niedziela, 11 października 2015

Powrót do Tokaju i packrafting na Cisie

Będąc w kwietniu w Tokaju zamarzyliśmy z Romkiem o tym, żeby może spróbować popływać na Cisie jesienią. Na Węgry udaliśmy się bezpośrednio po bardzo udanym zlocie forum NGT (pozdrowienia!). Jadąc przez Słowację już kombinowałam gdzie by można urządzić majowy wypad w góry, zalesione pagórki wyglądały bardzo zachęcająco, a tu i ówdzie ze szczytu sterczały romantyczne ruiny.

 
GPS poprowadził nas równie malowniczym zadupiem, zwiedziliśmy dokładnie krainę winnic i wreszcie zjawiliśmy się w Tokaju. Nie mieliśmy pojęcia, że właśnie odbywają się tam dożynki - święto zbioru winogron. Stragany z pamiątkami, słodycze, lokalne wypieki, no i oczywiście wino. Jeszcze zanim zasiadłam do pieczystego, zoczyłam na drzewie znaki szlaków (czerwony to ten, którym w kwietniu weszliśmy na górę Tokaj).

 

 

Do spływu Cisą mieliśmy przystąpić następnego ranka, ale nocą zaczęło lać i do popołudnia ciągle padało. Nie bardzo mieliśmy ochotę na pływanie w takiej aurze... No ale jak tylko przestało poszliśmy pod most, nadmuchaliśmy nasze łódki i zwodowaliśmy je.

 
 
 

Rzeka płynęła bardzo wolno... Wolno posuwaliśmy się naprzód. Na Cisie zbudowano elektrownię wodną, która skutecznie zahamowała prąd. Za nami został zamglony masyw Tokaju, po obu stronach rzeki pojawiły się gęste zarośla.

 


Po kilku kilometrach zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na obóz. Niestety nie było to takie łatwe, bo rzeka nie miała naturalnego charakteru - była sztucznie pogłębiona i bardzo głęboka także przy samym brzegu (zanurzone wiosło nie dotykało dna). Brzegi zaś, tam gdzie lądowania nie uniemożliwiały chaszcze, były błotniste i często zaśmiecone. Dopiero drugie wyjście na ląd okazało się strzałem w dziesiątkę. Romek wysiadł pierwszy i poszedł na zwiady, tak sobie bez emocji oświadczył, że znalazł szałas. Z jego pomocą wygramoliłam się na brzeg i poszłam zobaczyć - w gęstych zaroślach ukryty był rybacki szałas, tak fajny, że ucieszona nazwałam go Sheratonem. Mimo stosunkowo wczesnej pory nie mogliśmy nie zostać tam na noc. Wędkowanie niestety szło kiepsko... Pozostała nam konsumpcja salami :-)

 
 
 
 
 
 

 
 
 
Wieczorem znów zaczęło padać, okolicę zaległa gęsta mgła. Rano wciąż kapało z drzew, wilgoć w powietrzu była ogromna. Romek wstał o nieludzkiej porze i zrobił kilka mglistych zdjęć. W końcu i ja się obudziłam i przystąpiłam do smażenia jajecznicy (jaja od moich kur często podróżują na długich dystansach) w tytanowym kubku, oczywiście pod osłoną Sheratona.
 
 
 
 


Potem wypadało zarzucić jeszcze wędkę... Nie spieszyliśmy się z wypływaniem, bo postanowiliśmy wrócić do Tokaju pod prąd. Jakoś Cisa nie bardzo nadawała się do pływania packraftem, na wodzie było trochę nudno... No i ta obrzydliwa pogoda. Sheraton i perspektywa złowienia dużej ryby to co innego. Plany planami, a ostatecznie złowił się tylko mały jazgarz. Rzeka była pełna dużych ryb, ale były jakieś nieufne i trzymały się z dala od wędki.

 

Wczesnym popołudniem spakowaliśmy mokre namioty i resztę ekwipunku i załadowaliśmy na pontony. Z rzeki jeszcze raz rzuciłam okiem na Sheratona, a kawałek dalej Romek znalazł drugi szałas. Ten nazwałam Hiltonem.

 
 
Po deszczu cała okolica wyruszyła na łowy... Pomimo, że w miasteczku mówi się turystom, że "fisch kaput" ryby pluskają, a ludzie je łowią. My już tylko wiosłowaliśmy. Obrany kierunek pod prąd nie oznaczał wcale, że trzeba było się męczyć, Cisa była jak spokojne jezioro. Brzegi porastały wybujałe topole i wierzby, pod nimi bujne krzewy, dzika winorośl i inne chaszcze. Romek postanowił pościgać się sam ze sobą, a ja wolałam sprawdzić jak bardzo wolno jestem w stanie płynąć... :-)

 

 

W Tokaju jacyś tacy zziębnięci posililiśmy się w ulubionej knajpce, a potem wyruszyliśmy w drogę powrotną, pod wieczór zawijając do Nyiregyhazy, gdzie wymoczyliśmy się w basenie :-). Po drodze zaliczyliśmy jeszcze przydrożny stragan owocowo-warzywny. Niezłe winogrona.
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz