Podróż do Ashland nad rzeką Ohio opisałam już w poprzednim wpisie - oto dwa zdjęcia z tego niespodziewanego cudu - możliwości przejazdu komunikacją publiczną w Kentucky.
Stacja kolejowa była jak zawsze XIX-wieczna, aczkolwiek nie jakoś bardzo okazała, jak to bywa na wschodzie albo w wielkich miastach.
Miałam kupiony bilet na całą trasę z Kentucky do Montany, do East Glacier. Czekała mnie przesiadka w Chicago i w sumie 46 godzin podróży. Cóż za wyśmienita perspektywa! Miękki fotel, jedzenie, krajobraz przemykający za oknem i cała magia podróży koleją - bardzo się cieszyłam. Najpierw jednak chciałam skorzystać z okazji i postawić stopę w stanie Ohio. W tym celu musiałam przejść przez most na rzece Ohio. Był 3 lipca i szykowano imprezę z okazji Dnia Niepodległości. Kręciło się wielu policjantów. W mieście są dwa mosty, więc skorzystałam z okazji i spytałam na który się skierować żeby przejść bezpiecznie pieszo na drugą stronę. Policjant wskazał stosowny most, który miał osobny chodnik. Przejście było dość przerażające, ale warto było - zaliczyłam Ohio i wróciłam do Kentucky.
Poszłam na wielkie zakupy. Musiałam kupić jedzenie nie tylko na podróż pociągiem, ale też na cały pierwszy tydzień wędrówki PNT. Nie wszystko zmieściło się w plecaku, ale to nie szkodziło, miałam z tym tylko pójść z powrotem na stację. Sklep był świetnie zaopatrzony, jeden z lepszych w jakich byłam w tym roku. Długo się włóczyłam między półkami, mając wciąż dużo wolnego czasu.
Jak doszłam na stację zaczęło się ściemniać. Pociąg miał nadjechać około 22, ale miał godzinne opóźnienie - nic nowego, ale nie przejmowałam się. Byli też i inni pasażerowie, ale kolej to egzotyczna sprawa w USA, ludzie jej używają właściwie tylko w celach rozrywkowo-turystycznych. Kierowca autobusu nawet nie wiedział, że przez Ashland jedzie pociąg do Chicago.
Trasa z Ashland do East Glacier to 3129 km według mapy.cz samochodem. Trasa kolejowa wygląda bardzo podobnie,
droga przeważnie biegnie wzdłuż torów, więc zakładam, że dystans, który
pokonałam pociągiem musiał być taki sam. Z poprzednią podróżą liczącą 1500 km z Vermontu do Georgii) to razem 4600 km.
Byłam zmęczona, więc zasnęłam... Miałam dobre miejsce przy oknie. Nawet nie zauważyłam kiedy nocą dosiadł się drugi pasażer. Był to miły młody chłopak z Chicago, z którym chwilę pogadaliśmy rano. Kiedy się obudziłam zobaczyłam płaskie zielone pola, bardzo rzadko jakieś farmy i tak ciągnęło się to do samego Chicago, które było najeżone wieżowcami. Stacja kolejowa jak się patrzy, wygodna poczekalnia. Ale nie spędziłam całych 4 godzin przesiadki w poczekalni oczywiście. Poszłam na miasto zobaczyć czy mi się ono będzie podobało czy nie. Nigdy nie wiadomo co się będzie Zebrze podobało, a co nie.
Chicago się podobało. Miało od pierwszego wejrzenia ten industrialny charakter miejsca, do którego masowo przybywano z wielkimi nadziejami, ale z kompletnym brakiem przygotowania. Podobały mi się liczne żelazne mosty, bardzo pięknie wykute i wszystkie zabytkowe kamienice. Przypadkiem znalazłam się przy początku słynnej drogi numer 66. Zupełnie o tym nie pomyślałam, że tam jest. Chciałam dojść nad Jezioro Michigan, bo jeszcze nigdy żadnego z Wielkich Jezior nie widziałam. Liczyłam, że nie będzie widać drugiego brzegu i rzeczywiście nie było widać. Ale promenada nie była wcale imponująca, było tam sporo podejrzanej ludności i nie było ławek. Powietrze było parne i było bardzo duszno.
Wróciłam na stację, gdzie na pociągi czekało też kilka rodzin w charakterystycznych strojach, znów nie wiedziałam czy to Mennonici, Amisze czy ktoś inny. Zabrałam się za cerowanie plecaka, jedna z dziewczynek ciekawie spoglądała na to, co robię. Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Czy ktoś z nich myślał, że dziewczyna z plecakiem w szortach i o owłosionych nogach jest nawiedzana przez nieczyste moce? Co myślą oni wszyscy o ludziach spoza sekt? Nie było okazji zapytać. Ale dziewczyn o owłosionych nogach w Chicago było więcej. Bardzo mi się to podobało. To mi się w ogóle bardzo podoba w Ameryce, że pomimo całego konserwatyzmu i pruderii kobiety są o wiele mniej poddawane presji jeśli chodzi o dostosowanie się do jakiegoś kanonu pseudo-piękna i są o wiele bardziej naturalne niż w Europie. Oczywiście nie wszystkie, ale w Europie niezwykle rzadko można spotkać kobiety o naturalnym wyglądzie: bez makijażu, bez obcasów, z owłosionymi nogami. Odczuwam w związku z tym po tamtej stronie Atlantyku pewien rodzaj wyzwolenia. Tzn. w ogóle odczuwam to na szlakach, ale w USA również poza szlakami.
Drugi pociąg, Empire Builder, odjechał punktualnie. To był najdłuższy etap, zaczynał się po południu i miał się skończyć wieczorem następnego dnia, po pokonaniu wszystkich prerii. Zaczęłam od jedzenia - straszliwie mi smakowało, aż się martwiłam, że mam trochę za mało. Kontynuowałam drobne naprawy sprzętu, potem zaczął nadchodzić wieczór. Utrzymałam się w przytomności umysłu w Stanie Wisconsin, ale już w Minnesocie zaczęłam odpadać. Zachód słońca nastąpił wtedy, kiedy przejeżdżaliśmy przez ogromne rozlewiska Rzeki Mississipi. Niedawno była powódź, nasyp linii kolejowej ledwo wystawał z wody. Wisconsin było bardzo bagniste i polodowcowe. Dużo tam lasów i jezior, które nieco przypominają Skandynawię i osiedliło się tam wielu emigrantów z Północnej Europy.
Przespałam większość Minnesoty i również kawał Północnej Dakoty, niemniej pociąg wlókł się tak bardzo, że rano nadal byliśmy w Dakocie. Pamiętam nazwę jednej ze stacji, wypowiadaną przez kierownika pociągu: Wynona, Minnesota (Łajnona się to czytało) - coś pięknego. Za oknem prerie, ale upstrzone błękitnymi jeziorami. To mnie zaskoczyło, bo myślałam, że jest tam zupełnie sucho, a tymczasem było tyle pozostałości po zlodowaceniu. Śniadanie było wyśmienite, po nim mieliśmy długą przerwę na jakiejś stacji i wszyscy pasażerowie wysiedli rozprostować kości. Miałam więc okazję postawić stopę w Dakocie Północnej. Nie wiem kiedy mi się to uda z Dakotą Południową...
Krajobraz był dalej podobny i przestrzenie ogromne. Czekałam z niecierpliwością na Rzekę Missouri. Też była imponująca, długo jechaliśmy wzdłuż jej meandrów.
Po południu na niebie pojawiła się wielka burzowa chmura i w pobliżu lunęło. Nas deszcz tylko musnął. Trochę szkoda - uwielbiam przejeżdżać przez niepogodę. Ale i tak było pięknie i tak niesamowicie odludnie. Nie można było nie myśleć o Indianach, których już tam nie było. Choć tak naprawdę byli, zepchnięci do rezerwatu, którego skrajem jechaliśmy. Wreszcie pojawiły się na horyzoncie góry, pierwsze wzniesienia Gór Skalistych, jakieś ich przedgórza. Bardzo chciałabym po nich pochodzić, gdyby tylko dojazd był łatwiejszy.
I wreszcie one: właściwe Góry Skaliste! Ledwo się pojawiły trzeba było wysiadać. Jeszcze inni pasażerowie wysiadali w East Glacier, w tym dwie dziewczyny planujące jednodniowe wycieczki po parku. Zdążyliśmy się oczywiście w międzyczasie zaznajomić. Inna dziewczyna jechała po prostu do Seattle żeby przejechać się pociągiem. Jedna rodzina też zorganizowała sobie taką podróż z okazji 4 lipca.
Wysiadłam na całkiem przyzwoity peron. Dobrze że miałam wszystkie rzeczy ze sobą, bo innym ludziom nie wyjęli walizek z luku bagażowego i odjechały one dalej. Zawsze lepiej mieć swoje rzeczy na oku. Poszłam na stację, były tam stare zdjęcia, ale zaraz mieli zamykać. Zapytałam czy ktoś czasem nie zostawił spreju na niedźwiedzie, który mogłabym przygarnąć, bo nie wolno ich przewozić pociągami, więc turyści muszą je zostawiać. I faktycznie, był sprej w szufladzie, mogłam go sobie wziąć. Oszczędziłam tym samym 50$. Nie musiałam go koniecznie mieć, ale zawsze się człowiek lepiej czuje ze sprejem, jeśli w okolicy są grizzly. Na brunatne niedźwiedzie, a tym bardziej baribale sprej nie ma sensu, szkoda nosić, bo nie są dość groźne, ale grizzly to grizzly.
Poszłam do otwartego niedawno hostelu dla hikerów, gdzie można było po prostu pójść bez żadnych rezerwacji. W 2018 kiedy przechodziłam przez East Glacier na Continental Divide Trail jeszcze go nie było. Spotkałam kilku hikerów, wszyscy byli na CDT i szli na południe albo robili flip flop - taka to była pora roku. Ułożyłam się na podłodze. Rano zabrałam się z trail angelem, który odwoził na początek szlaku hikerów i podjęliśmy próbę znalezienia kolejnej dziury w moim materacu w jeziorze. Znaleźliśmy ją, zakleiłam, ale po kolejnej nocy materac znów sflaczał. Ile mogło być tych dziur?
Fajnie było patrzeć jak podekscytowani wędrowcy zaczynają CDT. Fajnie było wrócić na granicę. Choć właściwy początek szlaku nad Jeziorem Waterton był teraz otwarty (kiedy konczyłam był zamknięty z powodu pożaru lasu i dlatego skończyłam na przejściu granicznym Chief Mountain), hikerzy nie trapili się chodzeniem tam i wybierali łatwiejszą opcję z dojazdem. Mnie było w 2018 bardzo żal, że nie mogłam skończyć nad jeziorem, ale teraz na PNT miałam to nadrobić, bo oba szlaki mają wspólny przebieg prawie na całym tym straconym uprzednio odcinku.
Widoki po drodze...
W hostelu były tablice z wpisami hikerów, PNT byli wpisani na tej samej co CDT, w małej ramce... Nie było ich wielu, ale znalazłam od razu znajomych, którzy wystartowali przede mną: Kamilę Kielar (Patchwork) i Tomka Larka (Bug Findera) - w podróży poślubnej. Wiedzieliśmy, że się wybieramy na ten sam szlak w tym roku i obiecałam ich gonić :-)
Atmosfera hostelowa była bardzo fajna. Nie nudziło mi się, ciągle było coś do zrobienia. Planowałam zacząć Pacific Northwest Trail 7 lipca, bo to byłaby fajna data, w związku z tym, że całą podróż amerykańską zaczęłam 7 maja, ale okazało się, że 7 lipca to niedziela i musiałam do poniedziałku czekać na otwarcie poczty. Moje paczki wysłałam do hostelu, ale żeby posłać je dalej na szlak potrzebowałam już poczty. Dlatego znów pojechałam odprowadzić na początek szlaku hikerów z CDT, a przy okazji załatwiłam sobie pozwolenia na noclegi w parku narodowym w biurze.
Trail Angel sam był hikerem, musiał zejść ze szlaku z powodu kontuzji, nie mógł się zdecydować co robić dalej, ale miał samochód i wszystkim pomagał. Był tak dobry, że nawet zaproponował mi całodniową wycieczkę na Going To The Sun Road - samochodową trasę turystyczną, którą przejeżdża się przez cały Park Narodowy Glacier. Bardzo się cieszyłam, inaczej nigdy w życiu nie miałabym okazji tego przejechać. A to jednak inne doświadczenie niż wędrówka.
Pojawił się w końcu ktoś znajomy, hiker o imieniu Humble, który wcześniej nazywał się Papa - tak się nazywał, kiedy poznaliśmy się w Kennedy Meadows na PCT. Wędrował wtedy z Ketchupem, moim kolegą z Appalachian Trail. Może się jeszcze spotkamy?
W poniedziałek rano wysłałam paczki, pożegnałam z właścicielką hostelu i wreszcie to ja byłam tą osobą, która była odwożona na początek szlaku. Czas był rozpocząć przygodę z Pacific Northwest Trail!
No, fajny początek nowej przygody! Kawał Ameryki z pociągu, a potem już nieco znajome klimaty a nawet ludzie. Wspólny początek z CDT zapowiada się ciekawie. Nawiasem mówiąc, z Twoich wcześniejszych 3 wielkich amerykańskich wędrówek relacja z CDT podobała mi się najbardziej, m. in. może dlatego, że obejmuje najbardziej (dla mnie) interesujące górskie połacie tego kraju....
OdpowiedzUsuńPozwól, że wytknę Ci mały lapsus zoologiczny, w końcu u Ciebie noblesse oblige ;-)
Baribal to czarny niedźwiedź (i jak świetnie wiesz to amerykański endemit), a grizzly to właśnie niedźwiedź brunatny i nie o kolor futra tu chodzi, bo ten bywa różny, a specyfikację/nazwę gatunku. Grizzly innymi słowy to jest ten sam gatunek niedźwiedzia, co w Polsce. Tylko ta amerykańska odmiana osiąga średnio większe gabaryty, w końcu na innych jagódkach, korzonkach a tłustych pstrągach się pasie :-P. Tam za wodą to wszytko jakieś takie duże w ogóle ;-)
Pozdrawiam
-J.
Podobno nasze też były większe nim dietę na bardziej roślinna zmieniły.
UsuńDobrze jest odpocząć przed wędrówką PNT. Piękne te góry! Mariab
OdpowiedzUsuńFajne te góry. Do USA mam chwilowo awersję :D
OdpowiedzUsuń