Sheltowee Trace Trail rozpoczynał się w dziwnym miejscu. Amerykanie niefrasobliwie podchodzą do takich rzeczy, bo wszyscy poruszają się samochodami, ale dostanie się na szlak to zazwyczaj ogromny kłopot. Żadnej komunikacji publicznej, lokalne drogi, które nawet pod koniec utraciły utwardzoną nawierzchnię. Auto Kaegana zanurkowało w rzeczną dolinę, przez moment zastanawialiśmy się czy ktoś z nas nie zażartował, czy naprawdę będzie most na rzece, ale był. Kaegan w ogóle nie bardzo wierzył w istnienie szlaku, w moje kompetencje, tak jakbym przyjechała z Europy na szlak, którego nie ma. Niewiele osób o nim słyszało, to prawda, nie jest nawet w części tak znany jak Appalachian Trail, z której mnie zabrał, ale bez przesady. Później wiele razy pisał do mnie, jakbym była jakimś zagubionym dzieciakiem, ale chyba tak już miał, że zajmował się ratowaniem ludzi z kłopotów. Owi ludzie nie zawsze mieli rzeczywiste kłopoty, były one po prostu potrzebne do życia Kaeganowi.
Na parkingu spotkaliśmy małżeństwo. Ona właśnie wracała z jednodniowego odcinka STT, a on ją odbierał samochodem. Zazwyczaj section hikerzy mówią rzeczy sprzeczne ze stanem faktycznym, jest to znany fenomen. Taki pogląd nie jest wynikiem niechęci do krótkodystansowców, to się rzeczywiście dzieje. Być może to przez inne doświadczenia, ale oni zawsze widzą wszystko w czarnych barwach, a wszystkie trudności jako nie do pokonania. Przecież z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Nie byli niemili, absolutnie nie, miło nam się gadało i życzyli mi udanej wędrówki, ale usłyszałam o niesamowitych trudnościach, a rzetelnych informacji (na temat wody) nie udało mi się uzyskać. Niedawno była powódź, ale nie tak znowu przed chwilą. Tej pani wydawało się, ze nadal poziom wody jest katastrofalny, a szlak nieprzechodni, tymczasem woda już dawno opadła - widać to było od razu nad rzeką. Woda miała być, ale z drugiej strony należało zawsze nabierać, kiedy się ją widziało - hmmm. Chciałam się już uwolnić od porad i zacząć wędrówkę...


Symbol szlaku to żółw, bo takie było indiańskie imię Daniela Boone'a, słynnego trapera torującego drogę przez Appalachy na zachód. Był on w dużej mierze pierwowzorem mojego ulubionego bohatera literatury amerykańskiej, Pogromcy Zwierząt (później miał jeszcze inne imiona, jak Skórzana Pończocha i Sokole Oko). Sheltowee Trace Trail podążała wzdłuż dawnego szlaku, który wytyczono dla kolonistów, jednak nie ściśle, a raczej tak żeby pokazać najpiękniejsze zakątki stanu Kentucky i również fragmentu Tennessee, gdzie szlak się zaczynał. Przede mną było 343 mil (552 km). Mogę od razu napisać, że przejście zajęło mi 16 dni, od 15.06.2024 do poranka 3.07.2024. Planowałam szybsze przejście, jednak ten szlak mnie po prostu dobił - w trakcie dalszej lektury dowiecie się dlaczego.
Od razu uderzył mnie upał i parna pogoda. Już wcześniej rozmawiając z ludźmi dowiedziałam się, że Kentucky jest inne niż to sobie wyobrażałam. Przede wszystkim parne. Sądziłam, że wilgoć gromadzi się od strony Atlantyku, owszem, ale nie myślałam, że są jej takie ilości od strony doliny Missisipi. Upały, które miały odtąd panować były ponoć trochę nietypowe, pod koniec maja nie powinno być jeszcze tak gorąco, tymczasem temperatura spadła poniżej 30 stopni tylko raz albo dwa. Do tego owady... Sądziłam, że zaczynają się nieco później, wiedziałam lipiec i sierpień na pewno są nie do zniesienia, ale okazało się, że czerwiec w Kentucky to też sprawa beznadziejna.
Krajobrazowo szlak jest jednak przepiękny i jeśli ktoś lubi tajemnicze krajobrazy, pełne kanionów, skalnych labiryntów i urwisk, a także widoki na leniwe rzeki, będzie zadowolony. Najlepszy czas na przejście to marzec i kwiecień, październik na pewno jest też fajny, ale jest wtedy mało wody.
Obecnie woda była wszędzie. W czerwcu mogłoby już być bardzo sucho, ale ze względu na majowe anomalie pogodowe nie musiałam się o to bać (o tym mogłam z całą pewnością stwierdzić dopiero po zakończeniu wędrówki, oczywiście).
Zupełnie się nie spodziewałam, że kogoś spotkam, bo sezon skończył się wraz z wiosną, a tymczasem już pierwszego dnia spotkałam hikera, idącego z przeciwnego kierunku i kończącego wędrówkę. Mówił zupełnie co innego niż pani z parkingu - szlak był przechodni, nie było żadnych znaczących problemów, z pewnością dam sobie radę. Tym razem uwierzyłam :-)
Szlak wyglądał fajnie, ścieżka była wydeptana, las zupełnie w porządku i wkrótce zaczęły się ciekawe formacje piaskowcowych skał, które woda przez tysiące lat zaokrągliła i wyżłobiła. Teren pocięty kanionami nie był płaski, trzeba było schodzić na dno kanionów, a potem powoli z nich wypełzać. Była nawet skała z liną, po której trzeba się było wyciągnąć. Pani z parkingu opisała to jako straszliwie trudne miejsce, twierdziła też, że piaskowiec to śliska skała - nie wiem skąd wzięła taki pomysł, piaskowiec jest zawsze szorstki, a tylko rosnący na nim mech może być śliski. Z racji weekendu spotkałam trochę wycieczkowiczów.













Tak właściwie zszedł mi cały dzień, było bardzo ładnie, tylko strasznie gorąco i duszno, nie było wcale wiatru. Końcówka biegła wzdłuż dużej rzeki, tam już wreszcie było płasko. Wody nabrałam po drodze z mniejszego strumyka i udałam się na biwak na terasie. W FarOucie ktoś twierdził, że inny jest lepszy, ale był to biwak na grząskim piasku nad samą wodą - obrzydliwość. Mój był bardzo dobry, wyżej był większy przewiew. Dało się nawet usiąść na konarze i użyć kamienia jako stołu. W pobliżu jakaś dziewczyna grała na gitarze nad wodą, ale potem poszła na pobliski parking i zostałam sama. Odczuwałam wielką ulgę, że dojazd na kolejny szlak mam za sobą i teraz będzie twa tygodnie spokoju i tylko przebieranie nogami.


Pomimo duchoty spało się całkiem nieźle, zostawiłam oczywiście drzwi namiotu otwarte. Poranek nastąpił wcześnie, w końcu był czerwiec i najdłuższe dni. Nie miałam daleko na parking, wieść niosła, że jest tam fajna łazienka i faktycznie było tam wszystko, o czym hiker mógłby marzyć. Był nawet automat z filtrowaną wodą. Wewnątrz było bardzo kusząco, nawet postawili ławkę, na której dałoby się spać - może bym zaryzykowała przy złej pogodzie. Z tym że podczas kiedy nabierałam wody przyjechała ekipa sprzątająca, więc jeśli byście chcieli nocować to trzeba się wcześnie zwinąć.

Jak już zrobiłam co miałam do zrobienia pokonałam most na South Fork Cumberland River i zeszłam znów na ścieżkę. Było kilka ładnych dopływów rzeki, a potem podejście i świetny punkt widokowy, do którego trzeba było kawałek odbić, ale było warto. Bardzo mi się na Sheltowee Trace podobały punkty widokowe i duże rzeki, tnące pofalowaną okolicę. Wszystkie były dość mętne, wyglądały jakby siedziały w nich liczne krokodyle, ale było to tylko złudzenie - żadne tego typu gady nie występują w Kentucky.
W czasach wzmożonej kolonizacji i tutaj osiedlali się pionierowie. Pozostały po nich tylko zagubione w lesie cmentarze. Na wszystkich ktoś bywa, są w miarę zadbane.
Kentucky było jedynym w tym roku stanem, w którym spotkałam grzechotniki. To szczególny gatunek żyjący po tej stronie USA. Niewielkie zaludnienie i niewielkie zagęszczenie dróg jakoś je ratuje - gdzie indziej ludzie je po prostu zabijają bezlitośnie. Ten egzemplarz poniżej był przepiękny, bardzo dorodny.
Oddaliwszy się od gada zrobiłam sobie przerwę na drugie śniadanie, podsuszyłam trochę przepocone ubranie. Na szczęście szlak był cienisty, cały czas w lesie. W słońcu wędrówka byłaby całkiem niemożliwa.
Hmmm... Strzelać wolno wszędzie, na szlaku też, tylko nie w pobliżu takich miejsc jak pola namiotowe.
Z półek skalnych wszędzie ciekła woda, iskrzyła się w słońcu. Pod tymi nawisami było zawsze znacznie chłodniej i owady nie dokuczały, więc starałam się korzystać i robić odpoczynki w takich miejscach.




Po południu doszłam do jakiejś osady, która wyglądała na zabytkowe gospodarstwo. Miało tam być schronisko, ale nie było żywego ducha. Może trzeba było gdzieś zadzwonić? I tak nie planowałam tam nocować, spojrzałam tylko z ciekawości, ale teraz usłyszałam zbliżające się grzmoty i pomyślałam, że fajnie byłoby się schować przed burzą. Skoro nie było takiej możliwości, poszłam dalej. Ten odcinek nie był ścieżkowy, tylko wiódł leśną drogą, strasznie rozjeżdżoną. Po huraganie były tam setki zwalonych drzew, ale właśnie je uprzątnięto - miałam szczęście. Zeszłam aż do Cumberland River, ale długo nie mogłam znaleźć biwaku. Wszędzie dość obrzydliwe wilgotne zarośla i błoto. W końcu byłam już tak zdesperowana, że rozbiłam się na brzegu kałuży, gdzie błoto było suche. Mogłabym łowić żaby w bajorku, nie wychodząc z namiotu. I tak musiałam odbić od szlaku - na jego starą wersję, gdzie był zwalony most. Prawie wszystkie mosty na szlaku były rozwalone, mimo że zbudowano je zaledwie kilka lat temu. Użyte drewno nie było w żaden sposób zabezpieczone przed wilgocią i zgniło. Był to chyba projekt skautów... Szkoda ich pracy i nakładu finansowego. Gdybym wędrowała wcześniej w sezonie, musiałabym cały czas brodzić. Teraz poziom wody był tak niski, że prawie zawsze udawało mi się przejść po kamieniach.



Okoliczna zwierzyna była bardzo zaskoczona moim najściem, wieczorem coś dużego powoli się przechadzało i zaglądało, pewnie niedźwiedź. Były też jelenie i chyba dziki. No i żółw, na którego prawie nadepnęłam. Rano było już spokojnie. Nie mogłam się doczekać wyjścia gdzieś wyżej. Szkoda, że nie udało mi się wieczorem dojść do skał.
Drugi i ostatni w 2024 grzechotnik.
Wkrótce dostałam to czego chciałam - ostre podejście. Były nawet schody i znów labirynt między skalnymi ostańcami. Zaczęły kwitnąć białe, rosnące w niższych górach, rododendrony. Wnętrza ich kwiatów były różowawe. Lubiły rosnąć w bezwietrznych zakątkach przy skałach.
Świeżutkie ślady niedźwiedzia.
To nie był dobry dzień. Schodząc w dolinę Rock Creek ciągle obierałam się z kleszczy. Wielkie i malutkie, chodziły po po butach, wchodziły do wnętrza, do skarpetek. To był jakiś koszmar. Zobaczyłam też dwa niedźwiedzie - może one były roznosicielami kleszczy. Naliczyłam tego popołudnia około 60. W sumie miało ich być o wiele więcej. Niemniej, na dole czekała nagroda - granica Tennessee i Kentucky. Była to moja pierwsza w życiu wizyta w Kentucky (i sądzę, że ostatnia). Wkrótce za granicą (siadłam na chwilę, ale oblazły mnie kolejne kleszcze) spotkałam parę thruhikerów z psem. On nie mógł mówić, oddychał przez rurkę w tchawicy. Nie przeszkodziło mu to przejść szlaku! Ostrzegłam ich przed kleszczami - pies na pewno wszystkie złapie. I poniesie dalej...



Rozbiłam się w fajnym miejscu nad strumieniem, z dala od kempingu. Strumień nadawał się do kąpieli, więc zaraz do niego wskoczyłam. Wyłuskałam jeszcze wiele kleszczy. Oblazły wszystkie ubrania. Ale przede wszystkim opłukałam się z potu, to było najlepsze. Wypłukałam też ubranie i rozwiesiłam na noc na gałęziach. Nie wyschły, ale to nie szkodzi, grunt że nie były brudne. Płukanie ubrań stało się moim codziennym zwyczajem na STT, o ile tylko w pobliżu była woda. A starałam się żeby była - w takich nieznośnych warunkach klimatycznych była na wagę złota.
Od rana słońce grzało znów nieznośnie, czekało mnie podejście, więc zaraz byłam mokra. Pierwszy kleszcz zaczął spacerować mi po nodze po 200 metrach. Owady bzyczały wokół głowy, trzeba było ubrać chustkę - tylko ona chroniła od natrętnych gzów, które chciały się wplątywać we włosy. Kąsały przez ubranie, miałam potem długo swędzące bąble na brzuchu i rękach. Zniknęły dopiero w Montanie.
Dolinka była ładna, szło się korytem strumienia, ale wody było mało. I znów natknęłam się na wędrowców, ojca z dwoma dziewczynkami, którym tego dnia towarzyszyła też mama. Robili cały szlak, ale byli lokalsami, mieszkali niedaleko. Dlaczego wybrali tak fatalna porę roku? Może byli przyzwyczajeni.
Przerwę zrobiłam sobie na parkingu. Chciałam posiedzieć w WC, bo meszki strasznie gryzły, ale było tam za gorąco, więc siadłam na betonie. Zjawiło się też stado gryzących much. Zabijałam je pomiędzy kolejnymi kęsami batonika.
Dość długi kawałek szlaku biegł leśną szutrówką, na której było mniej owadów. Potem nawet jakieś ocalałe mostki. Drugą przerwę zrobiłam w korycie strumienia, bo było tam chłodniej i woda, ale opadły mnie osy i musiałam się pilnować żeby nie robić gwałtownych ruchów.
I znów nad Cumberland River - wielką i mętną. Od czasu do czasu miała bystrza. Niska woda odsłoniła ładne piaszczyste plaże.
Znów natknęłam się na cmentarz, a potem jelonka, który może tak rzadko widywał ludzi, że w ogóle na mnie nie zareagował.
Biwaczek udał się znakomicie, był chyba najlepszy na szlaku. Rozległy płaski obszar, dostępny po przeskoczeniu małego strumyka o grząskim piaszczystym dnie. On zapewnił mi wodę do picia i do kąpieli - chlapałam się z butelek nad ziemią, bo tego wieczora poczułam, że koniecznie muszę użyć mydła. Odeszłam więc z butelkami wody i wzięłam prysznic tak żeby bakterie w glebie zutylizowały mydliny. Były tam ruiny starej chaty, może nawet Daniela Boone'a? Tak sobie myślałam. Siedziałam do późna z herbatą, po kąpieli jest zawsze przyjemniej. Latały świetliki i zaczął śpiewać whipp-poor-will, ptak o straszliwie donośnym głosie. Miło mi go było słuchać, bo i to przypominało mi Appalachian Trail.



Naprawdę obecność wody na tym szlaku była błogosławieństwem. Gdyby nie ona chyba poprosiłabym kogoś o telefon i zadzwoniła po ubera... Naprawdę strasznie się męczyłam z upałem, kleszczami i owadami. Tylko bardzo wcześnie rano owady nie były bardzo dokuczliwe, za to kleszcze cały czas pełzały. Nie mogłam się skupić, a raczej nie mogłam przestać być skupioną na tym, co mnie cały czas atakowało. Naliczyłam 11 gatunków tych okropieństw. Wszystko wokół zasługiwało na podziwianie, ale się nie dało...
Nie mam dobrych zdjęć tych kleszczy, zawsze w panice ściągałam je z siebie jak najszybciej. W sumie złapałam ich aż 300 (oczywiście mniej więcej, nie byłam w stanie liczyć każdego). Niektórzy pewnie nie złapali tyle przez całe życie co ja przez te dwa tygodnie.
Komentarze w nawigacji napawały przerażeniem jeżeli chodziło o przekraczanie rzek - ludzie pisali, że musieli je przepływać. Kiedyś były mosty, ale wiadomo... Widać też było jak wysoko niedawno sięgała woda. No ale teraz opadła. Żeby nie moczyć butów (w upale to nieprzyjemne, bo stopy się odparzają podczas powolnego wysychania) zdjęłam je i przeszłam boso. Nie jest to całkiem bezpieczne, ale oględziny dna wypadły pozytywnie i szłam bardzo ostrożnie.




Na całym szlaku są tylko trzy wiaty, niestety. Popełniłam błąd nie zostając w pierwszej. Miałam kiepskie tempo, bo wcale nie było płasko, a upał mnie wykańczał i spowalniał, więc chciałam jeszcze kawałek podejść, szczególnie że miało być pole namiotowe z "fajną łazienką". Komentarze kłamały i nie było tam żadnej łazienki, tylko zwykły kibel i nie było wcale wody. Musiałam wracać się do strumienia, miałam nawet ochotę wracać do wiaty, ale to było daleko, a przecież nie padało. Ostatecznie rozbiłam się na skraju pola namiotowego (w żwir nie dało się wbić śledzi), ale byłam strasznie wkurzona.
Następny dzień był ciężki. Wstałam jeszcze po ciemku, nie chciałam się nikomu rzucać w oczy. Szlak był znowu pełen przeszkód, a potem jeszcze źle skręciłam i niepotrzebnie lazła pół godziny pod górę. Jednak po drodze była fajna rzecz: najwyższy wodospad Kentucky. Strużka była mizerna, ale tak pięknie, tropikalnie to wyglądało, kiedy spadała z wysokiej skały.
Chwila ulgi w jaskiniach - w dawnych czasach Indianie mieli swoje schronienia w takich miejscach. Dziś nocowanie tam jest zabronione, a zwłaszcza palenie ognisk, ale to by była bardzo klimatyczna rzecz.


Wreszcie, po 5 dniach wędrówki, była okazja zrobić zaopatrzenie w mieście. Szlak przecinał drogę US27, na której był duży ruch. Ale Kentucky to taki stan, w którym nikt nie zna hikerów, wszyscy się boją i straszliwie trudno było złapać stopa do Whitley City. Zresztą co to za city... Szkoda gadać. No ale wreszcie, chyba po półtorej godziny czekania zatrzymał się facet, który wiedział co to Sheltowee Trace i zawiózł mnie do supermarketu. Zrobiłam zakupy i rozłożyłam się na podłodze koło przedłużacza. Zdaje się, że najpierw zapytałam obsługę czy można, bo pytanie i miły uśmiech robią dobre wrażenie i rzadko zdarza się odmowa. Zjadłam trochę owoców, zrobiłam małe pranie w WC. Potem jeszcze szybko skorzystałam z wifi przed MacDonaldem. Zrobiło się już późne popołudnie i bałam się jak trafię z powrotem na szlak, ale tym razem udało się w minutę, zatrzymał się Meksykanin, któremu opowiedziałam jak lubię meksykańskie mango. Podrzucił mnie na parking, gdzie kontynuował się szlak, a on mógł wygodnie wjechać autem. Kolejnego kleszcza złapałam od razu na tym parkingu...



Szlak był cudownie płaski, więc pomimo ciężkiego plecaka, do którego załadowałam owoców i innych ciężkich towarów dobrze się szło. I tam w błocie były ślady niedźwiedzi. Miejsce biwakowe, które sobie upatrzyłam było bardzo dobre, przynajmniej z pozoru. Od razu poszłam się kąpać w strumieniu, woda była orzeźwiająca i było jej sporo. W tym czasie ktoś przejechał niedaleko quadem - miałam nadzieję, że nie widział mnie gołej. Na kolację miałam potrawy gotowe i już nie gotowałam. Już się położyłam spać, kiedy przyplątała się wyjątkowo agresywna mysz, przed którą musiałam wszystko chować. Miałam nadzieję, że nie przeżuje moich ubrań suszących się na gałęziach.



Wszystko się jakoś uratowało, ale mysz bardzo hałasowała i średnio się wyspałam. No ale w każdym razie aura była tam jakaś dobra i miło jadło się śniadanie i piło kawę z kakao. Już chyba na Benton Mac Kaye Trail nabrałam zwyczaju dorzucania paczki rozpuszczalnego kakao do porannej kawy, która z natury była zawsze lurowata. Kakao było mocno słodzone i nie musiałam już potem słodzić kawy. Szlak strasznie zawijał z początku, ale po obu stronach ścieżki były cudne gaje rododendronowe, więc nie wypadało narzekać.





Dobry humor zrujnował krótki odcinek leśnej drogi kompletnie zawalonej wiatrołomami, na której było aż gęsto od kleszczy. Zrobiłam przerwę śniadaniową na konarze drzewa, mając nadzieję, że tam mnie nie dopadną, ale pomiędzy konarem a ścieżką i tak ze dwa się przyplątały. Czekałam już z utęsknieniem na asfalt, chociaż przerażał upał - 37 stopni i pełne słońce plus wilgoć. Było źle... Wiatru brak... Obszczekały mnie jakieś psy, ale ktoś je odwołał zanim zabrały się do kąsania. Skręciłam w mniejszą drogę, a na niej miła odmiana od szlakowej rutyny - jakiś facet zawołał z podwórka czy może chcę wody. Pewnie, że chciałam. Miał też wifi i pozwolił się podpiąć. Nie zajmował się niczym konkretnym, pił wino. Proponował, ale naturalnie odmówiłam.



Bałam się trochę odcinka nad Cumberland River, ilość zwalonych drzew na poprzedniej części nie zapowiadała nic dobrego. Z początku ścieżka zaczęła zanikać, ale dało się jakoś iść. Potem był odcinek drogi dla quadów i było całkiem nieźle. Dopiero na sam koniec tragedia - wielgachne drzewa, straszliwe konary, zupełnie nie było wiadomo jak to okrążać, a zrobiło się tak potwornie gorąco, że myślałam że zaraz wyzionę ducha. Czekałam na asfalt jak na zbawienie, bo dalej miała być wielka atrakcja, Cumberland Falls, wodospad i centrum informacji turystycznej, gdzie spodziwałam się klimatyzacji. Dotarłam tam ostatkiem sił bliska udaru słonecznego - miałam już ból głowy i zaczynało mi być zimno - tylko po to, żeby się dowiedzieć, że jest 16 i właśnie zamknęli. Byłam tak wycieńczona, że zwaliłam się na klapę od kanalizacji. Nie było inaczej gdzie usiąść. Od wodospadu trochę wiało, napiłam się wody, a przede wszystkim zjadłam jabłko. Nie byłam odwodniona, bo ciągle piłam (8 i pół litra w jeden dzień było moim rekordem życiowym), ale straciłam wielką ilość elektrolitów. Jabłka zawsze na to pomagają, ale ile można ich nosić? Miałam jedno na dzień.






Jak już otrzeźwiałam poszłam popatrzeć na wodospad, rzeczywiście był imponujący. Niestety szlak dalej to były czyste tortury, złożone ze skał i schodów. Słońce na szczęście było już coraz niżej i jakiś cień.
Niektóre miejscówki były urocze, ale zależało mi na tym, żeby chociaż raz spać pod wiatą, więc cisnęłam do przodu.
Doszłam już o zmroku, wiata była wolna, ale poniżej jacyś kajakarze mieli imprezę z muzyką. Nie bardzo mi to ostatecznie przeszkadzało. Znalazłam strużkę wody i znów się ochlapałam. Rozbiłam pod dachem namiot z powodu owadów. Trzecia na szlaku wiata była kawałek dalej, minęłam ją rano, była taka sama.
Znów się bałam trudności, ale tym razem było trochę lepiej. W nawigacji nie było dalej zaznaczonej wody i nabrałam cztery litry, całkiem niepotrzebnie, bo woda była...
Całe łany poison ivy! W Japonii miałam na tę roślinę uczulenie, ale w USA nadal nie.
Spotkałam dwóch section hikerów, którzy sklasyfikowali mnie jako osobę która sobie na pewno nie radzi - ostrzegali o jakimś "technical boulder". Nic takiego nie było, ot jeden z wielu głazów, z których trzeba było skakać. Bez problemu...
Nagle pojawiła się cywilizacja i milion ludzi. Nad brzegami zapory Laurel River Lake odpoczywały ogromne tłumy. Usypano plaże, a i każda mała zatoczka była zajęta. Nie było wody, tylko na campingu, ale nie odbijałam tam, skoro niosłam zapas. Nad zaporą szło się naprawdę super, szlak był idealny i płaski. Zazdrościłam kąpiącym się, ale wiedziałam, że wieczorem też zażyję kąpieli, byle tego wieczoru dotrwać - jabłko znów pomogło.
Zapora się szybko skończyła, ale dalej szlak też był fajny i wydeptany. Zdecydowanie lepszy dzień.
Rozbiłam się nad małym wodospadem, gdzie woda stała spiętrzona przed serią skał. Namiot stał na pochyłym, ale nie aż tak bardzo, grunt że woda była tuż obok. Myślałam, że będę mieć sąsiadów, bo wcześniej widziałam parę osób wybierających się na biwak, ale wybrali inne miejsce i nikt więcej nie przyszedł.
Meszki...
W niedzielny poranek też spodziewałam się ludzi, ale nie spodziewałam się, że spotkam kogoś z organizacji szlakowej. Tymczasem mieli właśnie grupową imprezę. Cieszyli się, że spotkali thruhikerkę.
Upał zelżał, pewnie było ze 33 stopnie. Szło się dobrze, bez przeszkód: cmentarz, kilka strumyków, z trudem pokonana po kamieniach rzeka z rozerwanym mostem wiszącym. Po południu przerwa przy kościele. Gniazdko niestety było odłączone, ale była fajna wiata.
Szlak jest uroczo znakowany. Oprócz plastikowych znaków z żółwiem są też żółwie namalowane na drogach, kiedy trzeba je przeciąć. Łeb żółwia wskazuje kierunek.
Niebo pociemniało, prognoza pogody miała rację i zbliżała się burza. Miałam nadzieję, że zdołam uciec, ale zaczęło padać 2 km przed biwakiem. Kryłam się pod nawisami skalnymi, ale w końcu dałam za wygraną. W apogeum deszczu rozbijałam namiot. Momentalnie zrobił się i mokry od środka przez kondensację. Wszystko na tym szlaku było mokre... Ale miejscówka fajna. W końcu przestało lać i poszłam się wykąpać, skoro już byłam trochę mokra, to trzeba było tylko poprawić. Gryzły mnie jakieś owady, więc wykonywałam jakiś szatański taniec, opędzając się i klepiąc po gołym tyłku ;-D Wieczorem zaległa mgła, która pozostała do rana.
Ciekawa trasa, tylko te kleszcze! Ja bym się chyba nabawiła nerwicy natręctw od ciągłego
OdpowiedzUsuńich szukania i strząsania. Podziwiam i pozdrawiam :)
Aga
Zaczęłam odczuwać pierwsze objawy tej nerwicy :-) Pozdrawiam
UsuńZapamiętam STT jako ekstremalny szlak, ale także to, jak jabłka i kakao mogą znacząco poprawić jego przejście. Pozdrawiam - Mariab
OdpowiedzUsuń