłam, żeby sobie tak posiedzieć w chatce. Rozkoszowałam się zwłaszcza kawą z czekoladą z lukrecją.





Podobno nad sąsiednim Norra Ockran też coś jest, wiata lub chatka, ale nie widziałam. Za to widziałam łosia, a on mnie długo nie, więc mogłam się swobodnie przyglądać. Nie było w ogóle wiatru i mnie nie wyczuł.









To był fajny, dziki odcinek. Tylko dość pofalowany! Nie spodziewałam się w okolicach Siljanu aż takich przewyższeń. Niby już tam byłam, niby widziałam wzgórza, a jednak topografia mocno mnie zaskoczyła. To jednak były góry. Niskie, bo niskie, ale góry.

A potem coś innego - otwarty skansen z całą oryginalną wioską, która istniała w tym miejscu co najmniej od średniowiecza. Najstarsze domy są prawdopodobnie z XVII wieku. Do wnętrza żadnego niestety nie dało się wejść, trzeba byłoby przyjechać w weekend, kiedy oprowadza przewodnik. Bardzo, bardzo mi się tam podobało. Widziałam się tam oczyma wyobraźni w historycznym stroju.













Nie bardzo było tam gdzie usiąść, więc wdrapałam się na górkę z zamiarem zjedzenia lunchu w pobliskiej chatce. Ta okazała się przerobioną chatą pasterską, służącą dawniej latem dziewczynom pasącym zwierzęta. Nie była wcale przytulna, były w niej otwory i szczeliny, wiatr wiał do środka i nawet padał deszcz, bo nie było klapy do zamykania otworu dymnego w dachu. Dobrze, że nie wypadł mi tam nocleg. Choć sam obiekt był bardzo ciekawy. Na ścianach były prastare podpisy.







Potem, niestety, rozpadało się straszliwie. Cały wieczór lazłam pod parasolem. Chciałam spać pod wiatą nad dużym Jeziorem Löming, ale wiata była nowa i nie miała nawet ławki, nic, tylko gołą ziemię. I na dodatek wiało do środka. Więc nabrałam wody z jeziora i poszłam dalej. Z pół godziny szłam z czołówką, ale warto było. Wiata nad Tillhedstjärnen była o wiele lepsza, klasyczna, z dobrą podłogą. Zerwał się bardzo silny wiatr i wpadały do środka podmuchy od jeziora, ale nie dało się z tym nic zrobić. Przynosiły odrobinę deszczu, więc wcisnęłam się w kąt i położyłam spać twarzą do ściany. Pod dachem uzywałam nowej lampki biwakowej Black Diamond Moji, którą kupiłam na tę wędrówkę. Lampka jest na baterie i ma tę zaletę, że w przeciwieństwie do świeczki wiatr jej nie zdmuchuje. Fajnie mi służyła jako dodatkowe oświetlenie do filmowania.








Rano już nie wiało i nie padało, za to było bardzo zimno, około zera. Na szczęście wbrew prognozie pogody nie spadł śnieg. Na jeziorku pływały łabędzie i był to piękny poranek. 







Teraz długo miało nie być sklepu, więc wykorzystałam ostatnią okazję i podeszłam kawałek do Furudal, gdzie jest dość spory sklep. Jest też kącik z krzesłami i gniazdkiem - oczywiście podpięłam się. Potem wróciłam na szlak, minęłam sztuczne jezioro i pociagnęłam szlakiem, który zdziczał wyraźnie. Nie był już specjalnie wydeptany. Prowadził dawną ścieżką pasterską, którą do połowy XX wieku kursowali ludzie mieszkający w niżej położonych wsiach, którzy mieli letnie wioski i pastwiska wyżej na wzgórzach. Bydło oczywiście też prowadzono tą ścieżką. Natknęłam się na informację o głazach narzutowych, które wyznaczały drogę i o tajemniczej dziurze w ziemi, z której wydobywało się ciepłe powietrze. Bydło zawsze jej unikało. Istniała naprawdę, nie była legendą, ale w wyniku wycinki lasu w latach 50. XX wieku została zniszczona.








Dotarłam też i do wioski letniej. Nazywała się Ärteråsen i składała z całego kompleksu domków, stodółek, szop itp. Dzień zrobił się słoneczny, niebo błękitne, za wiatrem i przy nagrzanej ścianie cudownie było posiedzieć i się pogrzać. Piszę "pogrzać" i rzeczywiście czułam ciepło, choć termometr pokazywał tylko 7°C.










Za Ärteråsen szlak się bardzo pogorszył, najpierw nie mogłam go w ogóle znaleźć, a potem się zastanawiałam czy na pewno jestem na szlaku, tak zdziczała była ścieżka. Pojawiło się też bagno i buty przemokły. Było też jednak źródełko, i to oznakowane, a więc jednak byłam na szlaku. Nabrałam wody, bo była naprawdę czysta, bez żadnego żelazistego odcienia. Później na szczęście znów była w miarę fajna ścieżka - trudno powiedzieć od czego zależał stopień jej wydeptania. Na pewno od odległości od miejscowości, obecności atrakcyjnych miejsc, ale jeszcze od czegoś jeszcze - może od tego czy używali jej myśliwi?










Wieczorem, późno, ale jeszcze przed nastaniem ciemności, dotarłam do prześlicznej chaty nad Rzeką Tenningån. Była taka jak ta pierwsza w której spałam, ale miała fajnie uszczelnione od dołu ściany, nie przewiewało jej na wylot. No i było drewno w workach dostarczone przez Lasy Państwowe, nie musiałam się więc trudzić pozyskiwaniem. A nie bardzo byłoby gdzie, bo obok cały las był wycięty. To jedyna wada tego miejsca. Ale i tak była to moja ulubiona chatka na całym szlaku.






Rano był solidny mróz, bo noc była bezchmurna i nadeszło zimne arktyczne powietrze. Ubrałam co się dało, wyruszyłam w rękawiczkach i szłam tak do godziny 10. Szron błyszczał prześlicznie, ale zachodziła obawa, że jesienne liście zostaną zwarzone przez mróz i opadną.









Wiatunia nad niedaleką zaporą też była niezła, ale oczywiście wolałam chatki.





Szlak był suchy dopóki mróz trzymał, ale potem wszystko rozmiękło i szłam przez jakieś straszne bajora. Szlak znów zarośnięty - bardzo wolno się przemieszczałam.






Chwila wytchnienia na pagórku Djurberget (487 m n.p.m.). Też była tam kiedyś wioska pasterska, ale pozostało tylko kilka domów. Jeden bardzo mi się podobał, chętnie weszłabym w posiadanie takiego.






Szutrową drogą dotarłam do następnej, bardzo malowniczej wioski, która właściwie była filią poprzedniej. Może ta była główna, a na górce dobudowano tylko kilka gospodarstw. Tutaj jedna chata była udostępniona jako noclegowa. Nie wypadał mi tam nocleg, a trochę szkoda. Wnętrze było odnowione i trochę unowocześnione, ale klimat i tak był.







Potem zrobiłam sobie przerwę w kolejnej wiosce, w której domki już zostały powykupywane na domki letniskowe, poprzebudowywane i nie wyglądało to już wcale ładnie. Pomyślałam, że nic się nie stanie jak zjem kanapkę pod prywatną wiatą i rozłożyłam się na chwilę nad rzeką. Długo nie wytrzymałam, bo było naprawdę bardzo zimno.




Przeszłam spory kawał lasu, w którym siedzieli poubierani na pomarańczowo myśliwi. Właśnie zaczął się sezon polowań na łosie i wszyscy byli bardzo podekscytowani. Między innymi dlatego miałam na sobie pomarańczową bluzę - chciałam być widoczna. Postanowiłam na następny raz zaopatrzyć się też w pomarańczową czapkę. Przeszłam przez tory kolejowe i nagle szlak zrobił się bardzo wydeptany - prowadził nad dużą rzekę z bystrzami i kanion. Była tam też wiata, raczej często odwiedzana.











Szlak biegł wzdłuż rzeki i trzeba było pokonać w bród dopływ - nie spodziewałam się tego. Dużo padało latem i jesienią też, dlatego poziom wody był bardzo wysoki. Musiałam dobrze poszukać żeby znaleźć bezpieczne miejsce, ale długo się wahałam. W końcu chwyciłam się gałęzi i wskoczyłam na jakiś głaz, tak że woda sięgnęła tylko kolan. Straciłam sporo czasu. Potem było źródełko, kolejne przejście przez tory i ciekawa terasa rzeczna z dziwnym dołem - może prehistoryczną pułapką na renifery? Takie pułapki nie są rzadkością w Skandynawii. Doszłam do chatki, w której zaplanowałam nocleg, ale poszłam jeszcze zobaczyć most i pozostałości instalacji do spławiania drewna, bo miało padać i chciałam zrobić zdjęcia zanim zaczęło padać. Miejscówka była bardzo popularna i nigdzie nie było drewna. Szukałam z godzinę zanim nazbierałam odpowiednią ilość gałęzi.









Deszcz był symboliczny. W niedzielny poranek las roił się od myśliwych, ale wszyscy oni tylko siedzieli przy swoich autach i czekali aż łosie same podejdą.






Drugie śniadanie w kolejnej chatce, bardzo fajnej z małym strumykiem, ale niedaleko asfaltowej drogi. Niemniej miejsce spokojne, zadbane i znów ściany szczelne. Jak tylko ruszyłam dalej zaczęło padać - uff, znów naciągałam spodnie i kurtkę, prędko rozkładałam parasol. Mijałam jakieś puste domy, przeszłam po dużym moście. Pomimo pogody bardzo mi się podobało, a deszcz w zasadzie nie był taki intensywny.










Tego wieczora doszłam do wyjątkowo fajnej chatki - dużej chaty pasterskiej, która stała na środku polanki na szczycie góry. Nazywała się Nybodarna, czyli "Nowa Osada". Był w niej piec w rogu. Drewno musiałam sama ogarnąć, ale było go w bród w lesie. Znalazłam zwalony świerk i ogoliłam z gałęzi, a do tego wyrwałam kilka pniaczków. Kiełbasa wyszła wyśmienicie. Nadal padało, szybko zrobiło się ciemno. Bardzo fajna atmosfera była w tym miejscu i była to moja druga ulubiona chatka na szlaku.







Woda do picia była w studni, trzeba było wyciągać ją wiadrem.







Pierwotnie planowałam wiaty niżej za ośrodkiem narciarskim, ale były beznadziejne, całe szczęście że zostałam w chacie.




Za kompleksem narciarskim Grönklitt było więcej cywilizacji - tamtejsze zabudowania już dawno zamieniły się w osiedle letniskowe. Ale przynajmniej widok był ładny i wiele zachowano z architektury.






Mimo wszystko lepiej było w lesie, nawet bez widoków. Przysiadłam pod wiatą i zrobiłam sobie kanapki z pasztetem - uwielbiam wątrobiankę!





Wioski zdarzały się co chwilę. Cały szlak właściwie był tak poprowadzony żeby te wszystkie zabytkowe wioski zaliczać, i bardzo fajne. To był interesujący aspekt. No i często były źródełka z dawnych czasów. Szkoda że nie były zaznaczone na żadnej mapie.
















To było bardzo przyjemne popołudnie. Przyzwoity szlak i ładne osady. Czasem widziałam kogoś w którymś z domków, ale nikt nie mieszkał w żadnym na stałe. Ja z kolei zamieszkałam tego wieczora w kolejnej szlakowej chatce, znów nad rzeką. Chatka ta jednak była niedaleko asfaltówki i tuż przy szutrówce, którą przejechało sporo aut. Nikt nie zajrzał, ale to było dość dziwne. Po zachodzie słońca się uspokoiło i już mogłam się cieszyć ogniem w środku. Nadeszła kolejna bardzo mroźna noc.