Te Araroa znaczy w języku Maori długa droga. Oficjalnie w tym roku (bo co roku coś się zmienia) miał 3008 km, zmierzone na mapie. Wystarczy przyjrzeć się tej mapie żeby wiedzieć, że w rzeczywistości jest dłuższy - zmierzony GPSem i ma 3353. Ja jednak oczywiście mierzyłam dystans mapowy, bo każdy kilometr był tam zaznaczony i tak też robiłam swoje co stukilometrowe zdjęcia.
Co ciekawe w rzeczywistości trawers Nowej Zelandii ani nie zaczyna się w jej najbardziej na północ wysuniętym miejscu ani nie kończy w najbardziej wysuniętym na południe. Ten północny kraniec to półwysep sąsiedni w stosunku do Cape Reinga, a południowy leży kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Bluff.
Co jest potrzebne do przejścia szlaku (oprócz silnej woli)? Przede wszystkim wiza. Jeśli ma się poniżej 30 lat ma się szansę na dostanie tzw. working holiday visa, wizy pozwalającej przebywać w Nowej Zelandii bodajże 1,5 roku a przy tym umożliwiającej pracę. W pozostałych przypadkach pozostaje wiza turystyczna, visitor visa. Ja zaopatrzyłam się właśnie w taką, na 6 miesięcy.
Szlak czy "szlak"?
Te Araroa nie jest takim szlakiem do jakiego przywykli Europejczycy czy Amerykanie. Szczególnie ci drudzy byli z tego powodu niezadowoleni i rozczarowani . Nie jest gładki ani równy, tylko część biegnie ścieżką, pozostała część plażą, korytem strumienia, drogą czy środkiem pastwiska. Scieżki z kolei pełne są kamieni, korzeni i głębokiego błota, bardzo strome. Trudne są strome trawersy i pokonywanie piarżysk. Po drodze jest mnóstwo rzek, mniejszych lub większych, po opadach nie do przejścia. Pokonywanie ich w bród zawsze budziło moje obawy, nie bez przyczyny rzeki są uznawane za największą trudność Te Araroa.
Najwyższy punkt na szlaku to Stag sadle 1,925 m (Wyspa Południowa) i co charakterystyczne, nie jest to szczyt góry. Rzadko zdobywa się szczyty, szlak przeważnie prowadzony jest dolinami, a przez góry przebija się przełęczami. Co dla niektórych najtrudniejsze podobno aż jedna trzecia część trasy przebiega drogami. Asfaltowe nie były przyjemne, ale oprócz wędrówek plażą (których także większość nie mogła znieść, zwłaszcza psychicznie, dla mnie jednak te były najprzyjemniejsze) podążanie drogami szutrowymi sprawiało mi najwięcej radości - przemieszczałam się po nich szybko, uwalniając umysł od koncentrowania się na tym jak tu się nie wywalić. Góry są oczywiście miłe dla oka, najbardziej podobało mi się w środkowym Canterbury, tam zdarzało mi się przystawać i podziwiać.
Nawigacja
Z nawigacją nie ma większych problemów, ale czasem zdarzało mi się użyć kompasu (w miastach kiedy przewodnik wskazywał skręcić w którymś z kierunków świata), mapa była niezbędna. Szlaki turystyczne są lepiej lub gorzej oznakowane pomarańczowymi trójkątami i słupkami (z wyjątkiem jednego czy dwóch), w terenie wiejskim czy zurbanizowanym na drogach często oznakowania nie ma. Na skrzyżowaniach czasami są tabliczki, ale zależy to od danego dystryktu (Northland był nieźle oznakowany, im dalej na południe tym gorzej).
Korzystałam z map i przewodnika dostępnego do ściągnięcia na stronie http://teararoa.org.nz
Przewodnik także jest niezbędny, rzadko wprowadza w błąd ale się zdarza. Zarówno mapy jak i przewodnik najlepiej wydrukować w Polsce, wydrukowanie przewodnika (2 strony na jednej stronie A4, a mogłam spokojnie wydrukować po 4) i map dwustronnie na A3 kosztowało około 200 PLN. Wydrukowanie jednego odcinka (przykładowo 4 mapy w zupełnie nieczytelnym formacie A4) w Nowej Zelandii kosztuje prawie tyle samo. Oczywiście nie niosłam całego zestawu w plecaku, mapy, podobnie jak wszystkie inne rzeczy w danej chwili niepotrzebne przebywały w tzw. bounce box, paczce czekającej na poczcie. Poste restante w Nowej Zelandii działa znakomicie, a taka paczka jest najwygodniejszym i najprostszym rozwiązaniem. Koszt wysłania paczki, w zależności od gabarytów to 20-40$ (40 między wyspami w przypadku największego pocztowego pudła). Paczka leży na poczcie przez 2 miesiące, co jest bardzo dogodne na Wyspie Południowej, kiedy między kolejnymi urzędami pocztowymi mamy 900 km.
Większość wędrowców korzystała z GPSu a mapy traktowała dodatkowo, dlatego zmniejszona skala na wydruku A4 nie stanowiła dla nich problemu, ja jednak miałam tylko mapy, więc potrzebowałam dokładnych.
Pogoda
De facto pogoda w górach jest dokładnie taka jakiej można się spodziewać w każdych górach. Nie wierzcie tym, którzy mówią, że Nowa Zelandia jest pod względem pogodowym aż tak wyjątkowa. No może z wyjątkiem Fiordlandu, gdzie naprawdę dużo leje, ale Te Araroa tam nie zagląda, więc nie trzeba się tym martwić. Wyspa Północna jest bardziej tropikalna, późną wiosną i latem często panowała duszna, parna pogoda. Nie lało przesadnie często, ale jak już to intensywnie. Widziałam tam największe ulewy w swojej karierze outdoorowej :-). 100 ze 150 dni mojej wędrówki było z deszczem, lecz rzadko były to opady całodniowe. Temperatura wahała się między 16 a 25 stopni (oceniam na oko, nie miałam termometru, ale zdarzało mi się oglądać prognozy pogody). Lato na Wyspie Południowej było i zwykle bywa suche i gorące, przez trzy tygodnie wcale nie padało. Gorące nie oznaczało jednak, że temperatura często przekraczała 30 stopni. Trzymała się raczej 25. Pod koniec lata zaczęło się ochładzać, a przemieszczając się na południe zauważyłam zmianę w cyrkulacji - zamiast ciepłego powietrza z zachodu często nadciągały chłody z południowego zachodu, prosto z Antarktydy. Robiło się coraz chłodniej, wyżej w górach padał śnieg, a nocami zdarzały się przymrozki.
Z pozostałych czynników naturalnych najgorsze są słońce i meszki. Z powodu dziury ozonowej promieniowanie UV jest w Nowej Zelandii bardzo silne, nie sposób jednak ciągle smarować się filtrami, które przeważnie spływają z potem, a tego co zostanie nie ma jak zmyć. Lepiej więc było się zakryć - w prażącym słońcu zdarzało mi się chodzić w wiatrówce, a głowę i kark osłaniałam przyczepionym do czapki-daszka ręcznikiem. Po około dwóch miesiącach przestałam doświadczać oparzeń (przez pierwszy miesiąc na skórze pojawiały się pęcherze już po kilku minutach przebywania na słońcu), byłam już na tyle opalona żeby przestać się tym zajmować. Jednak i po trzech-czterech miesiącach zdarzało mi się spalić nos czy usta.
Meszki ("sandflies") to prawdziwa plaga. Potrzebują krwi żeby składać jaja, a że składają je w strumieniach to nad wodą jest ich najwięcej. Nadciągają całymi chmarami, kąsają boleśnie, a ukąszenia mocno swędzą. Z czasem organizm się na nie uodparnia i swędzenie zamiast utrzymywać się przez tydzień mija po jednym dniu. Meszki szczególnie aktywne są o świcie i wieczorem, wtedy kiedy zwija się obóz. Przerwy na lunch przeważnie są z ich powodu bardzo krótkie. Idąc nie ma się z nimi problemu, nie latają tak szybko.
Noclegi
Jeśli tylko miałam taką możliwość spałam na dziko (w buszu jest to legalne) lub prosiłam kogoś o możliwość przenocowania na trawniku. Nowozelandczycy są niezwykle gościnni i często zapraszali mnie do swoich domów, częstowali jedzeniem. Czasami zdarzało mi się nocować w hostelach (20-30$), a jeśli nie było innej opcji na campingach (15-20$, często prysznic był dodatkowo płatny - campingi są zupełnie nieopłacalne. W nielicznych przypadkach thru-hikerom przysługiwała zniżka, a raz nawet nocleg gratis, w Stillwater). Większość wędrowców z jakiegoś powodu oszczędzała na jedzeniu, żywiąc się makaronem instant i kuskusem, wydawała jednak duże sumy na noclegi. Ja zrobiłam odwrotnie, wychodząc z założenia, że pożywne i smaczne jedzenie jest więcej warte niż nocleg w łóżku. Uważam, że słusznie.
W sieci hosteli YHA osoby poruszające się pieszo lub na rowerze mają zniżkę Low Carbon Traveller Discount (do 30%, ale nie w tych hostelach, które są zarządzane prywatnie). Wystarczy do nich napisać i dać im dowód tego co się robi, np. podać adres bloga.
Ważny przez pół roku Backcuntry Hut Pass kosztuje 92$ i uprawnia do nocowania w chatkach DOC, standard i serviced (5 i 15$ za noc ez niego). Great Walks Huts odpadają. Choć bardzo rzadko to zdarzają się osoby, które nocują w chatkach nie płacąc za to, da się to zrobić w chatkach standardowych, gdzie nie ma strażnika.
Pokaz slajdów ze zdjęciami 76 napotkanych przeze mnie chatek znajduje się tutaj: https://youtu.be/NvK9VMup8k0
Nocowałam:
na dziko: 35
u ludzi: 24 (w tym 12 w namiocie na trawniku i 12 w domu)
na campingu/polu namiotowym także darmowym lub biwakując przy hostelu: 25
w chatkach DOC: 46
w hostelu: 16
w innych miejscach: 4
Jedzenie
Na Wyspie Północnej nie ma problemu ze zdobyciem prowiantu, przeważnie co 4-5 dni napotyka się wieś czy miasto, w którym jest albo supermarket albo mały sklepik, zdarzają się też sklepy outdoor, gdzie można się zaopatrzyć w liofy. Wyspa Południowa to inna sprawa, nosi się zapasy na 6-9 dni, a często i więcej, bo zawsze coś zostanie z poprzedniego uzupełniania zapasów i nie ma z tym co zrobić. Większość wędrowców robi zakupy w Wellington na pierwsze cztery etapy (Havelock - St Arnaud - Boyle Village - Arthurs Pass - Lake Coleridge), ponieważ albo nie ma żadnego sklepu i trzeba bardzo daleko jechać autostopem albo jest malutki sklepik, w którym prawie nic nie ma, a to co jest, jest strasznie drogie. Niektórzy jednak decydują się na autostop i zakupy w małych sklepikach, da się to zrobić. Ja wysłałam paczki i byłam zadowolona. Paczki wysyła się do hosteli (Alpine Lodge St Arnaud, centrum edukacyjne w Boyle Village, YHA Arthur's Pass (od przyszłego roku nie przyjmują paczek). Za przechowanie też trzeba zapłacić (wyjątkiem jest St Arnaud, gdzie dla nocujących przechowanie jest gratis). Jeśli w okolicy jest supermarket, a nocujemy w hostelu czy na campingu możemy zaszaleć (wszystkie mają kuchnie) :-)
Najtańszy spośród supermarketów jest Pak'nSave, dalej Countdown, New World, Super Value i droższy Fresh Choice. W mniejszych miejscowościach zwykle jest 4Square, drogi.
Finanse
1 NZD (dolar nowozelandzki) to około 2,73 PLN. Robiąc zakupy mnożyłam razy trzy, wszystko jest też trzy razy droższe niż u nas.
Przed wyjazdem zakładałam, że chciałabym się zmieścić w 15 000 PLN, mając jednak na uwadze to, że całkiem możliwe, że się nie uda. Połowę tego budżetu miały stanowić wydatki na jedzenie i tak też się stało. O dziwo rzeczywistość okazała się dość zbliżona do założeń wydałam 13 000 PLN. To są wydatki z 5 miesięcy - 150 dni spędziłam na szlaku. Jednak jeszcze pozostałam w Nowej Zelandii miesiąc, nie wlicza się to jednak do szlaku no i nie mam jeszcze wyciągu za kwiecień, także pokazuję wyłącznie koszta szlakowe. Pamiątki to zupełnie inna historia :-)
Wydatki wzrosły kiedy nastąpiły awarie sprzętu - nowy aparat. Nie wliczam biletu na samolot ani sprzętu, ten ostatni to bardzo indywidualna sprawa, nie wszystko też kupuje się nowe.
Ponadto 5800 PLN na bilet lotniczy (można znaleźć tańsze połączenia, ale chciałam mieć bilet, który mogę zwrócić i wymienić no i lubię Finnaira), wiza bodajże 87 funtów brytyjskich.
Spory wydatek to komunikacja - szlak nie ma ciągłości i pojawiają się na nim przeszkody nie do pokonania o własnych siłach, choćby Cieśnina Cooka, przez którą trzeba przeprawić się promem.
Oprócz jedzenia największe wydatki pochłaniają noclegi, tutaj też jednak można najbardziej oszczędzić.
Dokonałam w miarę dokładnych obliczeń, choć mogłam coś pomylić, nie zawsze pamiętam co się kryje pod nazwą w wyciągu bankowym. Wydałam na:
jedzenie (i paliwo): 1436 PLN w sklepach outdoor i 6456 PLN w sklepach/supermarketach oraz w nielicznych przypadkach w barach
noclegi: 1335 PLN
pocztę: 764 PLN
inne:(doładowania, wizyta w aptece, karnet chatkowy itp.): 1059 PLN
gotówką, więc nie wiem dokładnie na co (komunikacja, spływ, jakieś zakupy inne): 2294 PLN
nowy aparat fotograficzny: 1094 PLN
nowe kijki ufundował kolega - dziękuję!
Edit:
Zwrócono mi uwagę, że warto byłoby napisać o kosztach ostatniego, szóstego miesiąca pobytu w Nowej Zelandii, już po ukończeniu przejścia Te Araroa. Wydatki wyniosły 5000PLN, z czego połowa to pamiątki (maoryska siekierka z nefrytu pochłonęła najwięcej, do tego nefrytowa biżuteria, książka kucharska i książka ze zdjęciami z Te Araroa), 400PLN noclegi (w hostelach i na campingu w Riverton), 350 PLN transport (prom, autobus w Wellington, autobus do Auckland, autobus na lotnisko), reszta to jedzenie, w tym także to zabrane do Polski (duuużo czekolady) i jakieś drobiazgi.
Życie towarzyskie
Z roku na rok liczba wyruszających na szlak się podwaja. Podobno w tym wyruszyło około 600 osób, ja spotkałam około 200, z czego tylko o kilkunastu osobach wiedziałam, że doszły do końca, o kilku, że przeszły całość.
Skład narodowościowy jest bardzo charakterystyczny - większość to Amerykanie, reszta Europejczycy, pojedyncze przypadki z innych kontynentów. Amerykanie i Europejczycy prezentują różne style wędrowania, co oczywiście prowadzi do zgrzytów jak i ciekawych wymian poglądów :-). Jeszcze bardziej specyficzny przypadek to Nowozelandczyk, zdarza się rzadko, ale łatwo go rozpoznać, prawdopodobnie będzie w szortach, wysokich stuptutach i wysokich butach, ze śmiesznym zielonym plecakiem z ogromnymi kieszeniami mocowanymi z przodu (firmy Aarn). Kiwisi noszą się bardzo oldschoolowo. Europejczycy przeważnie są spakowani ciężko, w plecakach Ospreya i mają długie spodnie. Dopiero po jakimś czasie wymieniają buty wysokie na biegowe (acz nie zawsze), w przeciwieństwie do Amerykanów, którzy przeważnie przeszli już co najmniej jeden długodystansowy szlak w swoim kraju, pomykają w kolorowych butach do biegania i z plecakiem wielkości takiego, jaki zazwyczaj zabiera się na jednodniówki. Często bywają głodni.
Szczególnym wyrazem tego pędu jest "vitamin I" - pod tą nazwą wymyśloną przez Amerykanów kryje się ibuprofen, który bardzo wiele osób zażywa codziennie w wielkich ilościach. W USA jest to powszechne i nikogo nie dziwi, ja sobie założyłam, że za żadne skarby świata nie przejdę szlaku w tym stylu, łykając po 5 ibuprofenów dziennie, aby tylko nie czuć zmęczenia i iść po 50km dziennie, codziennie. Jeśli czułam że coś mi doskwiera zwalniałam, odpoczywałam pokonując krótsze dystanse. Moje tempo nie było szczególnie imponujące - średnio nieco ponad 20 km dziennie (22km jeśli brać po uwagę rzeczywistą długość szlaku). Nie robiłam za to przerw, więc koniec końców pokonałam szlak w podobnym czasie jak reszta, idąca szybciej, ale mająca dni odpoczynku, tzw. dni zero (zero kilometrów danego dnia). Lubiłam za to neros - dni z bardzo małym kilometrażem (nearly zero). Właściwie nie bywałam zmęczona i nie miałam żadnych kontuzji. Kolana dostały w kość na początku Wyspy Południowej, ale po kilku dniach spokojniejszej wędrówki wróciły do stanu pierwotnego.
Przeszłam cały szlak i zawsze to zaznaczam, niezależnie od tego jak bardzo irytuje to osoby, które skracają sobie drogę :-). Na Wyspie Południowej nagle w książkach pojawiły się wpisy zupełnie nieznanych ludzi, okazało się, że ludzi, którzy decydują się na przejście tylko Wyspy Południowej jest co najmniej tyle samo co przechodzących całość. Jedni i drudzy się bardzo nie lubią - wszelkie różnice drażnią. Ci którzy dopiero zaczynają przeważnie są niedoświadczeni (jak ci, którzy zaczęli na Cape Reinga, ale zdążyli zapomnieć jak to było), mają ciężkie plecaki, ale dobre humory. Ci, którzy idą całość (choć w większości omijają krótsze lub dłuższe co bardziej nieprzyjemne fragmenty, nie zawsze się do tego przyznając), mają serdecznie dosyć, idą na lekko i chcą po prostu jak najszybciej skończyć. Oczywiście to tylko taka generalizacja, ale mniej więcej tak to wygląda. Długie szlaki są specyficzne, trzeba mieć mocną głowę. Prędzej czy później przestają się liczyć widoki, to najbardziej dziwiło normalnych turystów. Przyjemność wędrowania długim szlakiem nie polega na podziwianiu krajobrazu na każdym kroku. Przyjemność stanowi sucha chatka, dobre jedzenie, dzielenie doświadczenia z innymi. Jak to przyjemnie było stwierdzić czasem - fucking New Zealand!
Spotkałam mnóstwo fajnych ludzi, z którymi spędziłam wiele pełnych śmiechu wieczorów. Dziękuję i pozdrawiam! Byli też tacy, którzy okrutnie mnie irytowali, tych nie pozdrawiam :-)
Szczególne pozdrowienia dla Annette i Lukaša! Ahoj, vole!
Sprzęt
To, co wszystkich najbardziej interesuje to sprzęt. Krótko mówiąc należy się spakować najlżej jak tylko można. Miałam zamiar bazowo (bez jedzenie, wody, paliwa) spakować się poniżej 6 kg, niestety nie udało się i ostatecznie niosłam 6,216 kg, a często więcej, kiedy dochodziły jakieś nieprzewidziane drobiazgi lub więcej map. Dużo lepiej byłoby mieć plecak ważący 4-5kg. Niektórzy potrafią mieć 2,5kg, ja niestety nie jestem jeszcze na tym etapie.
Lista sprzętowa i więcej na ten temat będzie w następnym poście.
Podsumowanie
Nowa Zelandia pod wieloma względami różni się od popularnego wizerunku zielonego raju. Właściwie różni się pod każdym względem. I właśnie to zderzenie było dla mnie najtrudniejsze. Nowozelandczycy to w większości potomkowie angielskich kolonistów, a Maorysi pozostają obywatelami drugiej kategorii. Większość lasu została wycięta, a erozja niszczy trawiaste pustkowia. Rodzime zwierzęta są bliskie wyginięcia, a władze nie mogą znaleźć sposobu na poradzenie sobie z inwazją gatunków obcych.
Szlak z jednej strony prowadził do konfrontacji z bardzo różnorodną rzeczywistością, z drugiej pozwalał się od niej zdystansować. Każdy podróżnik stara się przekazać, że odwiedził miejsca nieznane i nieuczęszczane przez turystów - Te Araroa, prowadząc w miejsca, do których żaden turysta by się nie wybrał, ponieważ nie ma tam nic ciekawego, do tego zbliża. Miejsca nieciekawe były właśnie najbardziej interesujące i najbardziej prawdziwe.
Na szlaku największą niespodzianką było dla mnie to, że długi szlak rzeczywiście różni się od zwykłych wędrówek. Prawie każdego dnia zdarza się coś, co sprawia że człowiek pyta sam siebie dlaczego właściwie ciągle tu jest, ale liczy się na nim przede wszystkim cel, wszystko inne ma mniejsze znaczenie. Dobrze jest podzielić dystans na krótsze odcinki, łatwiej ubywa kilometrów. Bardzo fajnym sposobem okazało się odliczanie każdej 100ki i robienie sobie z nią zdjęcia. Okazało się też, że jestem silniejsza i bardziej uparta niż myślałam :-). Nie miałam większych kryzysów, nic mnie praktycznie nie bolało, kolana są w takim stanie jak przed wyjazdem i ogólnie dość łatwo mi to poszło, a zatem nie zamierzam na tym jednym przejściu poprzestać.
Na YouTube zamieściłam serię dziewięciu filmów ilustrujących moje przejście Te Araroa.
Witaj!
OdpowiedzUsuńMam pytanie odnośnie finansów. Czy trzeba mieć raczej zawsze jakąś ilość gotówki przy sobie czy też wszędzie realizowane są płatności kartą?
A jeśli chodzi o kartę kredytową to jakiej najlepiej używać w Nowej Zelandii, żeby możliwie najmniej stracić na przewalutowaniach przy wypłatach z bankomatów:-)
To na razie tyle. Kolejne pytania myślę, że już wkrótce:-)
Pozdrawiam
Paweł
Gotówkę trzeba mieć, np. za motorówkę trzeba zapłacić gotówką, pola namiotowe DOC to 6$, które się wrzuca do skrzynki itp. Na Południowej Wyspie zdarza się, że nie mają terminali. 100-200$ warto mieć.
UsuńKarty miałam dwie, kredytową Mastercard i normalną bankomatową Visę i to z niej przeważnie korzystałam zostawiając kredytową na sytuacje awaryjne (czyt. puste konto), założywszy przed wyjazdem konto w banku Millenium (wypłaty z bankomatów za darmo). Nie było wielkich strat na przewalutowaniu z Visy, co do Mastercard to nie wiem, rodzina gdzieś zawieruszyła wyciag.
Dzięki za odpowiedź:-)
UsuńA jak wygląda sprawa ubezpieczenia na czas całego wyjazdu. Do tej pory o tym nie myślałem, bo byłem w życiu może max. 1,5 miesiąca w ciągłej podróży.
Czy ubezpieczenie proponowane przy zakupie biletu na samolot wystarczy? Teraz koszt takiego ubezpieczenia to 1500-1700zł na cały czas podróży, czyli 6 miesięcy.
Jak to było w Twoim przypadku?
Pozdrawiam
Paweł
Nie znam się na ubezpieczeniach, wskutek czego miałam taką z PZU za 1500zł (do tych samolotowych podchodzę z rezerwą), nie wiem czy jest tą najlepszą, na szczęście nie było mi dane tego sprawdzać.
UsuńDzięki za wszystkie odpowiedzi:-)
UsuńW zasadzie wszystko najważniejsze odnośnie spraw około-logistycznych już wiem jak wygląda:-) Wylatuję do NZ 19 października z jednym międzylądowaniem w Tokio. Do tego czasu będę dość mocno intensywnie przygotowywał się kondycyjnie. Plan na prawie 4 miesiące - od czerwca do wylotu - to minimum 2000 km w górach - niekoniecznie w Polsce:-) Muszę zejść do wagi jakiej nie notowałem w XXI wieku,i może wreszcie pobiję swój rekord przejścia w ciągu dnia, który teraz wynosi 62,5 km.
Czy będzie możliwy z Tobą kontakt mailowy poza Twoją stroną internetową? Mój adres mailowy to kuflow@interia.pl
Daj znać
Pozdrawiam
Paweł
"Prędzej czy później przestają się liczyć widoki, to najbardziej dziwiło normalnych turystów. Przyjemność wędrowania długim szlakiem nie polega na podziwianiu krajobrazu na każdym kroku. Przyjemność stanowi sucha chatka, dobre jedzenie, dzielenie doświadczenia z innymi."
OdpowiedzUsuńFajne słowa. Ja od jakiegoś czasu mam wrażenie, że w żadnym wędrowaniu, ani krótkim ani długim nie chodzi o widoki. Droga i ludzie na niej są najfajniejsi, a widoki to tylko miły dodatek.
Dla mnie to było nowe doświadczenie, bo zwykle bardzo się zachwycam tym co mnie otacza i potrafię tak po prostu siedzieć godzinami nad leśnym jeziorkiem i się gapić. To jest dla mnie celem. Natomiast tutaj zachwycałam się jeden dzień i ten pierwszy odcinek zapamiętałam jako najpiękniejszy, potem było mi już wszystko jedno. Przebywanie z ludźmi, z którymi robiliśmy to samo, spotykaliśmy się wiele razy i dzieliliśmy się przeżyciami, które były dość specyficzne i nie zrozumiałe dla ludzi z zewnątrz, takie przebywanie w grupie, to także było nowe i ciekawe, bo zwykle wędruję samotnie nie spotykając po drodze wielu osób.
UsuńOstatnie zdanie podsumowania najpiękniejsze
OdpowiedzUsuńGratuluję
Pozdrawiam
Dziadbor
Dzień dobry,
OdpowiedzUsuńmam następujące pytania:
1) skąd w ogóle przyszedł Ci do głowy akurat szlak w NZ?
2) czy i z jakich nieoficjalnych źródeł wiedzy korzystałaś?
3) jakie były najlepsze, a gdzie największe bzdury?
4) czy planowałaś dokładnie każdy etap przejścia, czy to była trochę droga w NIEZNANE?
5) czy pomimo uwag o prawdziwych przyjemnościach wędrówki długodystansowej, możesz wskazać miejsce na szlaku, które Ci się najbardziej podobało? Może zdjęcie? Na zasadzie: tu mogłabym siedzieć/mieszkać i gapić się miesiąc?
Pozdrawiam
mavis
1) wyszłam z założenia, że łatwiej będzie mi dostać wizę do NZ niż do USA (TA to taki jakby czwarty szlak po trzech amerykańskich), coś mi tak po prostu strzeliło do głowy no i perspektywa bycia pierwszą Polką, która ten szlak przeszła była kusząca
Usuń2) czytałam bloga http://restless-kiwi.blogspot.com obejrzałam coś na youtube, generalnie spontan
3) jeden Fin mi kiedyś powiedział, że NZ nie różni się niczym od Finlandii, więc będzie mi się podobać - okazało się, że to nieprawda. Największe rozczarowanie dotyczyło dzikiej przyrody, która w NZ praktycznie nie istnieje
4) liczyłam na ile dni kupić jedzenia i do jakiego miasta wysłać bounce box, wszystko inne jest na mapach i w przewodniku
5) Nie ma takiego miejsca, w NZ mi się nie podobało, jeśli wstawiłabym zdjęcie to byłby to mój ogród w sercu Pogórza Śląskiego :-) No ale skoro już muszę coś wybrać (wszyscy o to pytają) to odcinek z Cape Reinga do Twighlight Camp, Tongariro, a na Wyspie Południowej cały odcinek między Rakaią, a Lake Tekapo (środkowe Canterbury). Dojście do Royal Hut najbardziej (nawet pamiętam nazwę), mogłabym tam zostać jeden dzień :-). Deception River. No i Riverton, mój ulubiony camping (tam odpoczywałam po szlaku), plaża między Riverton a Invercargill. Lubiłam też bardzo Queenstown, ale byłam w tej sympatii odosobniona (mój praktycznie jedyny dzień zero tam się odbył).
Pises kurevsky dobre clanky Agnes, plne zajimavych a pravdivych informaci. See you in october, take care Ty vole!
OdpowiedzUsuńDěkuji! Mám statistiku, a vždycky když vidím Indonésie, vím, že jsi to Ty, vole! Doufám, že Google překladatel radí :-) Happy travels in Asia and see you!
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńGratulacje i podziękowania za fascynującą relację!
OdpowiedzUsuńDzięki!
UsuńGratulacje Agnieszko,
OdpowiedzUsuńwidziałam zdjęcie ręczniczka, dużo przeszedł :)
pozdrawiam
Kasia
Dziękuję! Wygląda na to, że będę musiała zaopatrzyć się w nowy :-)
Usuńwłaśnie jest kłopot, ten len się nam skończył. Był trudny, kontrowersyjny i ponieważ byli użytkownicy, którzy nie skwitowali jego zużywania się tak jak Ty (jak to len)zniechęciłam się i zrezygnowałam. Po przeczytaniu Twojego tekstu poleciałam wygrzebać ostatnie strzępki. Są niestety malutkie, tak czy siak schowałam dla Ciebie, wiedziałam, że o nie spytasz :)
OdpowiedzUsuńDla mnie główną wadą jest przejrzystość, ale rozumiem, że jeśli ktoś używa koszulki pod plecakiem to może nie być zachwycony ciągłą koniecznością kupowania nowej. Ręczniczek był świetny i wszelkie strzępki przygarnę (tamten skróciłam o 1/3) :-)
UsuńNie myślałaś o mieszance wełny z celulozą? Świetnie mi się sprawdziła w tropikach, ładnie wygląda, degradacja nie postępuje zbyt szybko.
oj trudno się tu publikuje komentarze, nie mam doświadczenia :)
OdpowiedzUsuńCeluloza to chemicznie to samo co wiskoza. Mieliśmy taką mieszankę w modowej kolekcji lata temu (już chyba z 10) i ja te rzeczy lubiłam. Mamy teraz fajną cienką wełnę więc na razie nie zmieniam. Mamy też mieszankę wełny z lnem (ale tylko czarną) strzępki odłożone:)
Hej :) Gratuluje tych wszystkich kilometrów i świetnych relacji! Mam do Ciebie jedno krótkie pytanie. Planujemy z mężem zmierzyć się z Te Araroa i chcemy wystartować w lutym przyszłego roku. To niezbyt standardowa pora jak na pokonywanie całego szlaku, dlatego chcemy zacząć od Bluff i wędrować w stronę Cape Reinga, licząc na nieco łaskawszą pogodę w maju na wyspie północnej :) Chciałam Cię zapytać, czy spotkałas na szlaku wędrujących "pod prąd"i czy taka opcja wydaje Ci się dobrym pomysłem? Na stronie szlaku napisane jest, że można wędrować w dwóch kierunkach, ale trochę obawiam się problemów chociażby z oznaczeniami... Byłabyś w stanie coś nam poradzić? Z różnych względów termin startu musieliśmy wyznaczyć na luty i teraz zastanawiamy się jak to zrobić żeby się udało i żeby pogoda nam nie pokrzyżowala planów :) Dzięki wielkie z góry za informacje:)
OdpowiedzUsuńPowodzenia w dalszym wędrowaniu
Daria
Hej! Spotkałam całkiem sporo "northbounderów", chyba ze 20. Były to osoby które nie chciały wędrować w tłumie albo nie mogły wcześniej, przeważnie z powodów zawodowych. Prawie nikt nie startował jednak później niż w styczniu. W marcu tuż przed Bluff spotkałam dwóch wędrowców, jeden chciał dojść do Cape Reinga, ale nie wydawało mi się możliwe żeby miał jakieś szanse, z drugim nie rozmawiałam.
UsuńOsobiście nie uważam tego za dobry pomysł, ponieważ na Wyspie Południowej może was dopaść zima: śnieg, lód, lodowate rzeki, które po opadach wzbierają. To zależy od pogody, więc nie macie na to wpływu. Waszym zadaniem byłoby przejście szybkie. Koniec kwietnia uchodzi za ostatni moment na finisz w przypadku idących na południe, więc jeśli jesteście twardzi macie szansę :-). Problemy nie kończą się na Wyspie Południowej, bo i na Północnej macie zaraz Tararuas (tam nawet latem jest zimno) no i coraz większe opady wraz z nadejściem zimy. Tongariro to też problem. Pocieszające jest jednak to, że na północy jest zawsze ciepło.
Kłopotów logistycznych trochę byście mieli: przewodnik jest tylko jeden, napisany dla idących na południe. Musielibyście chyba przerobić go na własną rękę żeby stał się użyteczny. Drugi problem, mniejszy to spływ Wanganui - tu kierunku nie zmienicie, ale dojedziecie autostopem. Oznakowanie szlaku jest zrobione w obie strony, także tutaj chyba nie byłoby większych kłopotów.
Powodzenia!
Taki jest plan, żeby przed końcem kwietnia być już na promie do Wellington. Cóż... będziemy walczyć, mam nadzieję, że się uda, choć zdaję sobie sprawę, że z pogodą możemy w jakimś momencie przegrać... ale liczę, że co najwyżej potyczkę a nie całą trasę :)
UsuńDzięki wielkie za informacje. Będziemy zaglądać na Twojego bloga, zarówno w temacie NZ jak i innych wędrówek :) A jak będziesz miala ochotę sprawdzic kto wygrał - pogoda, czy my, to zapraszamy na peregrinos.pl :)
Myślę, że dobrze byłoby przed końcem kwietnia być za Tongariro, czyli tak na koniec marca Wellington.
UsuńDobrej pogody życzę, a na bloga będę zaglądać, właśnie miałam spytać czy macie :-)
Za dużo się na nim nie dzieje ;) nie jesteśmy zawodowymi blogerami ;p Ale trochę bieżących informacji z trasy dla przerażonej rodziny staramy się tam zawsze umieścić:) heheh to myśle, że muszę w końcu zacząć biegać i jakos moze przekroczymy Tongariro w odpowiednim czasie :)
UsuńTo i lepiej, przez blogi zawodowców trudno przebrnąć ;-)
Usuńn.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
OdpowiedzUsuńwszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby
OdpowiedzUsuńsprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowie. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, menschen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….