czwartek, 20 lutego 2025

USA: Sheltowee Trace Trail część 2

Z rana, po wielkim wieczornym deszczu, wilgotność osiągała 100 %. Szacowałabym ją nawet na 200%, gdyby to było fizycznie możliwe. Bezlitosne słońce już mocno oświetlało szczyty gór i prędko zaczęłam się gotować. Trzymała mnie przy życiu myśl o prysznicu - wiedziałam z FarOuta, że jest na stacji benzynowej. Kosztował tylko 5$, obsługa była bardzo miła, mogłam w międzyczasie naładować elektronikę i zrobiłam zakupy - wyciągnęli dla mnie z zaplecza bochenek chleba. Prysznic był nielimitowany, największa rozkosz tego lata, jeden z tych które zapamiętam na zawsze, tak wielką przyniósł mi ulgę. Miałam swoje mydło i szampon, jak zawsze - warto mieć. Wyprałam też ubranie i założyłam mokre, przez jakiś czas przyjemnie mnie chłodziło, kiedy już wróciłam na szlak. Jakiś czas prowadził drogą, mijające mnie auta pociągały za sobą pęd powietrza, a ten poruszał moimi mokrymi włosami. Na skrzyżowaniu był słup, obwieszczający, że mam za sobą już połowę szlaku. Wypadało zatem iść dalej.







Ten odcinek był wspólny z dawnym przebiegiem pionierskiego szlaku. Prowadził w górę do dawnej osady, która była też miejscem jakiejś bitwy, najpewniej z okresu Wojny Secesyjnej, ale już nie pamiętam szczegółów.





Jacyś turyści przejeżdżali autami, ale za tym miejscem ruch się skończył. Z szutru nawierzchnia przemieniła się w pełne kolein zastygłe błoto. Jeździły tamtędy quady, na szczęście nie teraz. Mapa wskazywała punkt widokowy - niby coś rzeczywiście było widać. Wszędzie las, lekko pofalowany teren, który z góry wyglądał bardzo niewinnie, jakby nie był poprzecinany kanionami i urwiskami. Zupełnie niepodejrzany widok jeżeli chodzi o przewyższenia, ale, jak wiadomo, pozory mylą. 

Ciekawie zrobiło się dopiero dalej. Droga w upale była trudna do zniesienia, ale udar słoneczny jeszcze nie przyszedł, a kiedy zobaczyłam jeżyny nie mogłam się oderwać. Były tak słodkie i dojrzałe, pierwsze tego lata. Działki przy drodze były prywatne, las wycięty. Ludność była wybitnie podejrzana, było to nawet opisane w komentarzach. Zdewastowane przyczepy kempingowe, połowicznie spalone kupy śmieci, zachwaszczone pozostałości po dawnych rabatkach, ruiny samochodów. Ale gdzieś z oddali dobiegało pianie koguta i głosy - może to tylko pozory, pozostawione dla odstraszenia obcych, a prawdziwy dom znajdował się dalej i było tam zupełnie inne życie - tak mi się zdawało. Zeszłam w końcu do asfaltu, tam też życie wyglądało inaczej, farmy z drewnianymi stodołami, ludzie odbywający pogawędki z sąsiadami, przejeżdżającymi drogą - jak w początkach XIX wieku. Tu i ówdzie widziałam przerażające czworonogi, ale właściciele je przytrzymywali, odprowadzając mnie sennym spojrzeniem.







Szłam tego wieczora długo, obawiając się biwakowania na prywatnym terenie i poszukując ustronnego miejsca. Zawędrowałam do zagajnika nad rzeką. Były kleszcze, kilka sztuk, część znalazłam wieczorem, a część rano. W mulistej wodzie głośno rechotały żaby, było bardzo dziko, z dala dobiegł jakiś skowyt. Chyba drapieżnego ptaka. Rano też cicho nie było, bo dołączyły się świerszcze. Ale spało mi się tam spokojnie.

W ciągu następnego dnia spotkałam wielką ilość żółwi. Jedne wypoczywały na skraju kałuż, inne wędrowały gdzieś ścieżką. Bardzo lubię gady, ich miłe chłodne pyszczki i niewzruszone spojrzenia. Było oczywiście gorąco, żałowałam że nie jestem zmiennocieplna.







Nadeszła okazja wybrania się do miasta - osady o nazwie McKee. Dostanie się tam było problematyczne, wiedziałam już że autostop w Kentucky to słaby pomysł, ale nie było innej możliwości. W końcu ktoś mnie zabrał, o dziwo był to kierowca ciężarówki, który zatrzymał się na zakręcie. Wysadził mnie pod Dollar Generalem. Dollar General się bardzo poprawił w ostatnich latach pod tym względem, że teraz sprzedaje podstawowe warzywa i owoce, a także wyciskane soki, w każdym razie pomarańczowy, który mi bardzo poprawiał poziom potasu w wypoconej z elektrolitów krwi. Było WC, gdzie się trochę ogarnęłam i nabrałam wody. Wifi znalazłam w pobliskiej bibliotece, działało nawet po zamknięciu. Niestety nie było nigdzie gniazdka, ale jeszcze się nie wyzerowałam z elektryczności. Po zachodzie słońca najwyższy czas był wracać na szlak. Niestety była to też pora, kiedy ustał ruch na drodze, wszyscy już wrócili z pracy do domów. Kiedy już straciłam nadzieję podjechał mężczyzna zaznajomiony ze szlakiem, bardzo sympatyczny, wiedział doskonale gdzie potrzebuję dojechać, więc nie musiałam nic tłumaczyć. Chciałam biwakować od razu, ale wydało mi się za blisko drogi i poszłam w górę, do pierwszego wzniesienia. Na niebie wisiała burzowa chmura, zerwał się silny wiatr, szarpiący gałęziami, ale gdzieś się to rozeszło. Znalazłam fajne miejsce już na terenie lasów państwowych, trochę dalej od szlaku. Domy i szczekające psy zostały w dolinie. Wiatr przyniósł jakby odrobinę chłodu.









Chłód ulotnił się szybko. Gdybym była w stanie zebrać się przed świtem, może załapałabym się na dwie chłodniejsze poranne godziny, ale to się nie udawało, wstawanie po ciemku to coś, co mi nie idzie. Nie mam już na to siły. Trzeba się było więc pogodzić z chmarą okrutnych, krwiopijczo nastawionych jelenich gzów. Były żółte, zawzięte, latały wokół głowy, powstrzymywała je tylko chustka na głowie, ale musiałam ją starannie zakładać, żeby zasłaniała ramiona.





Na drugie śniadanie odeszłam dość daleko od szlaku, zdaje się że miałam nadzieję na kosz na śmieci w miejscu piknikowym obok pola namiotowego, ale było tam wszystko, tylko nie kosze na śmieci. Stoliki i grille ustawiono nad rzeką, do której wpadała z boku woda z wywierzyska. Na pewno było tam chłodniej i wielka ulga od owadów. Amerykańskie Lasy Państwowe twierdzą, że zaprzestały używania insektycydów w miejscach rekreacyjnych, ale faktem jest, że insektów w miejscach rekreacyjnych nadal nie ma - powszechnie uważa się, że tylko tak mówią żeby nie było krytyki, a robią jak robili wcześniej. Kilka metrów za strefą piknikową owady wracają.






Szlak był teraz znów fajną, zadbaną ścieżką, długo zawijającą w dolinie, do której uchodziły małe boczne dolinki - każdą z nich okrążał, więc nie było niepotrzebnych przewyższeń, tylko cały czas delikatnie do góry. Tym razem nadchodząca burza nie dawała złudzeń, deszcz musiał przyjść wcześniej czy później. W zasadzie przyszedł później, bo dopiero na końcu podejścia, jak już wychodziłam do miejscowości Old Orchard. Składała się z kilku domów, szlak zaraz znów zawiódł mnie do lasu, ale zdążyłam już solidnie zmoknąć, bo lunęło jak z cebra. Ledwo było widać co się wokół znajduje, tak gęsty był opad. Dwa razy przestawało padać, niepotrzebnie zdejmowałam kurtkę, ale trudno było w niej wytrzymać. Szybko nabierałam wody ze strumienia przed kolejnym opadem, żeby mieć w butelkach jak najmniej mułu. Wędrówkę utrudniały zwalone drzewa, jedno naprawdę ogromne. W wykrocie po nim było grząskie błoto, wturlałam się tam jakoś po pniu, ale była to straszliwa przeprawa, która zajęła mi chyba kwadrans. Rozbiłam się w używanym miejscu biwakowym, akurat chwilowo nie padało, zaczęło dopiero jak kończyłam gotowanie wody z makaronem. Zamknęłam drzwi i już nie wyszłam, umyłam zęby plując do przedsionka.







Następnego dnia czekała mnie naprawdę niebezpieczna przeprawa przez okolice miejscowości Heidelberg. Ten odcinek ma nawet swoją nazwę: Dog Section i organizacja szlakowa pozwala go ominąć, można nawet znaleźć trail angela, który może hikera przewieźć. Na feralnym odcinku mieszkają ludzie, którzy trzymają psy luzem i nie są to sympatyczne szczeniaczki, ale krwiożercze bestie, strzegące swoich terytoriów. Dla tych, którzy decydują się przejść ten odcinek zalecane jest zabranie gazu pieprzowego, najlepiej tego intensywnego, na niedźwiedzie. Ja niestety nie miałam nic, tylko kijki trekkingowe. I swoją kynofobię. To był ciężki dzień. Naliczyłam bodajże 39 agresywnych psów. Części udało mi się umknąć, część trzymałam na dystans kijkami, niekiedy właściciele je odwoływali. Widać było jakiś postęp, niektóre działki miały nowe ogrodzenia. Organizacja szlakowa próbuje coś zrobić, współpracować z policją, ale na razie nie jest dobrze. Najgorsze psy były na początku i na końcu. Początkowe dwa pokonałam kijkami, dwa kolejne odwołała właścicielka - podobno ma pretensje do organizacji, że szlak prowadzi publiczną drogą obok jej domu, bo hikerzy przeszkadzają jej psom. W planie jest zmiana przebiegu, ale nie ma za bardzo innych opcji. Były spokojniejsze miejsca, na lunch ułożyłam się pod zamkniętym od dawna sklepem, gdzie była pompa z wodą. wyłożyłam mokre rzeczy do suszenia, tam nie było żadnych psów. Za to ten, który był na samym końcu to prawdziwy diabeł. W komentarzach na FarOucie jasno było powiedziane, że bez gazu na niedźwiedzie lepiej nie podchodzić - w domu mieszka narkoman, który ma wszystko w nosie, a na podwórku drzemie brązowy pitbull gotowy zabić. Zobaczyłam go z odległości 100 metrów, drzemał. Wiedziałam, że jak go obudzę - a obudzę na pewno - to się na mnie rzuci. Zawróciłam i próbowałam łapać stopa, żeby ktoś mnie zawiózł 100 metrów dalej, ale kierowcy nie wiedzieli o co chodzi i nikt się nie zatrzymał. Cofnęłam się do ostatniego domu, gdzie jakaś kobieta kosiła trawę. Zamachałam do niej, a kiedy podeszła przedstawiłam problem. Poradziła mi obejście zarośniętą starą drogą, która pod słupami elektrycznymi dochodziła dalej do skrzyżowania. Był tam milion kleszczy, ale lepsze to niż zęby pitbulla. Kobieta powiedziała, że zabiła już jednego pitbulla tego typa, który tam mieszkał, że w ogóle tam nie podchodzi ze strachu i że jest to straszne miejsce. Mam nadzieję, że poprowadzą szlak tym obejściem - udało się doskonale. Za skrzyżowaniem (z KY52) był już spokój, może jakiś jeden pies, ale normalnie wyglądające domy i inny świat.


















Sama wędrówka drogą mi nie przeszkadzała, szło się szybko i bezproblemowo. Ale miło było znów wejść do lasu i zejść nad strumień. Był bardzo mulisty po deszczu, ale woda nie była wysoka, jak się tego obawiałam. Szlak chwilę biegł korytem strumienia aż do pięknego wywierzyska - cudowna zimna woda wypływała z dwóch jaskiń. Znalazłam tam skrawek płaskiego pod namiot, rozbiłam się, wypłukałam ubrania z potu i poszłam się ochlapać w lodowatej wodzie. Chłód rozchodził się na całą dolinę, było to bardzo dobre miejsce.







Upalny poranek przyniósł jeszcze trochę dróg, był i pies, ale jeszcze spał twardo. Dalej był bardzo przyjazny kemping, gdzie naładowałam elektronikę, skorzystałam z wifi, a nawet mogłabym wziąć prysznic, ale dopiero co się kąpałam, czas gonił...





Owady nie dawały spokoju, gzy przegryzały się przez ubranie, słońce było bezlitosne. Było ciężko. Zbliżałam się do znanej atrakcji, parku stanowego Natural Bridge, gdzie był łuk skalny. Tam było wiele osób, ale poza tym jednym miejscem pusto, widoki na skały opadające w dolinę. Pod łukiem był przewiew, na ścieżce turystycznej nawet fajne wiatki, były i jaskinie, z których wydobywało się zimne powietrze. Było mi trochę słabo i musiałam usiąść żeby nabrać sił.













Trudno powiedzieć, dlaczego jedne miejsca są popularne, a inne nie. Druga strona parku wcale nie wydawała mi się aż tak atrakcyjna, a jednak cieszyła się zainteresowaniem. Namioty stały w wydeptanych miejscach blisko drogi, potem już mniej, ale sądząc po licznych tabliczkach z informacjami o niedźwiedziach i przepisach, bywało tam naprawdę sporo osób.






Nie wszędzie wolno było biwakować, bo miała być regeneracja terenu, ale na szczęście znalazłam dozwolone miejsce nad rzeką. Od razu natrafiłam na wielkiego kleszcza. Ale było to świetne miejsce kąpielowe, zaległam na dłużej w ciemnej głębi. Nastała noc i po ciemku jadłam kolację w namiocie. Zamknęłam moskitierę, żeby kleszcze nie wlazły. Zauważyłam już jakieś dziury w namiocie i rano postanowiłam coś pozaklejać - DCF tak się z czasem zużywa, że powstają mikro dziury na całej powierzchni. Zaklejam te większe, ale tak naprawdę jak już się to zacznie to trzeba myśleć o zakupie nowego namiotu.




Wspominałam już o tym, że prawie wszystkie mosty na szlaku uległy rozpadowi. Nie inaczej było w przypadku Red River. To duża rzeka, był na niej most wiszący, ale najpierw cały runął, a potem resztki, po których dało się jeszcze przejść zabrała powódź. Miałam szczęście, że nie było dużych opadów i także i ta rzeka była płytka. Przeszłam bez kłopotów boso, założyłam suche buty i pomaszerowałam dalej, mijając sporo weekendowych turystów. Ciężko mi się szło, źle się czułam, oprócz upału dokuczało mi znowu jakieś zatrucie.







To selfie zrobiłam, chcąc utrwalić to, jak byłam spocona i padnięta...



Później lepiej się poczułam. Cieszyłam się że szlak nie prowadzi pionową skalną ścianą, gdzie widziałam ludzi. Były tam wykute w dawnych czasach przez Indian schody, które już mocno zerodowały, ale jeszcze się dało po nich chodzić i stanowiły wielką atrakcję. Wspaniałe były też łuki skalne, nie było barierek psujących widok, ani o dziwo ludzi. W dolinie nad strumykiem zrobiłam przerwę regeneracyjną, gapiąc się na chłodną wodę i to, co w niej żyło.








Odcinek drogowy nie był przykry, stanowił jakieś urozmaicenie, nawet pojawiło się kilka chmur, które pozwoliły go przetrwać bez uszczerbku na zdrowiu. Niektóre budynki zdawały się pamiętać pierwszych osadników. Ostatecznie nie było to aż tak dawno temu. Asfalt występował naprzemiennie z błotnistą drogą, aż zeszłam w dolinę Beaver Creek, którą biegła główna szosa. To była ładna dolina, z zadbanymi polami, gospodarstwami takimi, jakie je założono pewnie te 150 lat temu.












Zabiwakowałam w miejscówce przygotowanej przez STA, była kiepska - wygrzebana w błocie z dużą ilością ostrego żwiru. Musiałam uciec do namiotu z powodu gzów, ale słońce jeszcze nie zaszło i zlałam się od razu potem. Miałam nadzieję, że nie nastąpi niespodziewany opad, ale niestety nastąpił... Domyślacie się jak wyglądało rano klepisko. Burza szalała wiele godzin, tropik wykazywał objawy przeciekania, polegające na tym, że przedostawały się bardzo drobne kropelki wody, która na sobie czułam.




Rano przede wszystkim musiałam znaleźć źródło. Nie wiedziałam gdzie jest dokładnie, ale usłyszałam lejącą się wodę. Z rurki! Była przepyszna i zimna. Byłam już cała mokra od roślinności po deszczu, taką parną gorącą mokrością - coś obrzydliwego, zwłaszcza w butach. To taki dziwny paradoks, być w takim stanie i poszukiwać wody do picia.

Gdyby nie ta mokrość to byłoby bardzo fajnie - żółwie, skały, łuk skalny, pod którym temperatura była dobre 10 stopni niższa niż w otoczeniu.







Potem już nie było tak przyjemnie, bo szlak był wspólny z konnym i strasznie zryty kopytami, ale nie było na co narzekać - przy suszy nie było wiele błota. W normalnych warunkach straszliwa kąpiel błotna byłaby gwarantowana. Choć nad zaporą, szlak był w lesie i wody nie było za bardzo widać. Dopiero wieczorem znalazłam fajne dojście. Spotkałam weekendowego hikera, który powiedział że nie był w stanie zejść, że wszędzie stromo i nie znalazł wody, ale poszłam instynktownie w najbardziej logiczne miejsce i znalazłam plażę, a potem i cypelek z miejscem ogniskowym, naprawdę prześliczny. Woda była ciepła, długo się kąpałam, było wspaniale - chyba najlepszy moment tego przejścia.










Ranek był też cudowny, pełen relaks, ale nastąpił pewien problem - który to już? - z Thermarestem. To był ten kupiony w Japonii, zaczęło z niego uciekać powietrze. Znalazłam w jeziorze dziurę, zanurzając materac, ale wyglądało na to, że ta jedna łata nie wystarcza i jest kolejna dziura.



Przez koronę zapory przechodziło się po moście, gdzieś w dole wypływała odrobina wody Licking River. Był to dobry punkt widokowy - widać było coś w rodzaju gór. Niedaleko było biuro Lasów Państwowych, gdzie można było nabrać wody i obejrzeć małe muzeum. Bardzo sympatycznie.





Dalej szlak był spoko, nie było na co narzekać, a co najważniejsze jedyny raz przez te ponad dwa tygodnie temperatura nie podniosła się powyżej 30 stopni. Chyba nawet było tylko 26. Czułam się, jakby nastały chłody i tak dobrze mi się szło. Organizm nie był obciążony chłodzeniem, umysł zupełnie trzeźwy - już zapomniałam, że można się tak normalnie czuć. Na końcu dzikiego odcinka, a na początku drogi do Morehead STA zostawoło karteczki, na których hikerzy mogli się wpisać. W najbliższym domu mieszkał agresywny pies, właściciel go na szczęście odwołał, ale bardzo chciał mnie ugryźć. Zielony wąż był niegroźny, dość chyba rzadki, bardzo piękny.





Przemarsz przez Morehead był bardzo fajny. To siedziba STA i jedyna większa miejscowość, przez którą przechodzi szlak. Miasto z collegem, więc innego rodzaju niż zwykle, na wyższym poziomie. Sklepów było więcej niż jeden, jakieś bary, normalna ulica. College oferował hikerom wodę - poszłam do budynku z salami sportowymi i faktycznie, mogłam wejść.

Morehead było też tak naprawdę jedynym miejscem, w którym można byłoby zrezygnować z przejścia, bo miało jakieś możliwości transportu, STA, wolontariuszy. Szlak tak dał mi w kość, że może bym nawet rozważała rezygnację, gdyby była taka możliwość wcześniej. Ale teraz zostały już tylko dwa dni, więc nie pozostało mi nic innego jak skończyć szlak.












Na końcówce jest wielka bieda z wodą, więc niosłam ile się dało z miasta. Wdrapałam się na górkę i rozbiłam na grzbiecie. Kleszcze się zameldowały, osiągnęłam już z pewnością te 300 sztuk.




Było dość górzyście, ale na końcu już nie było kanionów. Kawałki leśnych ścieżek łączyły jakieś leśne drogi. Ktoś świeżo wykosił szlak z chaszczy, byłam bardzo wdzięczna. Komunikowałam się z już z STA w sprawie odbioru ze szlaku, pomogła mi Iza ze swoim telefonem. Może ktoś usłyszał, że jest hikerka i wykosił?







Ostatnią wodę na szlaku udostępniają mieszkańcy ładnego gospodarstwa. Jest pompa, można też przenocować, jest wiata i ławeczki - bardzo miło. Poznałam właścicielkę, pogadałyśmy chwilę, zapraszała żebym sobie usiadła i zrobiła przerwę. Tak też zrobiłam. Potem już ostatnia prosta, ale nie do samego końca, bo z trail angelką, która miała mnie odebrać umówiłam się na rano, a więc pozostał mi jeszcze biwak. Rozłożyłam się kilometr przed końcem szlaku.  Było tam bardzo wiele malutkich meszek, miałam wrażenie że jakoś się dostają do namiotu przez dziury w moskitierze. Ale to już był ostatni biwak w Kentucky i po prostu musiałam to jakoś przeżyć.











Nawet ładnie to wyglądało, kiedy wzeszło słońce i cienie pojawiły się na tropiku. Spakowałam się, przeszłam ten jeden kilometr i wzniosłam ręce w tryumfalnym geście. To ledwo pół tysiąca kilometrów, ale nie da się ukryć, że byłam wykończona. Marzyłam o długiej podróży pociągiem na Zachód, która miała teraz nastąpić.








Lucy nadjechała swoim samochodem, okazała się szalenie miłą osobą, zaczęłyśmy rozmawiać i tak dojechałyśmy do jej domu - chciałam się przed podróżą wykąpać i zaoferowała mi prysznic, a także pranie. Za to na pewno współpasażerowie pociągu będą wdzięczni - pomyślałam. Lucy znalazła mi połączenie z Ashland, z którego odjeżdżał pociąg do Chicago. Okazało się, że jechał tam autobus. W Kentucky! Nie mogłam w to uwierzyć, przecież w USA nie istnieje komunikacja publiczna, a co dopiero w Kentucky. Sam kierowca busa, którego byłam jedyną pasażerką, bo nikt sobie chyba nie zdaje sprawy z istnienia tego autobusu, nie był w stanie tego wyjaśnić. Mówił, że gmina jest rekordowo biedna i dostali fundusze w ramach jakiegoś wynagrodzenia za ten fakt, ale może chodziło o coś innego tak naprawdę, w każdym razie były pieniądze, które należało wykorzystać i był autobus. Kierowca odstawił mnie pod samą stację.






1 komentarz:

  1. O tym jak anioły uskrzydlają. Mariab. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń