środa, 16 maja 2018

Continental Divide Trail: Silver City - Grants (New Mexico)

Wypoczynek w Silver City byl niezwykle udany, w lazience byla wanna, wiec nawet moglam wziac kapiel :-)

 

Nastepnego dnia ruszylam w dalsza droge i wbilam sie w wariant Gila River Route, ktory wybiera 99% hikerow.








Na poczatku szlak prowadzil przez suchy las, az dotarl do pierwszego naturalnego zrodla wody na szlaku - strumienia Bear Creek. Zdaje mi sie, ze byly nad nim pozostalosci instalacji do plukania szlachetnych metali.



Mimo ze to nieoficjalny szlak byly na nim stare znaki.





W sloncu wygrzewal sie kolejny grzechotnik - w sumie widzialam juz trzy.



W wydrazonym pniu znajdowal sie rejestr, do ktorego wpisuja sie hikerzy podazajacy ta trasa.





Fajnie spotykac innych hikerow, ale najfajniej jest biwakowac samotnie gdzies w sosnowej kniei :-)






Samotnosc nie trwala bardzo dlugo - w niewielkim kanionie spotkalam znow Arona, ktory nosi teraz szlakowe imie Goldilocks. Alez sie cieszylam ze udalo mi sie go dogonic!


Zejscie w doline rzeki Gila trwalo dosc dlugo - zakosami spelzalam z wulkanicznego grzebietu. Jak wspominalam ostatnio okoliczne gory sa pochodzenia wulkanicznego, a w skalach sa pozostalosci po babelkach gazow wulkanicznych.




Woda! Coz to za wspanialy widok na pustyni. Przez nastepne dni nie trzeba bylo sie martwic o dostep do wody. Nie znaczy to jednak ze bylo calkiem latwo - marsz byl spowolniony przekraczaniem rzeki. Na 3-dniowym odcinku szlak przekracza ja jakies 130 razy. Jest to jednak przyjemne - woda nie jest zimna, ale i tak milo chlodzi w upale.


Dawniej w dolinie Gila mieszkali Indianie, za siedziby obierali sobie naturalne jaskinie. Pierwszy przyklad takich jaskin byl od razu na poczatku, udalo nam sie z Aronem znalezc jaskinie i wdrapac do nich po klifie.






Caly ten odcinek przypominal mi rzeki Nowej Zelandii, szczegolnie doline Taramakau. CDT ogolnie zreszta zgodnie z przewidywaniem przypomina Te Araroa. Kanion byl jednak jedyny w swoim rodzaju, niezwykle piekny. Brody nie byly trudne, woda byla niska i tylko w najglebszym brodzie zmoczylam spodenki.


 
Kolejna atrakcja byly gorace zrodla - mozna bylo je rozpoznac po zielonych glonach. W tym woda byla naprawde goraco, wlozylam palec i sie sparzylam.


Nad rzeka bylo niezwykle zielono, czesto spotykalam wielkie drzewa o korze w takim szarym kamuflazu.







Byla tez chwilowa przerwa na asphalt i zaopatrzenie w malym sklepiku z pamiatkami Doc Campbells, ktory od tego roku prowadzi tez sprzedaz jedzenia dla hikerow.


A teraz najwieksza atrakcja - kolejne jaskinie, tym razem zachowane razem z glinianymi scianami, naprawde imponujace. Trzeba bylo odbic do nich od szlaku.  Najpierw bylo male museum, zakup biletow i krotka wspinaczka na klif.





Jaskin byl caly kompleks, byla kuchnia i 40 pokoi wbudowanych w jaskinie. Mieszkanie to ma 700 lat! Indianie ktorzy tam mieszkali nalezeli do kultury Mogollon, przodkow Indian Pueblo. 







Zachowaly sie tez resztki malowidel przedstawiajacych niebo i chmury.






Na zejsciu wypatrzylam taka oto jaszczurke.

 
Z powrotem w doline Gila doszlam malowniczym kanionem, na ktorego dnie plynal maly strumyk. Wysokie sciany kanionu sprawioaly, ze na jego dnie przylo przyjemnie chlodno.




Zdaje mi sie, ze troche sie spoznilam, 200 mil mialo byc poprzedniego dnia, ale w kazdym razie nad rzeka :-) Stracilam rachube...


Dalej byl najpiekniejszy odcinek kanionu, z rzeka krecaca sie pod skalami o ceglanej barwie. W wodzie plywaly calkiem spore pstragi.





Na koniec tego pieknego dnia jeszcze jedna atrakcja - gorace zrodlo, tym razem o zupelnie komfortowej temperaturze. Strumien splywajacy ze zbocza kanionu splywa do blekitnego basenu. Zwir na dnie jest najpewniej czyszczony. Bylo na tyle gleboko, ze dalo sie poplywac! Siedzialam tam dwie godziny i wyszlam zupelnie pomarszczona...



Jak sie domyslacie niedaleko zrodla powstalo cale miasteczko namiotowe. Nastepnego dnia wszsycy sie jednak rozeszli i znow szlam sobie sama nad rzeka. W dolinie rosly cale lany fioletowych lubinow i mnostwo innych kwiatow.








Przytagalam pomarancze na lunch :-)



Jeszcze jednym pieknym miejscem byl wodospad, ktory przy wyzszym stanie wody moglby byc trudny do przejscia. Z nawigacja nie bylo problem - w koncu trzeba tylko bylo isc w gore rzeki. Przez wieksza czesc czasu na brzegach mozna bylo isc sciezka, bylo tez oznakowanie za pomoca kamiennych kopczykow.



Tereny te sa czesto nawiedzane przez pozary, a na pniach drzew mozna zobaczyc slady sadzy.


Niestety stale moczenie nie bylo korzystne dla mojej skory - lydki pokryly sie luska suchego naskorka, skora zaczela pekac, piec i krwawic. Bylo to okropnie nieprzyjemne.



Dalej rzeka byla juz jednak plytsza i moczylam nogi tylko do kostek. Tak wygladal ostatni biwak nad Gila.


Nastepnego ranka dotarlam nad sztuczne jezioro Snow Lake. Stamtad powedrowalam suchymi preriami i dobilam do gruntowej drogi, ktora zdawala sie ciagnac w neiskonczonosc. Podobnie jak szutrowka, ktora trzeba bylo isc przed reszte dnia i pol nastepnego. Ten odcinek byl monotony i meczacy, zaczely sie tez klopoty z woda. Jeden hiker musial wzywac pomoc, czytalam o tym na FB.







Poranki sa nadal bardzao chlodne, szczegolnie jesli nocleg wypada w kanionie. Zdarza mi sie rano isc w powerstrechu i czapce.




Najlepsze zrodlo wody wygladalo tak - woda plynela z kranu, wiec nie trzeba bylo filtrowac.



Pozniej dobilam do oficjalnego szlaku, ktory wil sie przez wyniszczone pozarem gory.








Mialam zamiar dobic do kolejnego poidla dla bydla, ale znaki po ciemku wyprowadzily mnie na manowce i ostatecznie biwakowalam przy depozycie z woda pozostawionym przez kogos zyczliwego.


Pozniej znow wedrowka drogami. Spotkalam na tym odcinku pare fajnych osob, m.in. Heather "Anish" Anderson, wedrujaca teraz na poludnie w ramach projektu zaliczenia Calendar Triple Crown, czyli AT, PCT i CDT w roku kalendarzowym. Jeszcze kilka soob ma w tym roku podobny plan. Musze powiedziec, ze Anish wcale nie robi wrazenia wyczynowca.


Trasa na gore Mangas Mountain byla laternatywna, mimo to oznakowana jako oficjalna CDT. Z doborem szlaku na CDT rzeczywiscie sprawaq jest dosc dowolna, zupelnie inaczej niz na AT.



Gdzies na tych niekonczacych sie drogach wypadlo 300 mil!



Przyjazny rancher przy drodze ustawil instalacje z pompa wody i tam tez wyladowalam z para nowych znajomych, Shaunem i Becca.


Droga do Pie Town to nadal droga gruntowa, mijajaca rozne rancha.




Miasteczko Pie Town bylo niezwykle mizerne, skaldalo sie z rozpadajacych sie domow, ale mialo slynna knajpke z plackami, gdzie zafundowalam sobie podwieczorek oraz hostel dla hikerow Toaster House, dom pozostawiony wylacznie dla naszego uzytku. Bylo tam cale mnostwo ludzi i musialam spac na podlodze. Musze powiedziec, ze tlumy na CDT dorownuja AT.






Wiekszosc w Pie Town miala dzien zero, nieliczni ruszyli dalej, m.in. Autralijczycy Maps i Coach. Dotarlismy do rancha panstwa Thomas, ktorzy pozwalaja hikerom zaopatrzyc sie wode i biwakowac, a nawet nocowac w przyczepach campingowych. Nie moglam tam nie zostac na noc :-)






Ciag dalszy drogi gruntowej podobal mi sie bardziej - byl bardziej pustynny, ale widoki rozlegle i wulkany na horyzoncie byly bardzo ladne.




Dalszy ciag to niestety asfalt, az do samego Grants. Nie zaryzykowalam przejscia Chain of Craters na terenie obszaru chronionego El Malpais (wydaje mi sie, ze to jeden z tych obszarow, okrojonych przez prezydenta Trumpa, ale moge sie mylic) z powodu braku perspektyw dostepu do wody na polu lawowym. Lawe mozna bylo obejrzec tez z drogi. Jak sie okazalo, znakomita wiekszosc hikerow pokonala odcinek asfaltowy autostopem, co jest dosyc smutne. W koncu cala magia dlugiego dystansu polega na pokonaniu go w calosci pieszo, z punktu A do punktu B...


Asfalt nie byl zreszta taki zly. Temperatura siege 30 stopni w cieniu, ale poniewaz jest bardzo sucho nie jest to takie przykre jak 30 stopni w parnym i dusznym lesie. Glowna atrakcja szlaku byl "The Narrows", wapienny klif wiszacy nad droga, ktora byla wcisnieta miedzy niego a pole lawowe.





O zachodzie slonca bylo to bardzo piekne. Rozbilam namiot w krzakach tuz pod lukiem skalnym "La Ventana". Dalej bylo jeszcze troche skal, a w trawie buszowaly kroliki i pieski preriowe (tak mi sie w kazdym razie wydaje).







W wode mozna bylo sie zaopatrzyc przy budynku strazy parkowej oraz stacji benzynowej na skrzyzowaniu z autostrada miedzystanowa. Jeszcze kilka mil i uff... Grants... Hamburger!



Po pozarciu hamburger poprosilam jakas pania o podwiezienie do hipermarketu, a potem poszlam na camping, zwany w tym kraju Parkiem Wehikulow Rekreacyjnych, czyli RV Park. Wszsycy inni hikerzy, ktorzy tymczasem dotarli do Grants spali w motelu, a ja prawde mowiac cieszylam sie samotnoscia. Prysznic bralam tak dlugo, ze chyba wypopmpowalam cala wode z Rio Grande...


Grants nie jest zbyt ladne... Przebiega przez nie historyczna droga nr 66 (czesc 117 bedacej na trasie CDT). Jak wszystkie tutejsze miejscowosci ma troche meksykanski charakter.




Teraz juz chyba nie mnie nie uratuje przed udaniem sie w dalsza droge... :-) Zaraz stuknie 400 mil!

6 komentarzy:

  1. Zgadza się, są informacje o alarmująco niskim stanie wody w Rio Grande ;)
    Piękny, długi odcinek, ale nie trzymaj nas tak długo bez wieści :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaczynam sie obawiac o Rio Chama :-) pozdrawiam z Cuby, jutro odwiedze biblioteke :-)

      Usuń
  2. też bym chętnie posiedziała w Wehikule Rekreacyjnym! Ge.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeden juz byl, wspominam go mile, ach te zaslony w jabluszka...

      Usuń
  3. a jakie tam były pierzyny!

    OdpowiedzUsuń