piątek, 10 października 2025

Szwecja: Siljansleden część 2

Minął już tydzień, odkąd rozpoczęłam wędrówkę Siljansleden. W drugim tygodniu października było już wyraźnie czuć jak szybko skraca się dzień - codziennie ubywało chyba po 10 minut rano i wieczorem. Byłam zmuszona wstawać po ciemku i wędrować do nocy. A tego dnia to już w ogóle - musiałam wyjść już o 7 rano, bo wybierałam się po zakupy do Mory. Musiałam dojechać do miasta, załatwić wszystkie sprawunki oraz naładować baterie, a potem wrócić na szlak. Nie wiadomo wcale było jak szlak będzie wyglądał - czy będą fajne leśne ścieżki czy chaszcze i czy będzie stromo. Więc dałam sobie zapas czasu. Poranek był bardzo mroźny, wszystko pokrywała gruba warstwa szronu. Listki obrzeżone błyszczącym lukrem były takie śliczne! Ciągle myślałam o tym jak bardzo chciałabym tam zamieszkać. Bardzo dużo lasu było wycięte, zostawiano tylko drzewa nad wodą i na bagienkach, więc te bagienka były bezcenne.









Miałam dobry czas, bagniska zdarzały się tylko chwilami i szlak nie był zły. Przerwę zrobiłam w Näsbergu, usiadłam na czyimś ganku, w słoneczku. Nie było żywego ducha. Słońce wreszcie zaczęło topić szron - wreszcie, bo dobiegało południe. Musiałam jeszcze wejść na jedną górę, Grönsberg, a potem już można było schodzić. Widok był świetny, doskonale było widać oberwanie się skał w wyniku uderzenia meteorytu.







Do Mory jechałam nie tylko dlatego, że musiałam zdobyć jedzenie, ale i dlatego że odcinek szlaku przez zaporę Spjutmo był zamknięty i trzeba było pojechać autobusem na drugą stronę rzeki. Świetnie się składało, że obie te rzeczy mogłam załatwić za jednym razem. Zdążyłam dojść do drogi dobrą godzinę przed odjazdem auobusu, więc postanowiłam spróbować pojechać autostopem. Udało się wyśmienicie, nie czekałam nawet 10 minut. Zabrała mnie mieszkanka pobliskiej miejscowości, która narzekała na Morę jak na duże miasto, mówiąc coś o dużym ruchu. Wszystko zależy od punktu widzenia, jak na Szwecję to może i ruch jest duży, ale niech przyjedzie do Polski to zobaczy co to są korki... Podrzuciła mnie do samego centrum, była bardzo miła. Narzekała na swój angielski, zupełnie niesłusznie. Mój szwedzki zdecydowanie nie był dość dobry żeby prowadzić w tym języku swobodną rozmowę - to jeszcze przede mną. Najtrudniej w obcym języku jest właśnie rozmawiać...

Mora była słoneczna, śliczna, ale wyraźnie po sezonie. Turystów brak. W bibliotece wiele ograniczeń, żetony do WC, ale ładowanie powerbanku jak najbardziej było ok, zostawiłam go i poszłam na zakupy. Wpadłam też do sklepu outdoorowego, gdzie długo gadałam z właścicielem. Zrobił mi kawę i posadził na leżaku. Ledwo zdążyłam na autobus powrotny. Wysadził mnie na przystanku Jonsängsudden, zaledwie ze 200 metrów od chatki, więc poszłam tam z czołówką i siatkami w rękach. Myślałam, że nie będę palić ognia, bo późno i trzeba by iść spać, ale jak zobaczyłam palenisko to jednak stwierdziłam, że ogień trzeba zapalić. W szopce były drągi, chwyciłam więc za piłę i nacięłam odpowiednią ilość. Mróz już chwycił, ale samym piłowaniem się rozgrzałam. Przy ogniu siedziałam do późna, ale nie żałowałam.







Rano wróciłam się kawałek i potem szłam pod górę z wielkim zapasem jedzenia na 5 dni z okładem. Wkrótce przecięłam szlak Vasaloppsleden, którym szłam podczas przejścia Szwecji. Myślałam o tym, że chętnie przejechałabym narciarską wersję szlaku zimą. Kiedyś. Nie wiedziałam, że nastąpi to jeszcze w tym samym sezonie.

Początkowo szło mi dobrze, pomimo ostrego podejścia, ale potem ścieżka się zwęziła, przedzierałam się przez jagody, a w końcu przez poręby. W Szwecji zawsze zostawia się nie zorane szlaki na porębach, ale trawa rośnie i zawsze się źle idzie. Nie wspominając o walorach estetycznych. To, że Siljansleden wiedzie przez lasy sprawia, że nie cieszy się zbyt wielkim zainteresowaniem, ale to że jest na szlaku tyle poręb sprawia, że ludzi nie ma na nim w ogóle... Na pewno fajnie by było gdyby było trochę mniej wycinek.








Umęczona zrobiłam sobie przerwę pod wiatą. Chciałam w chatce, ale byłam zbyt głodna, a miałam tam jeszcze ze 2 km. Trochę potem żałowałam, bo wiał zimny wiatr i w chatce było o wiele przytulniej. Jednak odzyskałam trochę sił. Zlazłam z trudem ze wzgórza i potem odetchnęłam bo kawałek szłam szutrówką. Zajrzałam do kolejnej, nadgryzionej zębem czasu wiatki.







Potem zaś był odcinek najbardziej męczący z całego szlaku. Był przeogromnie bagnisty, cały czas brodziłam w wodzie. Nie było żadnych kładek, tak typowych dla szwedzkich szlaków. Za małe zainteresowanie... Każdy krok był męczący, bo trzeba było wyciągać nogi z bagna i jednocześnie przeciskać się między krzaczkami borówek. Zeszło mi tak do nocy. Wzeszedł księżyc, zrobiło się ciemno, a ja ciągle w bagnie. Do chatki tak daleko! Chodzenie po bagnie nocą to było coś nowego. Coś, czego nie polecam. Bagno może się przerwać, nie wiadomo gdzie się stawia nogi - coś okropnego. No ale wybrnęłam jakoś, doszłam do szutrówki i już nią doszłam wreszcie do chatki. Bardzo późno. Napiłowałam drewna i schowałam się w środku - jak dobrze.







Obudziłam się późno, wyszłam późno, ale potrzebowałam się zregenerować. Następny dzień miał być krótszy i przypuszczałam że łatwiejszy, więc mogłam sobie trochę odpuścić.






Zrobiło się pochmurno i dzięki temu cieplej. Nie żeby powyżej 10°C, ale było całkiem znośnie. Szlak powoli schodził w dół, w kierunku Siljanu (wreszcie), ale do jeziora mnie nie doprowadził. Była za to bardzo ciekawa stara huta żelaza w Siljansfors. Muzeum i kawiarnia były nieczynne, ale usiadłam sobie na tarasie. Szklista substancja pozostała po wytopie. Zrobiono z niej cegły. Potem jeszcze był jeden budynek z niej zbudowany, jakaś leśna chatka bardzo zmurszała i jeszcze jedna pozostałość po konstrukcji służącej do spławiania rzeką pni drzewnych.











Deszcz wisiał w powietrzu, nieco pokropiło. Rzuciłam okiem na głęboką rozpadlinę skalną - raczej była naturalna. Wiatka na skrzyżowaniu nie była rewelacyjna, ale uszłaby w razie czego.





Nadeszły chmury gęste jak mgła. Powoli mroczniało, choć było jeszcze wcześnie. Zaplątałam się w jednym bagnie, ale wybrnęłam - chyba źle poszłam. Wreszcie szybszy odcinek leśnej drogi, który doprowadził mnie do kolejnej chatki. Wyglądała na uczęszczaną - pozostało po kimś mnóstwo puszek po piwie i innych tego typu rzeczy. Ktoś też wyraźnie bawił się siekierą i potrzaskał polana. Nacięłam szybko drewna i rozłożyłam legowisko w środku. Będzie padać czy nie będzie? Zapaliłam lampkę, rozpaliłam bez trudu ogień i nawet nie wychodziłam sprawdzić. Tak miło było być wewnątrz.










Tuż obok tej chatki było prastare miejsce kultowe z czasów pogańskich. Na głazie z pewnością składano ofiary, współcześnie nie wiadomo z jakiej przyczyny ktoś dołożył krzyż. Niedaleko zrobiono też chrześcijański ołtarz, na szczęście nie w tym samym miejscu. Prowadził tamtędy szlak pielgrzymkowy do Trondheim, Romboleden. Byłam już na nim kiedyś, ale tylko na kawałku. 










Z lasu wyłoniły się za jakiś czas kolejne wiejskie zabudowania. Jeden domek podobał mi się szczególnie, musiał być nowszy niż te najstarsze połączenia pokoju mieszkalnego ze stodołą.






Przechodząc przez asfaltową drogę natknęłam się na stertę zasolonych skór łosi, bardzo świeżych. Ktoś je może miał zamiar garbować? Zaraz była wiata, usiadłam zjeść lunch. Po chwili nadjechał quad, potem auto. Panowie otworzyli znajdującą się tam stodołę i zobaczyłam kilka wiszących za nogi, obdartych ze skór łosi. Widać polowanie było udane...






Mieszanka leśnych ścieżek i dróżek przez wioski kontynuowała się. Tu i ówdzie w lesie można było jeszcze zobaczyć pozostałości starych dróg i belki, z których kiedyś zbudowano chaty, ale teraz już murszały. W oddali, tam gdzie las był wycięty, błysnęła wreszcie tafla Siljanu. Był wielki, błękitno-szary.










Przefajnym miejscem była kapliczka nad jeziorem, zbudowana właśnie dlatego, że biegł tamtędy Romboleden. Wielu hikerów w niej nocuje, ale ja nie miałam ochoty, bo ciągnęło wilgocią i chłodem od jeziora. Zamiast plaży była skała schodząca do wody - musi to być latem doskonałe miejsce do kąpieli. Może kiedyś wrócę?









Tego wieczora osiadłam w wiacie, nie w chatce, bo chatki żadnej nie było w okolicy, ale za to wiata była wyjątkowo wygodna i przestronna. Wskutek wycinki było mnóstwo drewna, wystarczyło pozbierać, co też uczyniłam i zrobiłam sobie w palenisku pod dachem duże ciepłe ognisko. Noc zresztą też akurat była ciepła, mrozy odeszły. Chyba była to najcieplejsza noc na szlaku.








Od rana snuły się chmury, ale wyglądało na to, że padać nie będzie. Planowany odcinek nie był bardzo długi, więc siedziałam sobie spokojnie przy śniadaniu i kawie. Druga wiata, nowa, była nad jeziorem ze 3 km dalej, ale moja była o wiele lepsza, wyżej położona i nie wiało do niej.







Tego dnia szło mi się wyjątkowo dobrze. W plecaku ubyło zapasów, szlak był przyzwoity, tylko chwilami bagnisty. Były i wioski, i jabłka. Brałam sobie po kilka leżących na poboczu, były bardzo soczyste, trochę kwaśne, ale bardzo aromatyczne i smaczne.








Przed wiatą nad Brasjön spotkałam spacerowicza. Był bardzo zdziwiony moją obecnością, mówił że szlakiem nikt nigdy nie chodzi, a już zwłaszcza nie w październiku, ale był zdania, że to bardzo dobra pora. Nie ma przede wszystkim komarów. Choć są strzyżaki - pojawiło się ich ostatnio w Szwecji bardzo dużo. Ponarzekaliśmy trochę na wycinkę i pożegnaliśmy się. Ja powędrowałam dalej w górę i długo pięłam się na wzgórze.





Wieczorem doszłam do chatki nad jeziorkiem Björntjärnen. Ależ była ślicznie położona i jakie cudne było jezioro, tonące we mgle. Co za cisza i spokój! Ale tez i wielka wilgoć. Drewno było kiepskie, trudno było je pociąć, nie było kozła, ale jakoś sobie poradziłam i wkrótce zapłonął ogień. A ja nie byłam tego wieczora sama. Miała do mnie dołączyć poznana na zlocie hikerka, Kim. Kim i jej partner Lukas mają kanał na YT o nazwie Lukas & Kim. Przeszli NPL, Kim przeszła sama SPL, a za dwa tygodnie mieli rozpocząć wędrówkę Te Araroa. Kim udało się wcisnąć w kalendarz nasze spotkanie - miałyśmy dwa ostatnie dni iść razem, a na ostatni dzień miała też dołączyć Ruth. Kim dojechała autobusem tak daleko jak się dało, a potem szła 10 km po ciemku. Ucieszyła się z ognia w chatce, nie spodziewała się, że to taki fajny lokal.








W towarzystwie zupełnie inaczej się wędruje, wiadoma rzecz. Bardzo dużo gadałyśmy, oczywiście, a do tego szukałyśmy też w różnych kryjówkach geocache'y.







Należało na pamiątkę położyć patyk.





Na chwilę się rozdzieliłyśmy przed Leksand, bo Kim chciała zaliczyć kryjówkę, a mnie zależało na kompletnym przejściu szlaku. Ale nie był to długi odcinek, zaraz znowu się spotkałyśmy. Kim oczywiście też szła w Lone Peakach. 





Ci nieliczni wędrowcy, którzy wybierają się na Siljansleden podobno są bardzo rozczarowani, że szlak nie biegnie tak naprawdę nad Siljanem. A wystarczyłoby spojrzeć na mapę przed wyruszeniem żeby się o tym przekonać... Nie jest jednak tak, że jeziora się wcale nie widzi - schodzi się raz na plażę :-) W Leksand właśnie dołączyłam w 2020 do Siljansleden i tak się składało, że już na tej plaży byłam. Pamiętałam ją doskonale, jak i pasące się dalej konie. Najbardziej cieszyłam się na to, że odwiedzę wiatkę, w której wtedy spałam. Zgubiłam tam sznurek i zastanawiałam się czy jeszcze tam będzie. Nie było go, pewnie ktoś wyrzucił.









Było oczywiście dość późno, przed nami daleka droga, ale i do sklepu trzeba było pójść. W Leksand był ostatni na szlaku. Zabawiłyśmy tam trochę, nabrałyśmy wody, a potem ruszyłyśmy dalej, z tym że od razu zrobiłyśmy przerwę, bo chciałam pójść na wieżę widokową popatrzec na ptaki na jeziorze. Kim została i zdjęła buty, od razu odczuła ulgę.















Dopóki było światło, podziwiałyśmy coś z krajobrazu - wspięłyśmy się na dwie górki. Obadałam chatkę nie będącą oficjalnym miejscem noclegowym, ale otwartą. Na lato byłaby dobra, bo była szczelna, ale na zimę się nie nadawała, bo nie miała pieca.





Wieczorem w niebo poleciało wiele złorzeczeń, bo szlak wiódł straszliwym bagnem. Tak głębokim, że zamiast szlakiem musiałyśmy iść na dziko przez las wzdłuż niego. Wszystko to po ciemku. Jakoś przetrwałyśmy, ale przeżyłyśmy chwilę wielkiej radości, kiedy w ciemności ukazało się światełko - przez okno chatki widać było płomień świecy, zapalonej przez Ruth. Koleżanka już na nas czekała, rozpaliła w piecu i przyniosła wodę, więc nic nie musiałyśmy robić, tylko zasiadłyśmy do stołu. To był bardzo przyjemny wieczór, a i potrawy były wyszukane - miałyśmy nawet ciasto czekoladowe!




Chatkę Böle znałam bardzo dobrze. Nie zostałam w niej na noc w 2020 mimo, że strasznie lało i zawsze tego żałowałam. To najlepsza chatka na Siljansleden, idealna na wydarzenia towarzyskie. Ma prawdziwe łóżka, jest prawdziwym domem - jest cudowna. Na pewno wrócimy!






Iść we trójkę było jeszcze zabawniej. Już odpoczęłam po zlocie i doskonale się czułam z koleżankami. Zawsze lubiłam chodzić we trójkę - jak się jest introwertykiem to zawsze można odpocząć, kiedy dwie pozostałe osoby rozmawiają ze sobą, a nie ma się poczucia że się drugą osobę zostawia samą. 

Szlak był nieco bardziej cywilizowany na tym ostatnim odcinku, bo Leksand i Rättvik blisko, a do tego cały szereg innych mniejszych miejscowości. W jednej z nich zostałyśmy poczęstowane jabłkami, starsza pani kojarzyła Ruth z miasteczka.









Odwiedziłyśmy jeszcze jedno znane mi miejsce - chatkę nad jeziorem, w której ostatecznie spałam tego feralnego dnia w 2020. Strasznie przemokłam wtedy, nie miałam jak rozpalić ognia, bo nie było żadnego drewna i lało. Pamiętałam jak było mi zimno i jak byłam rozczarowana. Ruth też miała złe wspomnienia z tego miejsca - kiedy tam ostatnio spała przyjechali jacyś ludzie i rzucali kamieniami w dach. Za blisko miasta...







Na koniec zostało nam już tylko zejść do Rättviku. Wesoło rozmawiałyśmy, czas płynął, a tu się okazało, że Kim musi biec na pociąg. Wobec tego pożegnałyśmy się przed finiszem i Kim pobiegła na stację na skróty. My z Ruth już na spokojnie doszłyśmy nad molo, gdzie oficjalnie zakończyłam wędrówkę.




Siljansleden mi się podobał, miał wszystko to co chciałam, czyli spokój i chatki, a do tego jesień w Skandynawii nigdy nie zawodzi. Ale rozumiem, że wielu osobom szlak wydaje się nudny. Na pewno jest męczący, bardziej niż by się tego można spodziewać. Niemniej byłam całkowicie zadowolona, szczególnie że to przecież to moje ulubione miejsce w Szwecji. Zostałam u Ruth jeszcze dwa dni. Zwiedzałam sobie trochę miasto i relaksowałam się, a drugiego dnia po południu pojechałam do Sztokholmu. Znów przenocowałam u Oli, po czym udałam się pociągiem do Nynäshamn, ciągnąc ze sobą ogromne bagaże. Żal było wyjeżdżać, ale przecież zawsze można wrócić!



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz