poniedziałek, 4 listopada 2024

Czarny Szlak Walk Partyzanckich - Puszcza Solska

Zaraz po zakończeniu przejścia czerwonego Szlaku Walk Partyzanckich, który pokonaliśmy razem z Piotrem Michałkiem, ruszyłam na drugi, czarny Szlak Walk Partyzanckich. W istocie jest to jeden szlak, podzielony na dwa. Warto je zdecydowanie pokonać razem, zarówno ze względu na wspólny motyw przewodni, jak i trudności w dostaniu się na początek szlaku w Bidaczowie Starym. 

Jak już wspominałam w poprzednim wpisie o szlaku czerwonym, szlak czerwony ma 107 km (Annopol - Bidaczów Stary), czarny (Bidaczów Stary - Tomaszów Lubelski) zaś 102,5 według PTTK, co dało razem 209,5 km całego mojego przejścia. Czerwony był moim 32-im, a czarny 33-im polskim szlakiem długodystansowym

Kropka czarnego szlaku znajduje się na tym samym słupie co czerwonego. Jej spłowiałe kolory dały mi do myślenia - zanosiło się na to, że czarny szlak nie będzie tak dobrze oznakowany jak czerwony.





Był niedzielny wieczór 7 kwietnia i chciałam już tylko znaleźć miejsce na biwak. Rozważałam wiatę, która była zaznaczona w lesie 5 km od Bidaczowa. Bałam się trochę tam spać, bo do wiaty, jak do wszystkich wiat Lasów Państwowych był dojazd samochodem, a to zawsze oznacza imprezy i kłopoty, ale postanowiłam sprawdzić, bo perspektywa śniadania przy stole piknikowym była bardzo pociągająca. Rozterki rozwiązały same Lasy Państwowe, likwidując wiatę. Nic z niej nie zostało. Las wokół wycięto do gołej ziemi, tak że nie został nawet pojedynczy kłębek mchu.




Oznakowanie rzeczywiście było fatalne. Na pierwszych 7 km były 2 znaki, bardzo stare. Ale jak tylko opuściłam asfalt, od razu krajobraz mi się spodobał. Szłam blisko Rzeki Tanwi, która w tym miejscu jest już potężną rzeką, niosącą dużo wody. Brzegi miała piaszczyste, jak prawdziwa polska rzeka. Wioski rozsiane wokół były tak małe, że nawet psy w nich nie naszczekiwały. 









Zdjęcia satelitarne mówiły prawdę i las był wycięty na dużym obszarze. Z tego względu rozbiłam się na noc dalej niż chciałam, bliżej wsi. Tam już psy szalały cały wieczór, ale nie wiedziałam czy szczekają na mnie, czy tak sobie. W każdym razie miejsce było dobre, na mchu, osłonięte od leśnej drogi złamanym konarem. Wieczór był tak ciepły, że siedziałam na zewnątrz z kolacją i obserwowałam gwiazdy. Pogoda dopisywała, nocą było ciepło, a ranek wstał słoneczny. Tym razem prawie nie było kondensacji, mimo że zamknęłam drzwi namiotu.






Brak oznakowania sprawiał mi kłopot. Szczególnie w plątaninie leśnych dróg. W Zaniu znalazł się jeden stary znak... Dalej był długi fragment łąkowy, na którym trzeba było przejść przez rów melioracyjny. Ku Majdanowi Staremu było lekkie podejście. Dopiero kiedy się odwróciłam odkryłam, jaki piękny widok roztaczał się ze wzgórza. 









W Majdanie Starym było kilka zabytkowych chat i drewniany kościół, poza tym pomnik ofiar wojny. Miał być jeszcze jakiś XIX-wieczny murowany budynek, ale nie udało mi się go zlokalizować.







Upał zaczął doskwierać, szczególnie na asfalcie do Starego Lipowca. Na szczęście na skrzyżowaniu była fajna wiata (dla rowerzystów), więc zrobiłam tam sobie przerwę. Miałam ze sobą colę, bo zrobiłam w Majdanie zakupy. Na skrzyżowaniu jest mały sklep. Właścicielka była trochę poirytowana, asortyment niezbyt urozmaicony, ale to jedyna szansa na zakupy aż do Suśca. Na szlaku są tylko dwa miejsca, gdzie można się zaopatrzyć. Pomnik stojący przed wiatą upamiętniał kolejną wojenną tragedię. Tym razem ofiarami padli Żydówka i Polacy, którzy ją u siebie ukrywali.







Naprzeciwko drewnianego kościoła w Starym Lipowcu jest budynek straży pożarnej, a za im znakomita wiata pod lasem. Trzeba by zapytać o pozwolenie przenocowania, ale to całkiem niezła opcja.




Za Lipowcem z ulgą zagłębiłam się w las, naprawdę było gorąco. Cienia nie starczyło nawet na kilometr, potem były pola. Następną wieś, Aleksandrów, tylko przecinałam, ale że była to ostatnia wieś tego dnia, musiałam poprosić o wodę. Zauważyłam kogoś na podwórku, zagadnęłam i nie skończyło się wcale nie wodzie - sympatyczna rodzina zaprosiła mnie na fasolkę po bretońsku. W samą porę, bo byłam już trochę głodna. Pogadaliśmy trochę, a oni powtarzali, że wędrowcy są u nich mile widziani. W Aleksandrowie stała się jeszcze jedna rzecz niespodziewana: pojawiło się odnowione oznakowanie! Od tego momentu było znacznie łatwiej nawigować. Tak więc tylko pierwsze 20 km szlaku było nieoznakowane, a z chwilą kiedy weszłam na teren Puszczy Solskiej, która jest znacznie bardziej turystyczna, zrobiło się lepiej.








Puszcza Solska wyglądała pięknie, nawet dość naturalnie, drzewa były spore, las gęsty. Słońce nagrzało korony drzew i ładnie pachniało żywicą. Oceniłam, że mam jeszcze trochę czasu i siadłam na ziemi obok bobrowego bagienka. W tym miejscu zaskoczyła mnie biegaczka z Aleksandrowa. Chyba się mnie nie spodziewała. Zachwalała uroki regionu i witała "w naszym lesie". Mówiła, że często ktoś siada w tym miejscu, musi ono mieć jakąś dobrą aurę. Widać było faktycznie ślady ogniska. Zresztą później było takich więcej - chyba jest to popularny teren wśród osób lubiących zapalić ognisko w lesie.











Skoro puszcza to i leśniczówka, i partyzanci. W środku lasu było miejsce po gajówce, którą Niemcy zbombardowali w czasie wojny. Później jeszcze jedno pole bitwy. Wszystkie wydmy w okolicy kryły ślady ziemianek partyzanckich. Znajdowały się one w najbardziej oczywistych miejscach. Wydmy wyrastały pośród bagien. Dziś te bagna wyglądają bardzo pięknie, są porośnięte bagnem zwyczajnym.











Ja też zabunkrowałam się na wydmie. Nie kryłam się bardzo, bo nie paliłam ogniska. Było dość ciepło, a zresztą zrobiło się sucho. Chciałam wcześnie pójść spać. 

Wyspałam się całkiem dobrze, aczkolwiek rano mój materac utracił jakby sporo powietrza. Zmartwiłam się, że przebiła go jakaś igła sosnowa.







Mój biwak był blisko Górecka Kościelnego, tylko kilometr miałam do źródełka wody mineralnej na skarpie nad Rzeką Szum. Woda miała dziwny smak, chyba ze względu na minerały właśnie, ale nie tylko minerały się w niej znajdowały: odłowiłam martwego rzęsorka i ledwie żywą żabę. Źródełko było w betonowym kręgu, nijak nie zabezpieczonym, więc zwierzęta do niego wpadały i nie mogły wyjść.








Wolałam jednak wodę ze źródełka niż z rzeki, mimo że wyglądała w miarę czysto. Była też nad nią drewniana kapliczka. Górecko było turystyczne, ale z racji wczesnej pory puste i bardzo ładne. Zajrzałam też do modrzewiowego kościoła, gdzie akurat był remont (dlatego mogłam wejść).















Za Góreckiem szlak skręcił do lasu, na ścieżkę i przeprowadził mnie po prowizorycznym z wyglądu mostku na Szumie. Znaki prowadziły w las, ale należało iść prosto. Przedarłam się przez las na skróty i odkryłam kolejne dzikie ogniskowe miejsce, ale w pobliżu pracowała piła.








W okolicy zapory miał być szpital partyzancki, ale nie wiedziałam dokładnie gdzie i jak to daleko i bałam się stracić zbyt wiele czasu. Dobrze zrobiłam, nie idąc tam, bo czasu straciłam wiele na następnym etapie. Jest on myślę latem nieprzechodni, również w okresie roztopów bardzo kłopotliwy. Drogi czy ścieżki, które kiedyś istniały wśród łąk już dawno zarosły i nic z nich nie zostało. Gruntowa droga skończyła się nagle i trzeba było iść przez podmokłą łąkę bez wskazań znaków. Nie było ich tam wcale. Na szczęście nie było zbyt wiele stojącej wody i przeszłam suchą nogą. Rowy melioracyjne jeszcze tam są i jakieś przełazy przez nie też. Wychodzi się obok nowego stawu.








Prawdopodobnie szlak biegł kiedyś bardziej łąkami, lecz teraz nie ma innego wyjścia i biegnie potem drogą półtora kilometra aż do Podlasu. Za Podlasem siadłam pod sosnami. Znalazłam kleszcza na łydce. Były tam stawy, ale nie było ich za bardzo widać. Kawałeczek lasu za Kozakami był przyjemny, ale potem czekało mnie bardzo nieprzyjemne kolejne półtora kilometra asfaltowej drogi, tym razem bardzo ruchliwej, z mnóstwem tirów i bez pobocza. Liczyłam na muzeum historyczne w Osuchach, ale się rozczarowałam, bo go tam wcale nie było. Był jakiś budynek, w którym na parterze widać było ławki przez okno, być może jest otwierany dla wycieczek szkolnych. Z obiektów muzealnych były tylko tablice informacyjne, ale zrobiono też ścieżkę edukacyjną, którą może warto przejść (po drodze ziemianka). W lasach sąsiadujących z Osuchami miała miejsce druga po Porytowym Wzgórzu najważniejsza bitwa z udziałem partyzantów. Była punktem kulminacyjnym niemieckiej akcji przeciwpartyzanckiej Sturmwind II. Podobnie jak na Porytowym wzgórzu Niemcy odnieśli wielkie zwycięstwo.

Za budynkiem jest miejsce na ognisko, a w lesie obok toaleta (leśna), ale ponieważ jest to we wsi, na nocleg nadaje się średnio. Pobrałam wodę w jednym z domów naprzeciwko.







Trakt za Osuchami był w średniowieczu fragmentem jednej z głównych dróg. W czasie II wojny światowej był już zwykłą drogą, wiodącą wzdłuż łąk nad Rzeką Sopot. Obecnie nie ma po tym wszystkim śladu, łąki zarosły lasem, tak że rzeki nawet nie widać. Trakt jest rzadko używaną drogą leśną. Dzień był bardzo gorący i gady wyszły się ogrzać - spotkałam śliczną małą żmiję o rudym ubarwieniu.





Na skrzyżowaniu z asfaltową drogą była wiatka i pomnik. Siadłam pod wiatą, ale nie byłam długo sama, bo asfalt jest bardzo popularny wśród rowerzystów. Jakaś para podjechała do mnie i rzuciła kilka uwag o tym jak beznadziejną czynnością jest chodzenie i jaka jestem czerwona na twarzy. Zdałam egzamin z rozpoznawania roślin nazbieranych przez panią, ale zostałam upomniana, że borówki to nie borówki, tylko jagody. Cierpliwie odczekałam aż sobie pojadą.





Prawie całą resztę trasy tego dnia miałam pokonać tym asfaltem. Na szczęście był tam zakaz wjazdu samochodów. Jedyny etap bez asfaltu to było odbicie to polany, gdzie kiedyś była jakaś leśna osada, zniszczona oczywiście w czasie wojny. Było to faktycznie piękne uroczysko, choć szpecił go zrąb zupełny w pobliżu. Most na Sopocie pozwolił mi wreszcie zobaczyć rzekę. Choć to dopiero początek kwietnia zieleń była już całkiem majowa i kwitły czeremchy. Nowe porządki w nadleśnictwach sprawiły, że wszędzie powstawiano nowe zakazy palenia ognisk, nawet w miejscach wcześniej do tego wyznaczonych, a na rzekach zrobiono zakazy pływania kajakami. Rzeki roztocza są dzikie i pełne zwałek, ale nie widzę przyczyny, dla której poruszanie się po nich kajakiem mogło czynić jakieś szkody. Pewnie po prostu chcą znowu wyrzucać ludzi z lasu, żeby mieć go tylko dla siebie, do polowań.








Ścięto prastary świerk, piękny i zdrowy, liczący co najmniej 150 lat (liczyłam słoje). Przeżył obie wojny światowe, ale XXI wiek już go wykończył.









Nocleg zaplanowałam sobie nad Tanwią, na czymś, co było oznakowane jako pole namiotowe. Postawiono tam jednak świeży zakaz biwakowania. Szkoda, bo miejsce bardzo ładne, ale tak jak pisałam wyżej, najwyraźniej chcą wyrzucić turystów z Puszczy Solskiej. Obok była leśniczówka w osadzie Borowe Młyny. Chciałam tam zdobyć wodę, ale nikogo nie było. Leśniczy tam nie mieszka, tylko sprzedaje drewno. Obok był dom i widziałam, że ktoś pali ognisko, więc podeszło. Chłopak mi powiedział, że tylko on tam mieszka z rodziną i właśnie spalił im się dom - dopalał resztki. Powiedział, że mogę się rozbić pod leśniczówką, nie będzie problemu. Nalał mi wody ze studni. Jego babcia potem długo mnie ukradkiem obserwowała, jak się rozbijałam. Potem przyszli i powiedzieli żebym się przeniosła koło domku myśliwskiego. Udostępnili go im myśliwi, jako mieszkanie zastępcze. Było tam wifi, dostałam prąd z przedłużacza i rozbiłam się pod wiatą w ogrodzie. 









Dzięki wiacie miałam tylko minimalną kondensację. Nocą było bezchmurne niebo i wszystko wokół było pokryte rosą. Spało mi się doskonale, pies nie ujadał nocą, ale musiałam dodmuchać materac, z którego powietrze znowu zeszło. Nie miałam już wątpliwości - dziura. W domu przeprowadziłam akcję poszukiwawczą w wannie i okazało się że to nie zwykła dziura z przebicia, ale wada materaca - plastik, w którym umocowany jest wentyl ma ostre krawędzie i krawędź przebiła materiał materaca. Zakleiłam go łatami, bo nie chciałam reklamować i przyczyniać się do powiększenia światowej produkcji śmieci, poza tym nie byłam pewna czy reklamacja zostałaby uznana, bo to ten materac, który kupiłam w Japonii, po tym jak mój stary eksplodował (pochodził też z reklamacji).






Dzień był zbyt ładny żeby martwić się materacem lub czymkolwiek innym. Szlak prowadził leśną drogą wzdłuż Tanwi. Rzeki nie było nadal widać, jedynie od czasu do czasu olchy, które rosły wzdłuż brzegu w bagiennej dolinie.










Był też jeszcze jeden pomnik, zupełnie zapomniany. Przez przypadek go zauważyłam i zajrzałam.





Wreszcie udało mi się zobaczyć rzekę z bardzo wysokiej skarpy - pyszne miejsce na biwak. Zaraz obok było skrzyżowanie z niebieskim szlakiem i nagle ścieżka zrobiła się wydeptana, a nawet były w niej płaskie głazy ułożone w chodnik. Taka odmiana nastąpiła w związku z wejściem na teren Rezerwatu Uroczyska Puszczy Solskiej. Rezerwat był prześliczny! Nad rzeką był mostek i stoły piknikowe, a nawet miejsce na ognisko (na pewno nielegalne). Potem ścieżka podążyła wzdłuż strumienia Jeleń.











Okolone nurtami Tanwi i Jelenia stało tam wysokie wzgórze o stromych zboczach. Na szczycie były wały dawnego grodziska, użytkowanego w VIII - IX wieku, a potem także w XII. Prowadziła tam krótka ścieżka. Do początków XVIII stał tam drewniany kościół, był też mały klasztor - można z tego wnioskować, że dawniej było tam pogańskie miejsce kultu, ale niekoniecznie. Grodzisko porastał naturalny las z jodłami w składzie, było tam cicho i przyjemnie. Fajne miejsce na biwak, ale na pewno odwiedzane przez turystów. Stał tam też pomnik i coś w stylu ołtarza z drewnianą amboną.









Dalsza część rezerwatu też była śliczna, na Jeleniu było wiele tam bobrowych. Nie pijcie więc z niego wody bez filtrowania. Szybko się to skończyło. Wyżej las już był znów zwykły, sosnowy, ale były też dwie wiaty i potem ścieżka równoległa do leśnej drogi. Aż do Suśca szło się bardzo przyjemnie. Złapałam zasięg i skomunikowałam się ze światem.








Przez Susiec z początku szło się bokiem, obok kościoła i cmentarza. Miejscowość była niewielka, ale turystyczna. Z łatwością można tam znaleźć kwaterę. Ja poszłam do Domu Kultury, gdzie na parterze była ogólnodostępna toaleta. Nabrałam wody i trochę się umyłam. Potem poszłam do Lewiatana, obok była jeszcze Stokrotka. Kupiłam od razu jedzenie na podróż do domu, żeby nie musieć się tym zajmować nazajutrz w Tomaszowie.








Dworzec w Suścu nieczynny, a szkoda, bo to bardzo ciekawa bryła architektoniczna, warta remontu.




Za Suścem krajobraz się zmienił. Już nie było puszczańsko, a roztoczańsko. Teren był pofałdowany, szłam sporo przez długie wsie. Jak się później dowiedziałam w Wólce Łosinieckiej są wczesnośredniowieczne kurhany. Na granicy Łosińca zajrzałam na cmentarz wojenny, a potem poszłam zwiedzać uroczy zakątek obok kościoła. Na mapie zaznaczono źródło, ale nie spodziewałam się takiego wspaniałego wywierzyska. Woda biła z ziemi, poruszając biały żwirek na dnie czystego stawku. Przez strumyk przełożono kładkę. Wystarczyło nie zwracać uwagi na śmieci i było naprawdę cudnie. Nieco wyżej był kościół, pewnie i tak było pradawne miejsce kultu. W wiatce trochę zmarzłam, bo przyszły chmury i nagle bardzo się ochłodziło.
















Niestety, wraz z Łosińcem skończyło się oznakowanie. Niezupełnie, bo czasem znaki były, ale jakoś nie wszędzie. Znacznie więcej było śmieci. Dalej od wsi było już lepiej, ale za to szlak zupełnie zdziczał. Biegł jakimiś dróżkami całkiem zarośniętymi. Szłam wolno, przedzierając się i ciągle sprawdzałam nawigację. Gliniaste wzgórza porastał jodłowy las, który bardzo tajemniczo wyglądał. Przy wycince całkiem już nie wiadomo było jak iść, więc poszłam po śladzie, tak jak w nawigacji, ale w oryginale szlak biegł jakoś lasem. Znalazł się na skraju tegoż lasu, gdzie trzeba było zejść na dno rowu, przez gąszcz kolczastych jeżyn. Ten odcinek przed Pasiekami latem i jesienią będzie bardzo problematyczny.








Uzupełniłam wodę w gospodarstwie w Pasiekach. Udało mi się złapać rolnika, wracającego z pola. Tam też przecięłam Centralny Szlak Roztocza, którym szłam w 2020 roku, również w kwietniu. Niepotrzebnie brałam wodę, bo niedaleko było dobre źródełko. Dolinką płynął już strumyk i co prawda w korycie był śmietnik, ale woda biła z ziemi niżej, raczej świeża i zdrowa. Źródełko jest oznakowane, jest też w nawigacji.








Podeszłam tego dnia blisko pod Tomaszów Lubelski, tak żeby rano mieć już tylko 5 km do przejścia. Sporo lasu było wycięte, teren był pochyły, ale udało ni się znaleźć bardzo dobre miejsce pod sosnami. Byłam całkiem schowana. Wkrótce się okazało, że to sarni matecznik i w związku z tym wcale nie tak dobra miejscówka. Oblazły mnie kleszcze. Już wieczorem zdjęłam jednego, a rano doszły jeszcze 4. Ostatnie dwa lekko zaczepione wyjęłam pęsetą już na dworcu w Lublinie.





Z 5 km zrobiło się 6 km, bo przegapiłam skręt i poszłam w złą stronę. Na szczęście miałam zapas czasu. Wyszłam na szeroką drogę leśną i do parkingu. Ludzie poprzyjeżdżali autami na spacer. Na końcu lasu był pomnik jakiejś wojskowej odprawy, której dokonał Piłsudski. Wykonano stosowny pomnik. Piłsudski nocował w sąsiadującej z tym miejscem leśniczówce.








Przemarsz przez Tomaszów był ciekawy, pierwszy raz byłam w tym mieście. Wyglądało na to, że jest w nim sporo zabytków. Najbardziej podobała mi się cerkiew i herbaciarnia "czajnia" z czasów rosyjskich. Niestety nie jest użytkowana.











Długo szukałam kropki, ale nie znalazłam. Szlak kończy się w miejscu, gdzie kiedyś był dworzec autobusowy, ale budynek dworca rozebrano i teraz jest tam tylko parking dla autobusów (tylko część stamtąd odjeżdża, niedaleko jest drugi parking, z którego odjeżdżał też mój bus do Lublina). Kropkę rozebrano razem z dworcem. Wobec tego pamiątkową fotografię zrobiłam sobie z ostatnim znakiem na słupie.






Podróż do domu trwała 13 godzin, ale dobrze że w ogóle było jakieś połączenie. W Lublinie czekałam dwie godziny na pociąg, jeden jedyny do Katowic.
Szlak bardzo polecam, część czarna może nawet jest odrobinę ładniejsza niż czerwona, ale oba Szlaki Walk Partyzanckich są fajne, stanowią tak naprawdę całość i warto je przejść oba na raz, tak jak to zrobiłam, zaliczając swój 32-i i 33-i polski szlak długodystansowy. Był to bardzo dobry trening przed letnim sezonem.


4 komentarze:

  1. Wszystko fajne, ale nie mogę przemilczeć zachowania opisanych rowerzystów, fe! Mariab

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezbyt kulturalni ludzie... Odetchnęłam jak sobie wreszcie pojechali

      Usuń
  2. "Jakaś para podjechała do mnie i rzuciła kilka uwag o tym jak beznadziejną czynnością jest chodzenie i jaka jestem czerwona na twarzy." to są właśnie cykliści, jeżdżą po szlakach pieszych, nie odpowiadają na pozdrowienia, dopiero co któryś napotkany. Bies im w plecy! Mój wpis nie dotyczy bushcrafterów którzy przesiedli się na rower, ci wiedzą co to kultura szlakowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nawet nie byli prawdziwi cykliści, ot taka starsza para lokalsów. Lekarz kazał im się ruszać, a spacery im się nie spodobały. Raczej nie przyszło im do głowy, że zachowują się wrednie

      Usuń