wtorek, 17 lipca 2018

Continental Divide Trail: South Pass City - Togwotee Pass (Wyoming)

Teraz moge juz potwierdzic: pasmo Wind River Range to najpiekniejszy jak dotad odcinek szlaku, choc zdecydowanie za krotki! Jesli bedziecie zwiedzac okolice Yellowstone i Grand Teton koniecznie zajrzyjcie takze w Wind River.

Kciuki za pogode zaczeliscie trzymac troche za pozno, przypuszczam ze to z powodu roznicy czasu :-) Zaraz po powrocie z Lander na szlak nadeszlo cale stado nawalnic. Dwie przeszly bokiem, gradobicie przeczekalam pod skala, a potem juz regularnie zmoklam... 

Po przejciu Wielkiej Kotliny opuscilam na dobre strefe suszy. Podczas kiedy poludnie cierpi z powodu braku opadow (juz od zeszlej jesieni, stad wlasnie tak mala ilosc sniegu w Colorado i suche zrodla w Nowym Meksyku), a Colorado trawi az 10 pozarow lasu na raz, polnoc ma ich az nadto, sniegu takze bylo bardzo duzo, co jest bardzo niekorzystne dla wedrujacych CDT w kierunku poludniowym.



Nastepnego dnia od rana bylo bardzo parno, a krajobraz jakis taki... Nie w moim guscie. Przez caly dzien pielam sie pod gore, tym razem z planowym zapasem zywnosci na tydzien.


Im blizej gor tym robilo sie ladniej, pojawily sie wartkie strumienie i coraz wiecej skalnych rumowisk.




Pogoda niestety popsula sie pod wieczor zupelnie i bylam zmuszona wedrowac w deszczu, zdjecie zrobilam jeszcze w mzawce, a potem lunelo...




Namiot rozbilam juz na szczescie po deszczu, w ostatnich krzakach przy granicy lasu i strefy alpejskiej.


Rano mialam do pokonania przelecz z resztkami sniegu, ktore okazaly sie bardzo klopotliwe w przechodzeniu, bo po deszczu pokryly sie warstwa lodu, zrobily bardzo sliskie, a ja nie mialam juz raczkow. W kwestiach widokowych za to wspaniala zmiana!

 




Na przeleczy ukazal sie cudny widok w kierunku poszarpanych grani i doliny Cirque of the Towers, alternatywnej trasy CDT, ktora mialam pierwotnie w planie, ale z powodu sliskiego sniegu zrezygnowalam, bo bez zimowego sprzetu obawialam sie tam zapuszczac.



Za przelecza bylo jeszcze wiecej sniegu, w ktorym mozolnie wyrabywalam stopnie, az pojawili sie parkowi straznicy, "szlakowa policja". Maja za zadanie pouczac ludzi o zasadach panujacych w tym rejonie (wieszaniu jedzenia, kopaniu dolkow i biwakowaniu z dala od jezior, rzek i szlaku). Straznik nazywal sie Magellan, mial na koncie PCT, wiec mozna bylo z nim pogadac normalnie. Ucielismy sobie pogawedke o papierze toaletowym i pozegnalismy sie grzecznie :-) Straznik wyrabal stopnie w sniegu lopata, wiec nie musialam sie juz meczyc.



Tutaj postanowilam na sile isc wzdluz jeziora, wyrabujac stopnie, ale i tak musialam wyjsc na gore, kiedy droge zagrodzila mi gladka sciana skalna. Za soba zostawilam pierwszy lodowiec na CDT.







Widoki po prostu przepiekne, a w dolinie cale mnostwo kwiatow i liczne jeziora. Okolica bagnista, prawdziwa wylegarnia komarow, ktorych nagle pojawily sie cale roje.





W czasie przerwy na trzecie sniadanie postanowilam zrobic zdjecie swoich ostatnich nabytkow, jako ze przenioslam je przed Wind River, chcac zaoszczedzic na przesylce pocztowej. Prawda, ze swietne? :-) Mokasyny zostaly wykonane przez osobe z plemiania Arapaho. W Wind River mieszkali Shoshone, ktorzy obecnie rezyduja w duzym rezerwacie polozonym dalej na polnocny wschod. Choc nigdy nie zyli z Arapahami w przyjazni rezyduja tam teraz wspolnie, bo rzad tak zdecydowal... Rezerwat jest jednym z najwiekszych i jest polozony w dobrym terenie, introdukowano tam nawet bizony. A wszystko dlatego, ze przewidujacy wodz Szoszonow ulozyl sie z bialymi poki jeszcze byla taka mozliwosc.


Szlak kluczyl wciaz wsrod jezior, z widokami na gory. Bylo mnostwo turystow, a takze wedkarzy, bo jeziora obfituja w pstragi.





Namiot rozbilam na rozleglej lace, czego zwykle nie robie, ale chcialam zobaczyc jak to bedzie. Komary i tak byly wszedzie...


Nastepny dzien to kolejne malownicze zakatki, kazde jezioro piekniejsze od poprzedniego, laki jaskrow i astrow, lubiny, ciagle chcialo sie przystawac i uwieczniac te cuda.






 


Szlak nie byl trudny, dosc skalisty, ale podejscia nie byly ani dlugie, ani strome, ani meczace. Zapewne stad tez taka popularnosc Wind River Range. 




Po poludniu zrobilam sobie dluzsza przerwe i wykapalam w cieplym jeziorze.




Pod wieczor wspielam sie na przelecz, za ktora ukazal sie widok, ktory jest jednym z najlepszych jakie w zyciu widzialam, moze nawet w ogole najlepszy. Skaliste szczyty, jeziora, rozsypane glazy ukladaly sie w tak doskonaly obraz, ze moglam tylko stac i sie w niego wpatrywac. Nie za dlugo oczywiscie, bo przeciez Kanada czeka :-)


 


A tutaj cos dla geomorfologow - perfekcyjnie wyzlobiona przez lodowiec dolina U-ksztaltna. Piekna!


Noc spedzilam na przesmyku pomiedzy dwoma jeziorami. Tego wieczoru po raz pierwszy powiesilam jedzenie tak jak przykazano, choc ani niedzwiedzi, ani ich sladow nie bylo wcale. Zbyt duzo ludzi i sa przeploszone.





Czekal mnie juz tylko jeden dzien prawdziwie gorskiej wedrowki, ale z mnostwem atrakcji. Na snieznej lacie na przeleczy byly swieze slady losia.




W dolinie ciag blekitnych jezior, a dalej rzeka, ktorej sie obawialam. W Wind River nie bylo zadnych mostow i to byl jedyny klopot - caly tydzien w mokrych butach, ktore ledwo wyschly, znow byly moczone, bo kazdego dnia przekraczalam kilka strumieni. Na tej jednak rzece cud - most!






Nie bylam pewna lokalizacji 1700-ej mili, poniewaz mapa z aplikacja rozmijaly sie az o 20 mil i miejsce musialam wybrac na oko. Wybralam chyba dobrze :-)


Dlugo potem szlam dolina strumienia, nie dlatego ze byla ona dluga, a dlatego, ze wszystko mi sie tam szalenie podobalo :-) Z wyjatkiem moze wysokich bialych chmur, ktore znienacka nadeszly...









Wspinalam sie coraz wyzej, az zrobilo sie zupelnie zimowo. Oslonieta wysokimi granitowymi szczytami przelecz byla zupelnie zawalona sniegiem. Trzeba bylo sciac po piargach kilka zasypanych zygzakow, a szlakiem plynela woda roztopowa. Za mna byl wariant Knapsack Col, na ktorym niezbedny jest sprzed zimowy, wiec nie bylo mowy o jego przejsciu. Idzie sie tam po lodowcu.






Ukazaly sie pierwsze kwiaty i nadszedl czas na zejscie, wcale nie latwe. Rownolegle szla wycieczka 8 chlopcow w nauczycielami (jeden byl Hindusem, pogadalismy sobie troche o Ksiedze Dzungli). Jeden z chlopcow posliznal sie na sniegu i zjechal w doline, na szczescie na dole byl tylko snieg, a nie skaly. Skaly czekaly dalej, wielkie piarzysko.





Pozniej pojawil sie las i wspaniale alpejskie laki, w lipcu najpiekniejsze.




Dolina byla gleboka i waska, a jej dnem plynela lodowcowa rzeka Green River, o niezwyklej turkusowej barwie, typowej dla rzek lodowcowych. Balam sie, ze kaza nam przez nia przechodzic, ale na szczecie byl most. Tylko konie musza brodzic...




Biwak znalazlam bardzo przyjemny.


Dolina do pozna kryla sie w cieniu, bo byla waska i otoczona granitowymi wiezami gor. Bylo bardzo chlodno, az do 11 szlam w bluzie i rekawiczkach.





Rzeka przeplywala przed dwa spore jeziora, nad drugim z nich skonczyla sie wilderness area i skonczyl pierwotny krajobraz, a zaczely pastwiska. Drugie sniadanie zjadlam w starym drewnianym domu o ciekawej konstrukcji, pozbawionym okien i drzwi, ale jeszcze w dobrym stanie. Mogliby go odremotnowac i udostepnic hikerom...








Tak ukwieconych lak nie widzialam nigdy w zyciu. Pomyslec, ze gdyby nie nawozenie i u nas mozna by latem ogladac taki spektakl!








Zdjecia zrobilam troche na slepo, poniewaz laki roily sie od owadow, chcacych pozrec mnie zywcem. Bylo tam wszystko: komary, gryzace muchy i gzy, wiekszy tlum niz w bajce o Pszczolce Maji. Prawdziwy koszmar...

Chwilowa ulge dal strumien, w ktorym wyplukalam koszulke. Spotkalam tam znajomych, poznanych poprzedniego wieczora: Peppermint Skunk'a i Larryboy'a.



W podobnych okolicznosciach jak przed przerwa wdrapalam sie na przelecz, z ktorej daleko, daleko, powinnam juz zobaczyc Yellowstone. Nie wiem jednak czy zobaczylam, bo Yellowstone jest plaskie...


Dalej bylo juz calkiem parszywie i milion komarow, a do tego przegapilam zakret i nadlozylam z poltorej mili... Szlak obnizal sie coraz bardziej, obchodzac liczne oczka wodne i wylegarnie komarow. Bobr to ma dobrze, moze sie schowac pod woda!




Kolejnego dnia rano spotkalam MacGyvera, Czecha z Pragi, za ktorym szlam bardzo dlugo i bardzo chcialam go spotkac. Mijalismy sie potem przez caly dzien, takze ze Skunkiem. MacGyver jest rezyserem dzwieku i pracowal przy kilku czeskich filmach, ktore mialam przyjemnosc ogladac. Poczestowalam go najsmakowitszymi kaskami jezyka czeskiego jakie znam: "Ahoj, ty vole" i "skurvena cesta". Odpowiedzial ze smiechem: "skurvena cesta, indeed!" :-D


A cesta byla skurvena prawdziwie, gdyz po opuszczeniu uczeszczanych gor darlismy zarosnieta sciezka albo i bez sciezki, przez pastwiska i bagna. Jedynie ladne bylo Lake of the Woods, ale strasznie zakomarzone.



Tam w oddali chyba Grand Teton, ale slabo widoczny z powodu mglistej pogody. Deszcz na szczescie poszedl bokiem. Mimo ze las byl gospodarczy i wygryzione laki to bylo tam duzo bardziej dziko niz w gorach. Az pieciokrotnie widzialam na szlaku odchody niedzwiedzia.







Prawdziwy highlight tego odcinka czyli kanal w bagnie...



Wieczorem nadeszla bardzo gwaltowna burza, ale udalo mi sie rozbic namiot zanim sie na dobre rozpadalo. Nienajgorsze miejsce, na sciolce. Rano minelam kilka beznadziejnie mokrych namiotow... Znow zaczelo kropic, przestalo, ale kurtki i spodni od deszczu juz nie zdjelam z powodu komarow...




Uznalam, ze to swietny dzien ta dzien NERO, tylko kilka mil i juz jechalam autostopem do miasteczka Dubois. Pobyt rozpoczelam na poczcie, gdzie wymienilam pudelko, w ktorym przesylam swoje zapasowe rzeczy. Nowego nie moglam domknac... Musialam wyrzucic zuzyte mapy, ktore zwykle zatrzymuje na pamiatke, zeby zmiescic mokasyny.



Szlam takim oto tradycyjnie westernowym chodnikiem, kiedy z drugiej strony przywolano mnie do baru :-)


A tak wygladal moj hamburger i dobre towarzystwo:-)



Dobois to dobre miejsce na odpoczynek, poniewaz hikerow gosci jeden z kosciolow. Wpuscila nad czarnoskora pani pastor, niezwykle sympatyczna. Powiedziala, ze mozemy robic co chcemy, byleby to bylo legalne i ze mozemy zajrzec do kosciola, jezeli mamy ochote - jest zawsze otwarty. Zapewne zajrze jeszcze, ale first things first - ruszylam do biblioteki :-)


Nastepny odcinek to Park Narodowy Yellowstone, ostoja komarow przede wszystkim :-) Nie przestawajcie trzymac kciukow!

10 komentarzy:

  1. Rzeczywiście musi być tam miliard komarów, skoro na kurtce masz napis "agonia" :)
    Przepiękne widoki, aż chciałoby się być indianinem... ;-)
    Czekam na kolejny odcinek i życząc powodzenia, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napis bardzo trafny! Zaopatrzylam sie wlasnie w moskitiere na glowe i wielka puszke DEET... No, ja zawsze chcialam byc Indianinem i teraz prawie jestem :-)
      Dzieki i tez pozdrawiam!

      Usuń
    2. Aga, uważaj na DEET bo rozpuszcza niektóre plastiki. O nadmierną dbałość wobec kurtki cię nie podejrzewam ale zgaduję że nie chciałabyś pożegnać materaca - thermarest wymienia deet jako czynnik niebezpieczny

      Ja już nie mam sił się zachwycać tymi widokami, zazdroszczę ci okropnie :)

      Usuń
    3. Mam swiadomosc, ale nie da sie po prostu wytrzymac. Spie zawsze w getrach, wiec najwyzej powerstrech sie rozpusci.
      Tak,widoki niczego sobie :-)

      Usuń
  2. Super zdjęcia i krajobrazy!!! Pięknie oddają, to co masz na co dzień, choc wiem, że nie do końca ;-) Czytam regularnie i ściskam kciuki :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuje :-) Staram sie jak najpelniej zobrazowac szlakowa rzeczywistosc :-) pozdrawiam!

      Usuń
  3. Zazdroszczę widoków, współczuję komarów...
    Pozdrawiam
    Gapcio
    ps.
    Dzięki Twoim relacjom mam wrażenie jakbym tam był...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Komarow juz mniej, ale Yellowstone bylo ich pelne, brrr. Nastepna relacja za kilka dni :-)

      Usuń
  4. przecudne łąki, górzyska niesamowite. A komarów i tu nie brakuje, choć pewnie nie takie drapieżne jak te jankeskie... Gek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszynskich pazdziernikowych komarow nic nie przebije! Tylko te gryzace muchy...

      Usuń