W relacjach, które pisałam będąc na Appalachian Trail często przewijał się motyw kwiatowy, jednak kolorowe cuda, które widywałam każdego dnia zasługują na osobny wpis. Jak pewnie zauważyliście las jest miejscem, w którym czuję się najlepiej, a w czasie swoich wędrówek specjalną uwagę zwracam na to, co rośnie tuż przy ziemi.
Jadąc do Stanów wiedziałam, że wiosna w lasach będzie piękna, ale nie spodziewałam się aż takiej różnorodności gatunków, barw i kształtów. To był prawdziwie Nowy Świat!
Tutaj chciałabym zebrać całe to niezwykłe bogactwo w jednym miejscu. Przedstawiam Wam fotograficzny zielnik, pamiątkę z Appalachów.
Na początku, kiedy drzewa nie puszczały jeszcze nawet pąków kwitły kwiaty dość niepozorne. Wiele z nich wydało mi się znajomych.
Fiołków były trzy rodzaje, ten najokazalszy kwitł dopiero w drugiej połowie kwietnia.
Ciekawy był też bloodroot, który z początku pomyliłam z zawilcem (powyżej). Rósł w małych kępkach.
Zaraz na początku pojawiły się też pierwsze okazy trillium (po polsku trójlist). Wcześnie kwiatnąca odmiana o liściach w białe plamki i zwiniętych płatkach miała dwie odmiany, które rosły obok siebie: żółtą i fioletową.
Później spotykałam najczęściej występujące trillium białe, o wąskich, zielonych liściach.
Główny grzbiet pasma Great Smoky Mountains na początku kwietnia cały był porośnięty łanami drobnego kwiecia, o płatkach białych w fioletowe prążki, ale nie znam ich nazwy.
Trout-lily, lilia pstrągowa, a po polsku psiząb pojawiła się tylko w niektórych miejscach w dużych grupach. Indianie Cherokee wierzyli, że kwitnienie tych lilii zwiastowało dobre połowy ryb.
Wczesnowiosennych górskich irysów (iris verna i crested dwarf iris) najwięcej spotkałam w północnej części Północnej Karoliny i Tennessee.
W ciepłych dolinach drzewa miały już liście, a dno lasu porastał gąszcz bodziszków, zupełnie podobnych do polskich oraz tych, które rosną też w wielkich ilościach w brzozowych lasach górskich północnej Europy. Amerykanie zwą je dzikim geranium.
To prawdopodobnie False Solomon's Seal, roślina występująca powszechnie w całej Ameryce Północnej, nawet na Hawajach.
Kiedy wiosna już zawitała na dobre także w wyższych partiach gór pojawiły się różne zupełnie mi nieznene rośliny, takie jak Fire pink,
Squawroot, roślina pasożytująca na korzeniach dębów, którą lubią ją jeść niedźwiedzie.
I jeszcze lousewort, roślina jadalna, Irokezi jedli ją jak szpinak.
Wciąż kwitły różne odmiany trillium.
Columbine, czerwone orliki o żółtych pręcikach zobaczyłam po raz pierwszy zaraz na początku Virginii.
W tych okolicach, ale niżej, w dolinach rosły też obficie ostróżki.
Tylko jeden raz spotkałam coś co przypominało mi lwią paszczę o bladofioletowych płatkach.
Również tylko raz zauważyłam storczyka o pojedynczych, bladoróżowych kwiatach (z rodzaju showy orchid). Z początku myślałam, że to dziki hiacynt.
Kiedy przechodziłam przez środkową Virginię wiosna była w pełni i pojawiły się całe dywany różowego trillium i mayapple.
Serduszka znałam dotąd jako rośliny ogrodowe, które całkiem chętnie rosły na naszej przydomowej rabatce. W Virginii, a później Pennsylvanii były dziko rosnące okazy. Białe Amerykanie nazywają squirrel corn.
W gęstych, wilgotnych lasach północnej Virginii i Maryland rosły w wielkiej obfitości trzykrotki (Virginia spiderwort). Najczęściej były fioletowe, ale widywałam też różowe, a w miejscach gdzie rosły jedne i drugie zdarzały się czasem mieszańce.
Storczyk obuwik (lady slipper) to prawdziwa gwiazda wśród kwiatów amerykańskiej puszczy. Różowe obuwiki kwitły przez cały maj, Virginia była nimi usiana. Rzadziej spotykałam odmianę żółtą.
Kwitnące krzewy, które miały być największą atrakcją wiosennego przejścia rozkwitały stopniowo. Najpierw pojawiły się azalie. Najwięcej było różowych, ale były też łososiowe i żółte (flame azalea).
Sporadycznie widywałam także dzikie róże o drobnych, białych kwiatach, u nas rzadko spotykane.
Najważniejsze były jednak rododendrony. Wszyscy znamy je z ogrodów, w których nie zawsze chętnie rosną. W Appalachach mają idealne warunki i rosną bardzo bujne, wypełniając całe piętro podszytu w lasach. Są zimozielone i to właśnie dzięki nim nawet wczesną wiosną na Szlaku Appalachów jest zielono. Późną wiosną zakwitają, a szlak wydaje się być aleją w ogrodzie botanicznym. Amerykanie skracają ich nazwę i mówią "rhodos", co jakoś kojarzy mi się z dinozaurami.
Najpierw, jeszcze w kwietniu, zakwitły białe i bladoróżowe Carolina rhododendrons.
Od początku maja, stopniowo, zaczęły się rozwijać pąki purpurowych rododendronów Catawba. To dzięki nim w Virginii zielony tunel stał się różowy.
Tutaj rododendrony rosnące obok azalii.
Mountain laurel, czyli kalmia, to wiecznie zielony krzew o liściach podobnych do rododendronu, ale mniejszych. Kiście drobnych kwiatów pojawiły się najobficiej w Pennsylvanii, umilając wędrówkę kamienistym szlakiem. Pachniały delikatnie, kwiatowo. Niektóre były bardziej białe, inne bardziej różowe.
Dalej na północy, w górach Vermontu i New Hampshire pojawiła się niska odmiana kalmii, o drobnych purpurowych kwiatach.
Na tym nie koniec kwitnących krzewów. W Północnej Karolinie mignęła mi magnolia, ale nie zrobiłam zdjęcia. Później widziałam inne gatunki krzewów, które przeważnie kwitły na biało. Pierwszy to dereń, czyli dogwood.
Skoro mowa o krzewach, to wspomnę też o ich owocach - widywałam je później, w Maine i Vermont.
Pod koniec nie zabrakło amerykańskich borówek!
Wróćmy jednak do wiosny. W czerwcu zadrzewienia śródpolne i zarośla Maryland i Pennsylvanii zamieniły się w gąszcz pędów wiciokrzewu (honeysuckle), pnącza o wyjątkowo słodkim i intensywnym zapachu. Część jego kwiatów była biała, a część żółta.
W tym samym czasie w lasach kwitły także drzewa. Kwiaty tulipanowca (tulip poplar) wyglądały wyjątkowo egzotycznie.
Im bliżej lata tym mniej kwiatów pojawiało się w runie leśnym, jednak czasem trafiały się nowości, tak jak dziki floks.
W New Jersey zachwyciły mnie łany wysokich fioletowych irysów.
W stanie Vermont zastała mnie pełnia lata. Wtedy zaczęły kwitnąć maliny, miały duże różowe kwiaty i nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to maliny, ale przekonałam się o tym w sierpniu, powróciwszy do tego stanu. Na krzakach zastałam czerwone, talerzykowate owoce.
Klasyczne maliny również rosły w Appalachach.
Dzikich ostrężyn (czy jak wolicie jeżyn) spróbowałam po raz pierwszy na Long Trail, a potem objadałam się nimi w górach Adirondacks.
Lipiec i sierpień to była także pora kwitnienia dzikich słoneczników i innych ich krewnych. Wysokie kwiaty bujały się na wietrze, a ich intensywny kolor zawsze mnie rozweselał.
Green Mountains w stanie Vermont miały jak gdyby swój własny mikrokosmos, własną florę. Czuło się już, że to północ, blisko do Kanady. Rosły derenie (bunchberry lub dwarf cornel) bardzo podobne do znanych mi z Gór Skandynawskich dereni szwedzkich. Są spokrewnione z krzewami o tej samej nazwie.
Czasem pojawiały się skupiska drobnych kwiatuszków zwanych mountain wood sorrel.
W mrocznym lesie było sporo niepozornych, lecz bardzo ładnych chwastów.
Czosnek niedźwiedzi (ramp) był bardzo często spotykaną rośliną. Wiosną jadłam jego liście, latem pojawiły się najpierw pączki kwiatów, które w następnych tygodniach się rozwijały, a kiedy wróciłam na szlak w sierpniu mogłam oglądać jego owoce.
Moją uwagę zwróciły też kwiatostany false lily of the valley.
Na całej Północy pospolicie występowały niewielkie rośliny z rodziny liliowatych, clintonie (bluebead lily). Pojawiły się właśnie wtedy, kiedy już myślałam, że nic już nie będzie kwitło masowo.
Bardzo ładne były też takie drobiażdżki, przypuszczam, że to siódmaczek leśny (starflower).
A tego przypadku jak na razie nie udało mi się rozpoznać...
Ten z kolei byłby trudny do pomylenia z jakimkolwiek innym - pozbawione chlorofilu Indian pipe - fajki pokoju. Są bardzo rzadkie, a jednak widywałam je dość często w Maine i później Vermont. Były sztywne i kruche.
Na słonecznych łąkach Vermontu rosła występująca powszechnie na całej półkuli północnej, w tym także i u nas, wierzbówka kiprzyca, zwana w Stanach "fireweed".
Tej rośliny nie rozpoznałam, rosła w nasłonecznionych miejscach, zwłaszcza na narciarskich trasach zjazdowych Long Trail.
Łąki to zresztą też były bardzo ciekawe zbiorowiska, pełne kwitnących różności (pierwszy to swamp milkweed).
Największe bogactwo czekało jednak zawsze w głębi lasu. Na pełnię lata z kwitnieniem czekały goryczki, zwane inaczej gencjanami (showy gentian). Były ciekawe, bo nie rozchylały im się płatki, tylko zostawały zwinięte z wąską szczeliną dla owadów.
Podobne do goryczek były białe kwiaty rosnące w skupiskach w miejscach wilgotnych, zabagnionych. Nie doszłam jeszcze do ich nazwy.
Ciekawe były też rejony położone powyżej górnej granicy lasu, często pokryte nagimi skałami. W New Hampshire można było podziwiać rośliny alpejskie, odporne na niesprzyjające warunki.
Na wysokogórskich torfowiskach wypatrzyłam znajomą wełniankę i malinę polarną, a także górski żółty jaskier.
W White Mountains znów las był usłany dereniem.
W New Hampshire i Maine kilkakrotnie spotkałam typową dla północy białą odmianę storczyka obuwika.
Nie były to jednak jedyne orchidee w północnych lasach - trafiłam też na fioletowy storczyk, small Purple-fringed orchid.
Maine miało dla mnie jeszcze jedną niespodziankę - niespodziewanie natknęłam się na świeżo rozkwitłe lilie kanadyjskie (Canadian lily), spotkałam je tylko raz w wilgotnej dolinie pomiędzy jeziorami.
Później w Parku Narodowym Acadia znalazłam jeszcze inny gatunek lilii.
Od czasu do czasu spotykałam jeszcze inne ciekawe rośliny, jak na przykład rosiczkę, drapieżną roślinę żyjącą na bagnach.
Kwiaty rosły też na grzbiecie Mount Katahdin, najwyższym szczycie Maine i punkcie końcowym Appalachian Trail. Były to niepozorne alpejskie roślinki targane wiatrem.
Miesiąc później przemierzałam Góry Adirondacks. Tam spędziłam ostatni tydzień sierpnia i już żegnałam się z latem. Na koniec zakwitły marcinki (purple aster),
Spotted jewelweed
Kąpały się w rosie nieznane mi rośliny bagienne.
Jako ostatni wpadł mi w oko jastrzębiec pomarańczowy - orange hawkweed.
Appalachy były jak rajski ogród! Kiedy (mam nadzieję) będąc zgrzybiałą staruszką wspomnę rok 2017, oprócz Springer Mountain i Katahdinu najpewniej pojawią mi się przed oczami dywany kwiatów i aleje kwitnących krzewów, którymi wędrowałam na Appalachian Trail.
wspaniały zielnik,kusi wyciągnąć rękę, żeby urwać bukiecik. Gotowy materiał do książki!
OdpowiedzUsuńGekon
Fajnie byłoby mieć to wszystko w ogrodzie!
Usuńwtedy nie musiałabyś chodzić na szlak, bo taki ogród musiałby być hohoho, albo i większy ;)
OdpowiedzUsuńa poważniej - wpisuję kom dopiero dzisiaj, bom czytał najpierw tylko w tel, a to nie oddaje potęgi wpisu (i zdjęć rzecz jasna)!!
dla mnie to doskonałe potwierdzenie, że w łazędze nie liczy się tylko "napieranie" - podziwiam i szanuję.
Marzeń i ich spełniania, nie tylko w 2018 r. ;)
Rabaty ożywiałyby moje wspomnienia :-)
UsuńTo dowód na to że chodzenie po lesie nie jest nudne, ludzie się odcinają, słuchają muzyki i nic nie widzą, a wokół tyle pięknych rzeczy, wśród których napierać jest przyjemniej. Polecam wyświetlać jako pokaz slajdów :-)
Dziękuję i też życzę wspaniałego Nowego Roku
Oj, namieszałaś mi... już myślałam żeby nie jechać do Stanów wcale (skoro tyle zachodu z wizą), a teraz pojechałabym nawet zaraz żeby zdążyć na tę piękną wiosnę :)Dobrze, że nie biegniesz z klapkami na oczach i słuchawkami na uszach!
OdpowiedzUsuńZrobiłabyś na pewno mnóstwo pięknych zdjęć :-) Też bym chętnie jeszcze kiedyś zobaczyła tą wiosnę! Można nawet specjalnie dobrać termin żeby trafić na rododendrony. Zastanów się :-)
UsuńAle mnóstwo pięknych kwiatów namierzyłaś! I nawet botanik z ciebie niezły :) :) :) Pięknie tam...
OdpowiedzUsuńDzięki! Przy identyfikacji musiałam się wspomóc literaturą... :-)
Usuń