Od ostatniego razu minelo sporo czasu, kilometrow tez. Nie mialam okazji dorwac sie do internetu (tak to jest jak sie nie ma smartfona), wiec dopiero teraz, w Orewa, jakies 50 km przed Auckland odwiedzilam biblioteke publiczna.
"Wojewodztwa" Northland i Auckland obfituja w odcinki drogowe, szutrowe i asfaltowe. Pomiedzy nimi sa szlaki w buszu i plaze. Wszyscy sa tym zmeczeni, zdarzaja sie nawet tacy, ktorzy na tym etapie rezygnuja z przejscia szlaku, bo maja dosc. Zrezygnowala wlasnie para bardzo sympatycznych Amerykanow, szkoda. Ja jakos daje rade, asfalt nie jest moze ciekawy, ale przewaznie zajmuje sie wlasnymi myslami i posuwam do przodu.
Niektore fragmenty wybrzeza sa naprawde sliczne, niestety nazwy mijanych miejscowosci wypadaja mi z pamieci, ale sa na mapach, wiec bede mogla sobie przypomniec. Mosty nad estuariami sa super.
Gorzej jesli mostow nie ma, a i to sie zdarza. Przez rzeke T...costam...ruru przeprawilam sie ze znajomymi, wiec bylo mi razniej, ale poszlismy wokol namorzynow zamiast prosto do slupka, bo tak wskazywal przewodnik i wpadlismy w niezle bagno.
Czasem biwakuje w towarzystwie, czasem na campingach, czasem u ludzi na podworkach. A kiedy mam okazje to takze w buszu.
Chwilami Nowa Zelandia bardzo przypomina mi Islandie - gdyby tylko usunac z krajobrazu bujna roslinnosc zostalyby takie same zatoczki z ostrymi wzniesieniami i nadmorskie skaly.
Trafiam w dalszym ciagu na bardzo goscinnych ludzi, co bardzo mnie cieszy. Tylko raz trafila mi sie odmowa kiedy probowalam przespac sie na trawniku milionerow w nadmorskiej posiadlosci...
Z Whangarei Heads do Marsden Point przeprawilismy sie lodzia. W Marsden Point czekala swietna stolowka robotnicza przy rafinerii :-)
A zaraz potem zaliczylam 400 km! To wiecej niz kiedykolwiek przeszlam za jednym zamachem.
W Waipu trafil sie najfajnieszy platny nocleg - za 5$ mozna bylo przenocowac przy knajpie/hostelu korzystajac z kuchni i lazienki bez limitu. Na campingach czesto prysznice sa płatne.
Morze, morze, morze... I z rzadka male miejscwosci, gdzie zaopatruje sie w ulubione przysmaki. Oszczedzam w miare mozliwosci na noclegach, ale nie odmawiam sobie dobrego jedzenia, w koncu to paliwo.
Spotkalam kilku sprinterow, ktorzy chodza po 40-50 km dziennie. Tutaj Jackson z Californii
I moj biwak na wydmach...
Niepostrzezenie mija 500 km!
Krajobrazty bywaja rozne... Na zdjeciach przewaznie pokazuje te ladniejsze, ale duzy procent jest delikatnie mowiac kiepski. Innym razem znow sliczny busz.
Za 6 km splywu kajakowego trzeba bylo dac 50$, wiec odpuscilam i przeszlam wzdluz rzeki droga. Przewodnik dopuszcza taka mozliwosc. Klopotliwe sa odcinki nadmorskie z klifami - trzeba sie wpasowac w odplyw. Wczoraj musialam jeden taki odcinek obejsc.
Brak komentarzy ? A fotki interesujące no i mocno estetyczne.
OdpowiedzUsuńTeraz już jakiś jest ;-) fajnie, że czytasz starsze dzieje
UsuńDzisiaj właśnie skończył mi się Pani uroczy blog - doszedłem do 15 pażdziernika 2014, gdzie "za namową przyjaciół i rodziny" postanowiłaś prowadzić blog. Skończyło się, jakoś będę musiał z tym żyć. Pozostało mi być czujnym na bieżące Norwegię i inne Triple Crowny. Blog jest delikatnie mówiąc nadgenialny. Kciuki trzymam, serdecznie pozdrawiam oraz całuję kopyta. Dbaj o siebie.
UsuńGratuluję dobrnięcia do ery mezozoicznej tego bloga :-) Niestety ostatnio nie mam gdzie pisać, a zepsuty aparat pozbawił mnie możliwości robienia sensownych zdjęć i filmów:-(
UsuńPochlebiają mi Twoje gratulacje. Blog jest naprawdę uroczo nadgenialny. A Twoje wyczyny powalają, pardon za tę oczywistość - wiesz to i beże mnie, ale nie chciałem tego pominąć. Kopyta całuję i dbaj o siebie.
UsuńDziękuję:-)
Usuń