niedziela, 21 grudnia 2025

Dolny Śląsk i lubuskie jednocześnie: Szlak zielony Szprotawa - Krosno Odrzańskie

W marcu miało się już nadzieję na ślady wiosny, lecz tegoroczna wiosna była zimna i późna. Tuż przed wyjazdem na zielony szlak Szprotawa - Krosno Odrzańskie zrobiło się ciepło i cudownie - aż chciało się wędrować. Szekspir wziął urlop i spotkaliśmy się w Nowej Soli, gdzie odebrał nas kolega Szekspira i zawiózł do Szprotawy. Czekało nas przyjemne 102 km. I ochłodzenie, ale to dopiero później. Start nastąpił 8 marca po południu spod kościoła Wniebowzięcia NMP w centrum Szprotawy, gdzie znajduje się archaiczny znak szlakowy na słupie. Okazało się później, że zmieniono przebieg szlaku i powinniśmy byli poszukać kropki na dworcu. Na ścianie kościoła jest zmurowana najstarsza płyta nagrobna na Dolnym Śląsku z 1316 r. Warto tutaj zaznaczyć, że cały szlak przebiega przez tereny znajdujące się w całości na Dolnym Śląsku i chodzi tutaj o region historyczny, zaś jeżeli mówić od podziale administracyjnym to szlak w całości znajduje się województwie lubuskim.






Wędrówka tym szlakiem wydawała się naturalną kontynuacją Szlaku Polskiej Miedzi, co prawda szlaki te się nie łączą bezpośrednio, ale takie miałam wrażenie. A Szprotawa bardzo mi się podobała, bardziej niż którekolwiek miasteczko na Szlaku Polskiej Miedzi właśnie. Wypatrzyłam wiele architektonicznych rarytasów. Podziwialiśmy z Szekspirem ruiny kościoła ewangelickiego znajdujące się w murach dawnego zamku, zlokalizowaliśmy też dawną lożę masońską.









Szprotawa znajduje się u ujścia Rzeki Szprotawy do Bobru. Bóbr zaś był tematem przewodnim szlaku. Być może szlak ma nawet nazwę "Szlak Doliny (Dolnego?) Bobru", ale nie mam potwierdzonych informacji na ten temat. W każdym razie jest to prawdziwie rzeczny szlak, na którym rzekę widzi się co chwilę i jest to jego wielka zaleta. Przeszliśmy zarówno przez Szprotawę jak i Bóbr, zauważając jak wielka jest susza, bo poziom wody był bardzo niski. Wpadliśmy jeszcze do sklepu, a potem weszliśmy do czegoś pomiędzy lasem a parkiem.







W lesie tym znajdował się kamienny krąg, szalenie interesujący, choć chyba trochę poprzestawiany. A dalej był jeszcze ciekawy obiekt geomorfologiczny, który długo brano za ślady grodziska, bo kształtem je bardzo przypomina, ale okazuje się że to raczej utwór polodowcowy, ewentualnie nieco przez człowieka zniwelowany. Znaleziono tam jakieś zabytki, ale nic co by wskazywało, że była to zamieszkała osada. Pewne rozczarowanie!






Szliśmy wzdłuż Bobru, patrząc na ślady po zeszłorocznej powodzi. Różnica w poziomach wody była trudna do ogarnięcia. Wynosiła kilka metrów, bo teraz woda była bardzo niska. A gałęzie i trawy naniesione przez powódź wisiały na krzakach wysoko ponad naszymi głowami. Cała dolina musiała być pod wodą. Niesamowite.





Las w tej okolicy nie był jakimś dużym zwartym kompleksem. PRzyszło nam rozbić się w podmokłym zagajniku. W sumie nie było to złe miejsce, ale trzeba pamiętać, że była susza. Noc była jasna, księżyc świecił. A rano oczywiście była kondensacja. Ale wycieczka była na luzie, nie zrywaliśmy się o świcie, więc i śpiwory, i namioty zdążyły wyschnąć zanim wyszliśmy.









A jednak jakieś ślady wiosny, ktoś się już obudził ze snu zimowego.





Szekspir pozuje pokazując jak wysoko była woda powodziowa, spójrzcie na kłąb traw metr nad kolegą.




Cieszyliśmy się ładna pogodą, odsłoniliśmy blade po zimie ramiona i nałożyliśmy okulary przeciwsłoneczne. Szlak zaprowadził nas niebawem do wsi, gdzie był piękny średniowieczny kościół z mnóstwem detali. Była niedziela i w kościele odbywały się właśnie Gorzkie Żale. Kościelny widząc nas wyszedł i powiedział, że po nabożeństwie możemy zwiedzić, ale nie czekaliśmy tak długo. Ale bardzo miło z jego strony.









Bóbr płynął niedaleko - na tym szlaku rzeka zawsze była tuż tuż. I była przepiękna. Trudno byłoby ją nazwać czystą, lecz w słońcu wyglądała bardzo dziko i imponujące były jej piaszczyste brzegi oraz łachy. Kawałek dalej przeszliśmy ją po moście. Zeszliśmy nad wodę, a Szekspir zapragnął wejść. Ponoć woda była dość chłodna. Tym chyba należy tłumaczyć fakt, że się nie wykąpał.






Chodnik z zakazem chodzenia - też dobre.




Mieliśmy nadzieję na jakiś lokal gastronomiczny w Małomicach, ale niestety nic nie było czynne. Wobec tego kupiliśmy parę rzeczy w jednym z licznych małych sklepików i skierowaliśmy się ku lasowi. Na jego skraju uwaliliśmy się pod sosnami, zbierając pierwszego w tym sezonie kleszcza. Ale poza tym miejscówka była świetna i nie mogliśmy się nadziwić, że jest tak ciepło i przyjemnie.





Powiedziałabym, że było nawet gorąco i zrobiło się tak jakoś stepowo, szczególnie kiedy naszym oczom ukazało się stadko koni, które swobodnie pasło się na suchej łące i właziło za cieniem do lasu. Jak na prawdziwym azjatyckim stepie.






W Rudawicy obejrzeliśmy kolejny średniowieczny kościół. Raczej jest użytkowany, ale mało intensywnie i o wejściu do środka można było tylko pomarzyć. Za miejscowością przekroczyliśmy Kwisę, kolejną polską rzekę o pięknej starej nazwie. Pozostaliśmy w jej bliskości, idąc jakiś czas prosto przez las. Odbiliśmy od szlaku żeby poszukać biwaku nad Kwisą. Szliśmy aż do jej ujścia do Bobru, bo ciekawiło nas to miejsce i wydawało nam się, że może tam znajdziemy naprawdę fajny biwak. Tak też było, znaleźliśmy ścieżkę i wspaniałe miejsce ogniskowe z ławeczką u samego ujścia. Woda śmierdziała, ale wyglądała tak pięknie i rozbudzała naszą wyobraźnię. Rozbiliśmy namioty, nazbieraliśmy opału i zasiedliśmy przy ognisku snując rozmyślania o pierwszych ludziach nad Bobrem czy o średniowiecznych osadach nadrzecznych. Może dawniej był tam bród? Kwisę dałoby się przejść. Miejsce z takim prawie oficjalnym ogniskiem było idealne. Nie musieliśmy ani kopać dołu, ani kamuflować śladów, a do tego fajnie tak było robić ognisko w bardziej otwartym niż zwykle terenie. Widzieliśmy jednocześnie ogień, rzekę i niebo z gwiazdami nad nami.














Spaliśmy długo i smacznie, wstaliśmy późno i powtórzyliśmy rytuał z suszeniem namiotów. Choć tym razem było mniej kondensacji, bo rozmyślnie rozbiliśmy się wyżej w lesie. Słychać było wyraźnie odgłosy wybuchu pocisków na pobliskim poligonie w Żaganiu. Tego typu ścieżka dźwiękowa towarzyszyła nam przez długi czas.






Wróciliśmy na szlak. Ukazały się fajne widoki na mokradła, ewidentnie starorzecza Bobru. Rzeka w dawnych czasach nie była ujarzmiona i miała duże wahania poziomów wody, często wylewała na wielkie obszary. Fajnie byłoby dotrzeć na dziką wyspę na bagnach. Może kiedyś.






Wyszliśmy z lasu do wioski, gdzie jeszcze przetrwały kwiaty z poniemieckich ogrodów. Zabudowania były dość zrujnowane, wypatrzyłam kilka ciekawych ruin, a potem już przed Żaganiem dziwaczny produkt współczesnej architektury. 







Żagań zrobił na nas wrażenie bardzo pozytywne. Szlak fajnie nas wprowadził do miasta, obok szkoły muzycznej i potem do parku przypałacowego, w którym rozsiadł się pałac zbudowany na ruinach piastowskiego zamku - wspaniały.









Żeby wejść do centrum musieliśmy zostawić na chwilę szlak. Chcieliśmy kupić coś do jedzenia (padło na gruzińskie specjały) i zobaczyć jak to tam wygląda. Jakieś najświetniejsze ruiny służyły jako śmietnik za siatką, ale był jakiś ryneczek i kamieniczki, główny deptak - ok. Wiele znakomitych osobistości mieszkało niegdyś w Żaganiu, m.in. Johannes Kepler i romska poetka Papusza.










Przefenomenalne skrzyżowanie!





U wyjścia z miasta było kilka pięknych secesyjnych kamienic z płaskorzeźbami, w które wpatrywaliśmy się dobry kwadrans. Nawet odważyliśmy się wejść na klatkę schodową, ale poza posadzką nie stwierdziliśmy niczego interesującego.









Jeszcze jeden ciekawy obiekt znaleźliśmy na rzeczką o nazwie Czerna Wielka, którą przekroczyliśmy po Moście Sukienników. Obiekt był najprawdopodobniej zakładem włókienniczym, działającym przed wojną. Miał jeszcze komin, już pochylony, jakieś ozdobne bramy i piękną willę, przyległą do zabudowań fabrycznych.







Potem zaczęły się żwirownie. Szlak to nie tylko Bóbr sam w sobie, ale też żwirownie. Rzeka która z Sudetów od czasów niepamiętnych niosła wody powodziowe, nanosiła też ogromne ilości osadów, piasków i żwirów, które od dobrych stu lat są intensywnie wykorzystywane. Ze względu na budowę zapór żwiru już nie przybywa, ale wciąż jest go bardzo dużo i zakłady działają dzień i noc. Wydobywa się też żwir prosto z rzeki. Nie brakuje też spiętrzeń. Przez jedno mieliśmy przejść. Trochę się baliśmy czy na pewno wolno, bo na płocie był zakaz wstępu, ale były namalowane znaki szlaku, więc poszliśmy. Spotkaliśmy jednego pracownika i nie było żadnego problemu, można chodzić swobodnie.







Dotarliśmy do Pożarowa jak robiło się ciemno. W jednym z ostatnich domów udało nam się zdybać właścicieli i poprosić o wodę - nabraliśmy z ogrodowego węża. Ruszyliśmy szukać noclegu. W pierwszym skrawku lasu była leśniczówka, weszliśmy między drzewa na chwilę, ale zaraz odezwał się pies z następnej wsi Dzietrzychowice, więc czym prędzej wznowiliśmy marsz. W ciemności zobaczyliśmy wieżę. Była to średniowieczna wieża, więc koniecznie musieliśmy ją zbadać. O dziwo drzwi nie były zamknięte i zaczęliśmy myśleć o noclegu na wieży (z duchami i królewną z warkoczem), ale bliższe oględziny wykazały, że nie byłoby się gdzie rozłożyć, bo podłoga była zasłana szkłem - ewidentnie lokalna imprezownia. Na piętrach były deski, ale bardzo to prześwitywało, a jeszcze trzeba byłoby wejść po drabinie. W związku z ładną pogodą postanowiliśmy jednak iść dalej do lasu i tam spokojnie zabiwakować z ogniskiem.






Coś tam zaszeleściło, zaświeciły się czyjeś oczy - być może nawet był to wilk, ale nie widzieliśmy całej postaci. Tym bardziej byliśmy zadowoleni z decyzji, bo jednak co dziki las to dziki las. Udało nam się pomimo ciemności znaleźć dobre miejsce na dwa namioty ze zwaloną sosną tuż obok. Pozyskaliśmy z niej drewno na opał. Ognisko zapłonęło wkrótce. Wykopaliśmy dołek obok wykrotu, tak że jeszcze mieliśmy ognisko fajnie osłonięte. Mimo że było malutkie bardzo miło grzało.




Dopiero rano zobaczyliśmy jak to wszystko wyglądało, naprawdę dobry wybór. Ognisko przed i po zakamuflowaniu.






Już nie było tak ciepło i też trochę wiało, ale warunki nadal sprzyjały. Zauważyłam w lesie jagody borówki brusznicy jeszcze z poprzedniej jesieni. Spróbowałam i były fajnie przemrożone, ale wciąż świeże, smakowały jak w październiku i przypomniały mi Szwecję.






Gdybyście szukali kropki niebieskiego szlaku w Gorzupi Dolnej, to weźcie pod uwagę, że bywa regularnie przysłaniana klepsydrami... Za kościołem przechodzi się przez Bóbr. Most jest drewniany i za nim da się zejść do rzeki. Zdecydowaliśmy się tam zrobić przerwę na drugie śniadanie.









Wypoczęliśmy nieco, ale cóż było robić, trzeba było iść dalej. Naszą uwagę zwracały coraz to nowe bagna, niektóre spiętrzone przez bobry tak że stały się stawami, inne tylko były małymi zagłębieniami. A oprócz tego wielka piaszczysta terasa, po której można było poznać dawną siłę rzeki.







Nawet i przed wojną wybudowano kilka domów na terenie zalewowym - to dziwne. Może były to domy biednych ludzi, których tylko na taką działkę przeznaczoną na straty było znać. A może uwierzyli w moc zapór. Teraz te zabudowania przedstawiały dość rozpaczliwy widok.





A niedaleko dalej był jakiś wielki zakład, należący do firmy produkującej przed wojną środki wybuchowe, jeśli dobrze zrozumiałam. Po okolicznych lasach są porozrzucane pozostałości tego wielkiego zakładu. My obejrzeliśmy tylko urządzenia do filtrowania wody, które mieliśmy bezpośrednio na szlaku.






Zatrzymaliśmy się na chwilę nad brzegiem Bobru, bo była tam piękna piaszczysta skarpa i wspaniale było widać rzekę. Zimorodek przeleciał na drugą stronę spłoszony, błyskając swoimi szalonymi kolorami. W burym krajobrazie wyglądał niesamowicie.








Michał miał jakieś nadzieje związane z Nowogrodem Bobrzańskim, ja jakoś już po nazwie byłam sceptycznie nastawiona i faktycznie, dosłownie nic tam nie było. Tzn. było Dino i Żabka, gdzie nabraliśmy wodę na wieczór, a na wyjściu z miasta, za mostem, ładna stara fabryka i potem jeszcze ponoć resztki zamku w parku, ale nie było jak wejść od naszej strony, zresztą wydało nam się, że pozostał tylko kopiec.







Szlak prowadził nas niezmiennie w pobliżu rzeki i stawów, powstałych w wyrobiskach po wydobyciu żwiru. Weszliśmy na wał, skąd był świetny widok i potem długo szliśmy wałem. W jednym miejscu szlak był zamknięty, ale widać było że ludzie chodzą. Zaraz się okazało na czym polega problem - powódź przerwała wał. Ale dało się iść normalnie, bo wał był prowizorycznie naprawiony.





Zaraz potem zrobiło się ciemno. Żwirowania pracowała dalej, hałasując na całą dolinę. Zafascynowani gapiliśmy się jak wagonik wyciąga ładunek piachu. Ale zaraz ocknęliśmy się - trzeba było iść na biwak. Odbiliśmy w las, znalazłszy stromo się wznoszącą dróżkę leśną przed Podgórzycami, przed skrzyżowaniem z czarnym szlakiem. Myśleliśmy właśnie o okolicy skrzyżowania, ale dobrze że zabiwakowaliśmy wcześniej, bo potem las był wycięty i zresztą byłoby bliżej wsi. A znaleźliśmy znów świetne miejsce, w lesie sosnowym, ale z bukami. Była nawet zwalona sosna, jakby czekała na nas wyczekując aż rozpalimy ognisko. Oczywiście rozpaliliśmy, racząc się przypiekanymi kiełbaskami (ja) i serem halloumi (Szekspir). Zupa z jajami na twardo to było danie główne.






Niestety na następny dzień zapowiadano pogorszenie pogody i rzeczywiście jeszcze nie zdążyliśmy się spakować, a już zaczął padać deszcz. Pierwotnie w prognozie nie było deszczu i żadne z nas nie zabrało łapawic ani skarpet wodoodpornych. A deszcz był zimny, oj zimny...






W Podgórzycach była ruina kościoła z XIII wieku. Zbudowano go z polnego kamienia, ale w murze można też było znaleźć grudy rudy darniowej - bardzo ciekawe. Wewnątrz murów, w miejscu ołtarza rósł wielki dąb i całość robiła wrażenie pradawnej pogańskiej świątyni.





Za kościołem zaczęliśmy się wspinać na krawędź moreny, na której znajdują się pozostałości wczesnośredniowiecznego grodziska. Oczywiście pognaliśmy zwiedzać. Doskonale widać było podwójną linię wałów i fosę między nimi. Od strony doliny zbocze opadało bardzo stromo - znakomite miejsce obronne. Z pewnością gród bronił drogi, wiodącej wzdłuż Bobru. Kiedy nie było lasu musiał być stamtąd bardzo rozległy widok.







Deszcz przechodził falami, nie był aż tak intensywny, a potem po prostu zanikł. Miało być go więcej, ale nie narzekaliśmy. Za to przyniósł prawdziwy chłód. Było tak zimno, że z braku cienkich getrów pozostałam w spodniach przeciwdeszczowych. Dalszy odcinek był mocno nieciekawy, można było tylko podziwiać pracę harwestera.





Uwierzyliśmy mapy.cz, ale sklepu w Wysokiej nie ma chyba od kilkudziesięciu lat...





Dalej las bez zmian, ale wypatrzyłam w nim jednak coś ciekawego - malutkie bagienko porośnięte cudownie pachnącym bagnem zwyczajnym.








Ten cały etap był o tyle atrakcyjny, że naprawdę było mało cywilizacji. Wioski małe i z rzadka, brak sklepów cały dzień. To jest coś. Ale i zadaszenie się znalazło, w Tarnawie Krośnieńskiej - chociaż jedna ściana, do której przytuliliśmy się z zimna popijając lodowatą wodę. Zaopatrzyliśmy się u gospodarza naprzeciwko.





Najwyraźniej szliśmy nadal w terenie już morenowym, bo wzniesienie było zbyt urozmaicone jak na prostą terasę rzeczną. A może tym razem były to wydmy? Trudno powiedzieć, ale bardzo nam się podobało. Fajnie że szlak chociaż na chwilę przestał biec prosto, zszedł wąwozem i potem znów nas powiódł w górę.





Po raz kolejny przekroczyliśmy Bóbr w pobliżu Bobrowic. Tam jest sklep, ale to dobre 2 km od szlaku i postanowiliśmy się nie fatygować. Zapasy nam się kończyły, ale stwierdziliśmy, że jakoś przeżyjemy na tym co mamy. Zmrok już zaczął nadciągać. Poszliśmy do następnej wsi, Chromowa, gdzie już o zmierzchu musieliśmy znaleźć kogoś, kto napełni nam butelki. W jednym domu była otwarta brama, więc pozwoliliśmy sobie wejść na podwórko i zadzwonić do drzwi. Miła pani nalała nam wodę, a kiedy wychodziliśmy musiała patrzeć co to za jedni i gdzie idą, bo najpierw świeciło się światło w kuchni, a potem nie. Ale przecież nie wyglądaliśmy podejrzanie! Mamy tylko dziwne pomysły. Jak zwiedzanie Doliny Bobru w marcu.





Tym razem byliśmy za blisko miejscowości i asfaltowej drogi żeby palić ognisko, zresztą nie mieliśmy takiego planu. Było mokro po deszczu i nie mieliśmy nic do upieczenia, więc po prostu ugotowaliśmy kolację na palnikach i poszliśmy nieco wcześniej spać. Ponownie jak na biwak znaleziony po ciemku wyszło całkiem nieźle. Ale przed snem znalazłam kleszcza na brzuchu. Szekspir musiał wyjąć.





Do końca szlaku pozostało nam już tylko 10 km i to przez raczej cywilizowane rejony i z dużą ilością asfaltu. Były za to sklepy, Szekspir od razu wziął się za bułki z serem. nie odmówiliśmy sobie przyjemności uwiecznienie się z rzeźbami bobrów w Dychowie. Był tam długi most, z którego oglądaliśmy białe czaple.







Kościół w Nowym Zagorze.




Przemarsz przez Krosno Odrzańskie, a raczej jego dolnośląską część, zajął masę czasu i był bardzo długi oraz nieciekawy, bo cały czas główną drogą. Na pocieszenie Żabka i kilka starych zabudowań.








Krosno Odrzańskie niestety zostało zniszczone w czasie II wojny światowej i niewiele z niego pozostało. Szlak kończy się w najciekawszym miejscu - pod zamkiem. Tak, jest tam zamek! Ktoś z obsługi proponował nam nawet zwiedzanie, ale nie mogliśmy sobie na to pozwolić czasowo, bo po Szekspira przyjeżdżał kolega, a ja miałam pociąg. W każdym razie zajrzeliśmy na dziedziniec, już szczęśliwi, przyklepawszy kropkę. Czeka na nas w tym miejscu jeszcze jedna, żółta, Szlaku żółtego Krosno Odrzańskie - Bytom Odrzański.







Na deser taki wspaniały pomnik!



Szlak oceniamy bardzo pozytywnie, zaskoczył nas ogromną ilością widoków na rzekę. Jest fajny i leśny. Polecamy, warto przejść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz