środa, 31 grudnia 2025

Szlak Nadnotecki im. Jana Gorączko

Wydawało się, że zaplanowana na kwiecień wędrówka Szlakiem Nadnoteckim już na pewno odbędzie się w wiosennych okolicznościach. Tymczasem pogoda trafiła się jeszcze zimniejsza niż podczas wędrówki marcowej - akurat trafił się tydzień ochłodzenia. Z pełną świadomością, że tak właśnie będzie z Andrzejem z przeciwległych krańców Polski wieczornymi pociągami do Szamotuł, które były stacją PKP położoną najbliżej Ostrorogu. Nocowaliśmy w hostelu. W sobotę chcieliśmy pojechać do Ostrorogu autobusem, lecz okazało się, że ów autobus jeździ tylko w dni powszednie. Z pomocą przyszła nam Asia, która przyjechała aż z Poznania żeby podrzucić nas na szlak. Dziękujemy!

W mapach.cz początek był źle zaznaczony, ale znaki były, więc się cofnęliśmy. Okazało się, że bardzo piękna kropka szlakowa znajduje się na ścianie nieczynnej stacji kolejowej Ostroróg. Mieszkańcy budynku zaraz się nami zainteresowali. Nikt nie słyszał o Szlaku Nadnoteckim, ale to to mogłoby kogoś zdziwić?

Szlak Nadnotecki liczy 268,8 km i jest 10-ym co do długości szlakiem PTTK. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że należy do szlaków głównych. Znakowany jest, jak widać, na żółto, a drugi koniec ma w Bydgoszczy, w dzielnicy Prądy.








Szliśmy konsekwentnie za znakami, które w ogóle nie pokrywały się z wymysłami mapy.cz. Znaki poprowadziły nas nad Jezioro Wielonek, gdzie na chwilę zniknęły. Spotkaliśmy tam pana, który okazał się widzem kanału. Mówił, że przeszedł fragment szlaku i że z oznakowaniem jest średnio i jest kilka problematycznych fragmentów, jak na przykład ten nad Wielonkiem, gdzie przesunięto szlak ze względu na teren prywatny. Należało pójść Szlakiem Jakubowym, my zaś poszliśmy ścieżką nad jeziorem, ale za jeziorem (nad nim super wiata) wróciliśmy na znakowaną trasę. Początkowy odcinek był w sumie najlepiej oznakowany z całego szlaku, lepiej było tylko na krótkich fragmentach koło Piły i Bydgoszczy.








Rano jeszcze było ciepło i miło, ale wczesnym popołudniem zerwał się wiatr i zaczął pędzić z zachodu kłęby chmur. Stopniowo zakładaliśmy na siebie coraz więcej wiatr i szybko przemykaliśmy przez pola żeby znaleźć się w lesie, gdzie mniej wiało.








Na polskich szlakach jedna z głównych atrakcji to sklepy - niewiele jest już krajów, w których istnieją małe wiejskie sklepy. Sklep znaleźliśmy w Nojewie. Naszła nas straszliwa ochota na ogórki konserwowe. Przeżyliśmy chwilę grozy, kiedy poprosiłam o korniszony, a sprzedawca powiedział, że nie ma. Okazało się jednak, że nie wszyscy uważają te nazwy za określenie tej samej rzeczy. Ogórki konserwowe, w occie, jak najbardziej były. Wydawało się, że słoik jest ogromny, ale w dwie osoby z łatwością schrupaliśmy całą zawartość. Mogliśmy spożyć lunch w środku sklepu, oparci o kaloryfer - cudownie.





Kwitły już pierwsze drzewa owocowe, mirabelki i inne jakieś śliwki oraz tarniny i fruwały do nich pszczoły. Przeszliśmy pod fajnym starym wiaduktem, po czym zeszliśmy nad prześliczne schowane w lesie jezioro, Jezioro Kikowskie, nad którym nikt chyba nigdy nie bywa. Szlak prowadził bardzo bagnistym brzegiem i gdyby nie susza z pewnością brodzilibyśmy w wodzie. I tak było grząsko. Musieliśmy przejść po tamie bobrowej!








Później dreptaliśmy zwyczajnymi leśnymi drogami w sosnowym lesie. Mikro-spałowanie było urocze.





We wsi, chyba była to Śródka znaleźliśmy ślady dawnej świetności w postaci pałacu i towarzyszącego mu zakładu.





Szlak poprowadził nas dalej nad Jezioro Wielkie, gdzie wzdłuż brzegu wędrowaliśmy wąską ścieżką. Wicher był ogromny, na jeziorze spienione bałwany i woda wlewała się do cumujących przy brzegu łódek. Na końcu był cudnej urody kanał, na którym była kładka. Jeszcze kawałek szliśmy nad jeziorem (należy się go trzymać), a potem znów wyszliśmy na piaszczyste drogi leśne. Wicher tylko się wzmagał, temperatura spadła do +3°C. Musiałam się zatrzymać i założyć getry, bo już nie mogłam wytrzymać z zimna. Słońce zaszło i byłby najwyższy czas rozbijać obóz, gdyby nie to, że tym razem nocowaliśmy pod dachem.










Andrzej znalazł bardzo fajną agroturystykę w Pakawiu w starym gospodarstwie z dziedzińcem w czworobok. Dom był malowany na biało, przysadzisty i duży, przypominał jakoś duńskie gospodarstwa. Fajne miejsce na wakacje, bo zaraz obok jezioro. W środku było bardzo miło schować się przed zimnem i wiatrem. Była kuchnia, prysznic gorący - super. Rano temperatura odczuwalna na zewnątrz wynosiła -6°C, rzeczywista -1°C i prószył śnieg...






Niby zimno, ale wiatr był mniejszy i było znacznie lepiej. Wygrzani ruszyliśmy pełni entuzjazmu, aczkolwiek Andrzeja bolały trochę nogi, bo ma wiecznie spięte łydki.







Z czasem wyszło słońce i zrobiło się naprawdę miło. Co do przebiegu szlaku były małe wątpliwości, które wykorzystaliśmy obierając fajniejszą trasę mostem kolejowym nad rzeczką Oszczenicą, wpadającą nieopodal do Warty.







Przed Sierakowem wędrowaliśmy cudnym wysokim brzegiem Jeziora Lutomskiego, które jest bardzo długą rynną. Dalej na południe nad tym samym jeziorem biegnie Szlak czerwony Sieraków - Słopanowo, który mam już za sobą, a który tak bardzo mi się spodobał. Z tym szlakiem spotkaliśmy się zresztą zaraz w Sierakowie. Za poprzednią wizytą nie wchodziłam w ogóle do miasta, bo przyjechałam późno i leciałam od razu na biwak. Tym razem żółte znaki przeprowadziły nas przez całe, całkiem ładne, typowo wielkopolskie, miasteczko. Usiedliśmy na rynku i zjedliśmy po pizzy z żabki, poprawiając Monte. Potem nie mogliśmy się ruszyć... W tej samej Żabce zaopatrzyliśmy się w wodę, bo tym razem już planowany był biwak, a nie bardzo już były dalej możliwości pozyskania wody.









Przechodząc przez most na Warcie spotkaliśmy kolejnego widza kanału, który przywitał się przez okno samochodu i życzył udanej wędrówki. Bardzo miłe spotkanie! Słońce dodawało nam energii, pogoda ostatecznie była doskonałe i choć nie było szans na pokonanie jeszcze 18 km, które pierwotnie planował Andrzej (przyjechał z gotowym planem, do którego nie udało nam się dostosować) to była nadzieja, że gdzieś zajdziemy.






Widok na Wartę chyba najlepszy na całym szlaku.







Zagłębiliśmy się w las i parliśmy do przodu, mając po prawej stronie piękną dziką rynnę jeziorną, objętą rezerwatem przyrody Mszar Nad Jeziorem Mnich. Zeszliśmy do tej rynny, gdzie była stara leśniczówka i spiętrzenie na małym cieku wodnym, dalej w górę dającym w efekcie kolejny zbiornik wodny. Tam już nie było rezerwatu i tam chcieliśmy zabiwakować. Dotarliśmy jak już robiło się ciemno. Teren był mocno pofałdowany, ale znalazło się jedno jedyne płaskie miejsce między świerkami, gdzie dało się wcisnąć dwa namiotu, wbijając śledzie w mech. Do jeziora schodziło się jeszcze kawałek stromo. Wzdłuż brzegu prowadziła słabo widoczna ścieżka, ale nie zdecydowano się poprowadzić nią szlaku, pewnie za dużo zwalonych drzew. Zeszłam tam po ciemku po rozbiciu namiotu z ciekawości. Jezioro zobaczyliśmy w pełnej okazałości rano. Siadłam sobie z kawą i patrzyłam jak pływają po nich łabędzie - cudownie, tego mi właśnie brakuje na południu Polski. W okolicy jest kilka takich jezior o przebiegu północ - południe, biegnie też tamtędy czerwony szlak i kilka innych - prawdziwa perełka.







Zaraz za jeziorem była wieża przeciwpożarowa. Zaskoczeni odkryliśmy pod nią doskonałą wiatę. Trochę szkoda, że w niej nie spaliśmy, a z drugiej strony nocleg nad jeziorem był najlepszy na całym szlaku, więc trudno go żałować. Co innego gdyby padało. A właśnie zaczęło kropić, jednak zaraz przestało. Las był dalej nudnawy. Wynurzyła się z niego stara leśniczówka, naprawdę pięknie położona w głuszy.









Drugie śniadanie ze szwedzkim chlebem i słowacką kiełbasą :-)






Na mapie szlak prowadził przez Piłkę, tymczasem w rzeczywistości skręcał w las przed miejscowością. Mieliśmy ochotę na sklep, Andrzej wręcz musiał się zaopatrzyć. Ale nie bardzo chciało nam się iść. Udało mi się zaczepić jednego pana, który nas podwiózł. Sklep okazał się być zaledwie 500 m od szlaku - we wsi są dwa i na mapie mieliśmy tylko ten dalszy. Podczas posiadówy lunchowej zaczęło znowu padać, aż wychodząc mieliśmy już na sobie kurtki przeciwdeszczowe (i nosy na kwintę). Szczęśliwie przestało padać prawie od razu i zaraz można było wrócić do oddychającego stroju.





Pierwszy szlakowskaz na szlaku był w miejscowości Marylin. Później nie było już specjalnie ciekawych widoków, aż do zachodu słońca, przebijającego się przez brzózki na końcu długiego i prostego odcinka leśnego, na którym po drodze było też przejście przez tory. W Potrzebowicach były budynki nadleśnictwa, miało być i arboretum i myślałam, że może będzie się tam dało wkręcić na nocleg, ale w arboretum nie było żadnych drzew, tylko lodowata i mokra łąka obok nowego budynku nadleśnictwa, gdzie jeszcze nie skończono prac. Nie było kogo zapytać o nocleg o tak późnej porze, robotników nie było sensu, więc jeszcze kawałek poszliśmy asfaltem, aż zaczął się las. Był to las bardzo mizerny, kaprawy młodnik z wysoką trawą. Cudem znalazłam jedyne większe drzewo, dąb pod którym się ostatecznie rozbiliśmy, dzieląc się borsuczą norą, która wypadła pomiędzy naszymi namiotami. Noc szła mglista i zimna, do ogniska nie było warunków, zresztą było już bardzo późno, bo rozbijaliśmy się po 21.







Ostatecznie nie było aż tak źle. Kondensacja wystąpiła, ale nas nie zalała, a poranne słońce zaczęło nawet grzać, jeśli nie namioty, to chociaż nasze dusze, bo jakoś tak ładniej tam się wydawało w świetle dziennym. Kręcąc się po obozie wypłoszyłam ptaka brodzącego, chyba słonkę. Nikt tam widocznie nigdy nie bywa i ptaki mają spokój. Andrzejowi plątały się włosy i skończyło się na tym, że zrobiłam mu warkocz.






Nasz obóz był kilometr od Wielenia, zatem rano zaraz byliśmy w mieście i sklepów było do wyboru do koloru. Ja jakoś wybrałam pierwsze Dino, Andrzej wolał ostatnie, a ja jeszcze chciałam po drodze złapać wifi, więc się rozdzieliliśmy - Andrzejowi nie chciało się czekać i poszedł aż nad jezioro do Dzierżążna, na plażę, zostawiając mi po drodze wiadomość wypisaną na chodniku cegłą. W Wieleniu przede wszystkim przekroczyliśmy Noteć i był to jedyny moment kiedy tę rzekę widzieliśmy na całym Szlaku Nadnoteckim. Oprócz tego był też stary pałac z bramą. Pałac w strasznym kolorze.











Na końcu Wielenia warto odnotować fajną wiatkę z miejscem na ognisko. Obiekt jest koło szkoły, więc nie wiem jak tam z noclegami.




Andrzej zniknął, ale widziałam na piasku jego ślady. Były świeżutkie. Poza nami w lesie nikogo nie było. Zrobiło się nagle całkiem ciepło, aż nawet chwilami za ciepło, ale jak tylko weszłam do cienia to znów robiło się chłodno. Krajobrazowo bardzo pozytywnie - rezerwat Bagienna Dolina Bukówki i potem małe jeziorko, nad którym zjadłam lunch, oglądając pływające łabędzie i kaczki. Kolejne prześliczne miejsce, wyraźnie nikomu nie znane. Szlak tam miał przechodzić drogą, która dalej zarosła, ale dało się przejść sarnią ścieżką i przejść przez suchy rów. Od Wielenia nie było wcale oznakowania, dobre 10 km, lecz kawałek za jeziorem nagle znów pojawiły się stare znaki.






Dzierżążno Wielkie było całkiem ładną starą miejscowością z szachulcowym kościołem no i plażą i parkiem rekreacyjnym, gdzie oprócz Andrzeja leniuchowała grupka racząca się napojami wyskokowymi.






Znów we dwójkę, obładowani wodą i zapasami nabytymi w małym sklepiku ruszyliśmy dalej. Plecaki nam jakoś ciążyły, piach na drodze przeszkadzał. Szlak zanikł znowu, poczęstowawszy nas dwoma znakami na zachętę u wyjścia ze wsi. Nawigowaliśmy według mapy.cz tylko i chyba poszliśmy jak trzeba, improwizując tam gdzie mapy zmyślały.





Widok na Dzierżążno Małe.







Na wieczór znów mieliśmy odcinek całkiem leśny, chyba całe 19 km byliśmy cały czas w Puszczy Noteckiej. Nie było wcale płasko, raczej były moreny, a więc mieliśmy też zestaw podejść. Śpieszyliśmy się z wyjściem z lasu, żeby nie prosić o wodę we wsi całkiem po ciemku. Jeszcze było coś widać. Zauważyliśmy kogoś w domu na werandzie, pies zaczął strasznie szczekać, właściciel nas zauważył. Wziął od nas butelki i zapytał gdzie będziemy spali, a jak się okazało, że planujemy las to zaprosił nas wspaniałomyślnie do siebie, mówiąc że ma wolnych 5 pokoi. Bez wahania się zgodziliśmy i zaraz dostaliśmy do rąk kubki z gorącą herbatą - wspaniale. Takie niespodziewane spotkania zawsze cieszą najbardziej. Bardzo dziękujemy Mariuszowi!






Noc oczywiście do ciepłych nie należała, ale wiatr się uspokoił prawie całkiem i nie było aż tak lodowato. Za to niebo było tego dnia całkiem szare. Ze Smolarni szlak skręcał nad Jezioro Straduń, które miało lesiste brzegi i leżał nad nim wspaniały budynek, będący dawniej niemieckim ośrodkiem szkoleniowym dla młodzieży, a obecnie hotelem. Nie był to wcale koniec zbiorników wodnych, cały poranek był bardzo jeziorny. I szlak prowadził ścieżkami, a więc tak jak być powinno.










Nad ostatnim jeziorem się rozdzieliliśmy, Andrzej poszedł do sklepu w Trzciance. Ja nie potrzebowałam, więc zaczekałam chwilę na plaży. Był tam śmieszny park ryb słodkowodnych z wielkimi rzeźbami ryb.




Torfowisko znajdujące się w pobliżu jakoś nam umknęło, chyba nie było go widać ze szlaku. Przeszliśmy przez połać pól, potem był znów kawałek z lasu z osobliwym oznakowaniem i dolina ze stawami. Stawy zostały przez kogoś mocno zagospodarowane, jest tam wielkie gospodarstwo. Zapędziliśmy się do końca, a szlak skręcał mocno pod kątem, inaczej niż na mapie, na zachód od stawów. Przeszliśmy potem przez mostek na strumieniu zasilającym stawy, do którego wpływała czysta strużka wśród kwiatów. 







Jeszcze nigdy nie nocowałam w paśniku, a mam ten cel wpisany na listę.




Przed stacją kolejową Stobno złapaliśmy kilka kleszczy, może warto wspomnieć. Szliśmy wzdłuż torów, które potem przeszliśmy na dziko. Tak chyba prowadził szlak. Zajrzeliśmy do kolejowych budynków, które są zamieszkałe i w kranie na zewnątrz zaopatrzyliśmy się w wodę, zapytawszy kogoś kto akurat wyszedł o zgodę. Linia kolejowa była ruchliwa, przejechały za ten czas ze dwa pociągi. 







Potem znów klasyczna Puszcza Notecka, a więc piach, sosny w szpalerach, ale także wydmy. Zbliżyliśmy się już bardzo do Piły. Mieliśmy ją okrążyć od południa, lasami, nie widząc miasta. Bliskość Piły można jednak było poznać po pojawieniu się spacerowiczów. Mieli tam ślcizne jeziorko z wieloma plażami. Las był mocno nieciekawy, akurat tam gdzie planowaliśmy nocleg było najgorzej - mnóstwo wyciętych gałęzi, świeżych, porzucanych na ziemię. Ale w takim gąszczu łatwo się było schować. I stare gałęzie leżały na ziemi, więc już nie mogłam dalej odkładać ogniska. Andrzej schował się w namiocie, ja natomiast wykopałam obszerny dołek łopatką, dokopując się do piasku żeby było bezpiecznie i rozpaliłam małe ognisko z patyków, na którym nagotowałam zupy i herbat oraz upiekłam kiełbasę. Ta też była słowacka, paprykowa, mniam.










Rano Andrzej nagle oświadczył, że nie idzie ze mną dalej, tylko do Piły i wraca do Wielenia żeby poszukać zgubionego na biwaku śledzia od namiotu. Miał wrócić do mnie pod wieczór (być może - przeczuwałam, że będzie już raczej chciał wrócić do domu; miał chyba dość). Zatem ruszyłam dalej sama. Słońce grzało od rana, ale też znów wiało. W Motylewie odwiedziłam Żabkę, coraz bardziej lubię Żabki, bo zawsze można na nie liczyć i asortyment jest całkiem niezły. Czułam się przez ten wicher odwodniona, więc w plecaku wylądowała nie tylko woda, ale i sok jabłkowy i jeszcze jabłka.






Szłam teraz dla odmiany polami, drogami przy których rosły czasem wielkie wierzby. Pojawiły się trzcinowiska. Doszłam do spiętrzenia na Gwdzie, gdzie byłam zmuszona przejść po kładce (odczuwałam pewien dyskomfort). Gwda to bardzo piękna, tylko brudna rzeka, o wspaniałej, archaicznej nazwie, bardzo charakterystycznej, złożonej ze zbitku spółgłosek i z a na końcu, informującym, że rzeka jest żeńskiego rodzaju.








Zaraz potem spotkałam się z innym znanym już sobie szlakiem, Szlakiem czerwonym Czerwonak - Jezioro Płotki koło Piły. Ten też jest znakomity. Pamiętałam doskonale szlakowskaz, będąc pod którym podczas wędrówki czerwonym szlakiem myślałam o tym, że wrócę na żółtym. Odcinek wspólny nie był bardzo długi, czerwony szlak odbił na północ, a żółty kontynuował na wschód, oddalając się od Piły.









Ciekawostka przyrodnicza - okresowa rzeka która w bardziej mokrych okresach odwadnia pobliskie jezioro.




Zrobiło się tak gorąco, że szłam w samej koszulce i sama też się, jak zwykle, odwodniłam. W wodę zaopatrzyłam się tym razem na cmentarzu, w Kaczorach.




Właśnie za tą miejscowością leżało to szczególne jezioro, którego poziom wody tak się waha. Miało piaszczyste brzegi, było obkoszone i wyglądało nienaturalnie - musiało być spiętrzone, bo na końcu była grobla i potem jeszcze jedna, już nie wnosząca nic do hydrografii. Pewnie z natury było tam tylko bagno. Jezioro było muliste i brudne, latem pewnie służy za kąpielisko, ale raczej można tam tylko dostać alergii. Są dwie wiaty blisko wsi, jedna całkiem zaciszna.






Oznakowanie było do tego stopnia tragiczne, że już myślałam, że szlak biegnie zupełnie gdzieś indziej, ale jednak na nim byłam, o czym przekonałam się po kilku kilometrach, znajdując jeden zmurszały znak. Tamten odcinek jednak przypadł mi bardzo do gustu, bo prowadził przez wielkie odludzie i dość urozmaicony pod względem drzewostanu las. Musiało być w tej okolicy jednak bardzo czysto (same lasy, brak rolnictwa), bo na drodze spotkałam rzekotkę drzewną.







Później było jeszcze jedno zagłębienie terenu, wyraźnie od czasu do czasu wypełniające się wodą. Wspaniałe, bushcraftowe rejony. Teraz w bagienku nie było wody, tylko suche trawy, kołysane wiatrem.







Las nie trwał wiecznie i po południu czekał mnie długi odcinek asfaltowy przez Brzostowo, omijający z daleka Miasteczko Krajeńskie. Był po drodze dawny pałac i dawny PGR, z typowymi blokami w środku niczego, obecnie w pałacu jest szkoła rolnicza. Kawałek dalej w Wolsku zadzwoniłam na dzwonek w jakimś domu i poprosiłam o wodę, bo sklep był już zamknięty. Bez problemu dostałam pozwolenie nabrania wody z zewnętrznego kranu. Problem wody był już rozwiązany, a więc pozostało mi już tylko dojść na biwak. Andrzej przysłał smsa, w którym tak jak przewidywałam informował, że postanowił wrócić do domu, nie musiałam się więc martwić czy do mnie trafi. Wybrałam świetne miejsce w środku najbliższego lasu, dobrze osłonięte od wiatru. Było bardzo uczęszczane przez dziką zwierzynę, ale dobrze chroniło przed ludzkim wzrokiem. Zwierzyna rozgrzebała ziemię tak, że łatwo mi było wykopać dołek pod ognisko. Rozbiwszy namiot nazbierałam gałęzi, z łatwością rozpaliłam ogień i cały wieczór przyjemnie się przy nim grzałam. 







To było bardzo fajne miejsce, czułam się tam jak w Skandynawii wśród świerków i brzóz, z sosnami szumiącymi nieopodal. Dobrze spałam. Zakamuflowałam miejsce po ognisku i koło 9 wyruszyłam dalej na bardzo dziki odcinek szlaku. Oznakowanie było nadal skąpe, a i drogi, którymi szlak prowadził zanikły. Chodziły już po nich tylko sarny. Nawet musiałam omijać młodnik posadzony tak, że wchłonął drogę.






Korzystając z wizyty w Białośliwiu wstąpiłam do Dino, gdzie udało mi się kupić mleko czekoladowe, na które miałam ochotę od dłuższego czasu. Następne 3 km szlaku prowadziły asfaltem, ale potem był ładny widok na Pradolinę Noteci, wzdłuż której miałam iść aż do Bydgoszczy.







Od północy Pradolinę Noteci ogranicza ciąg moren czołowych, niektórych bardzo wybitnych. Porasta je wspaniały grąd z zawilcami w runie leśnym. Osiągnęłam szczyt moreny na Dębowej Górze 192 m n.p.m. Uwielbiam krajobrazy młodoglacjalne. Rzeźba terenu jest tak urozmaicona, że można sobie doskonale wyobrazić lodowiec, który całkiem niedawno ją uformował. Na szczycie była wiata, ale bardzo przewiewna.






Z moreny zeszłam do Bąkowa, skąd prostą drogą zaopatrzoną w chodnik szłam do Osieku nad Notecią. I na początku tej właśnie miejscowości zauważyli mnie fani. Słyszałam jak mąż woła żonę w zielonym domu, ale nie sądziłam, że chodzi o mnie. A tu zaraz dogoniła mnie na rowerze Beata. Zrobiłyśmy sobie zdjęcia, niestety nie mogłam przyjąć zaproszenia na kawę, bo zależało mi na dotarciu na biwak przed nocą.




W Osieku było kolejne Dino, ruchliwa stacja kolejowa, piękny PRL-owski płot okalający czyjś ogród i zamknięty skansen, z którego zobaczyłam tylko wiatrak.





Pałac to już Dąbki. W Żelaźnie już koniecznie musiałam się zaopatrzyć w wodę, bo była to ostatnia miejscowość tego dnia. Zajrzałam do kościoła, akurat ludzie schodzili się na mszę, więc zapytałam czy nie ma gdzieś kranu. Przy kościele nie było, ale ściana plebanii miała kran, który wskazał mi uprzejmie jeden z panów. Jest dość schowany i żeby do niego dojść trzeba przejść przez bramkę, nie jest pewne czy zawsze otwartą.






Razem z powiatem pilskim pożegnałam też województwo wielkopolskie. Niestety kujawsko-pomorskie nie postarało się o żadne powitanie. Ruszyłam do najbliższego lasu. Był w nim bagnisty Rezerwat Borek, gdzie postawiono przy drodze wiatkę nad strumykiem. Bobry zasiedliły okolicę, tworząc malownicze stawy.








Minęłam rezerwat i znowu znalazłam fajne miejsce w zwierzęcym mateczniku, wśród gęstych świerków. Wygrzebałam dołek i po raz kolejny rozsiadłam się przy ognisku. Tym razem nie było kiełbasy, a tuńczyk z ryżem.




Rano temperatura była wyraźnie wyższa, wreszcie zaczęło się ocieplać. Zjadłam śniadanie, spakowałam się, zakamuflowałam obóz i wróciłam na drogę, którą prowadził szlak.






Ostatni kawałek średnio ciekawego lasu był za Samostrzelem, potem zaczęły się pola i krawędź pradoliny nie była już tak wyraźna, choć nadal się odznaczała w terenie.








Trawers Nakła nad Notecią lepiej będzie pominąć milczeniem - było to dość mocno przygnębiające doświadczenie. W mieście dosłownie nic nie było. Tylko Żabka.





Dopiero Kanał Bydgoski, łączący Noteć z Brdą wzbudził jakieś moje zainteresowanie, a potem niespodziewanie był bardzo piękny fragment ścieżkowy z widokiem na zatorfioną pradolinę. Ptaki lubiące tereny podmokłe już się tam rozgościły, słyszałam tokujące czajki.







W Potulicach, gdzie w pałacu był hitlerowski obóz, obecnie jest zakład karny.





Całe późne popołudnie szłam już tylko drogami, najpierw szeroką i bardzo piaszczystą, potem już asfaltem przez wsie. Dawniej wszystkie te drogi musiały być piaszczyste i przebieg szlaku miał większy sens. Obecnie aż się prosi o zmianę przebiegu.






Zaryzykowałam i odczekałam z nabraniem wody do ostatniej miejscowości, Głęboczka. Osada bierze swoją nazwę od małego jeziora, nad którym leży. Bałam się, że nikt tam nie będzie mieszkał, że może tylko domki letniskowe, ale instynkt dobrze mi podpowiedział, bo znalazłam ludzi, i to jakich! Poprosiłam o wodę w drewnianym domu, gdzie po kilku zdaniach rozmowy, Magda zaprosiła mnie na nocleg. Miałam w planie biwakować 2,5 dalej, więc nie miałam żadnych wyrzutów sumienia zostając, ale za to będąc nazajutrz zmuszona gospodarzy obudzić bardzo wcześnie owszem. Musiałam tak zrobić, bo musiałam zdążyć na pociąg z Bydgoszczy Głównej o 11:48. Gościna była wspaniała, z łóżkiem i prysznicem i ciekawymi rozmowami. Wymarsz zaś tuż po 6 rano. Podziękowania!






Choć ten jeden raz miałam okazję oglądać jak słońce wstaje w lesie - to przecież piękny spektakl, tylko nie chce mi się na niego zazwyczaj wstawać...





Szlak trzymał się długo Kanału Noteckiego (naprawdę fajna ścieżka), aż skręcił do Lisiego Ogona nad mizerny strumyk, który opuścił żeby dostarczyć mnie na rondo, gdzie PTTK postawił słupek i gdzie była kropka szlakowa. Dowiedziałam się przy okazji ze szlakowskazu, że Szlak Nadnotecki jest imienia Jana Gorączko. Czas miałam bardzo dobry, do odjazdu pociągu jeszcze dwie godziny. Zaraz zlokalizowałam przystanek, z którego z przesiadką dojechałam do dworca głównego.









Film z wędróki: https://youtu.be/mX-3jWrbfmw

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz