Po niemal dwóch tygodniach spędzonych w Vindelfjällen przyszedł czas pożegnania z górami. Prognoza pogody na następne dni wyglądała fatalnie - śnieg, śnieg, śnieg. No i wiatr. A w perspektywie kilka biwaków i potencjalnie nieprzetartych szlaków. Prognoza dla wybrzeża była dużo lepsza, wprawdzie też miało padać, ale mniej, a temperatura miała być wyższa. Z żalem wsiadłam do autobusu, którego byłam jedyną pasażerką. Po przesiadce w Sorsele przybyły jeszcze dwie osoby, w Lycksele jeszcze kilka. W Umeå przesiadłam się w pociąg i ostatecznie wylądowałam w Örnsköldsviku, przez mieszkańców w skrócie nazywanym Övikiem. Per Abraham Örnsköld był gubernatorem okręgu Västernorrland, a nazwę tłumaczy się jako Zatoka Örnskölda.
Na południe od Öviku zaczyna się Höga Kusten, czyli Wysokie Wybrzeże. Obszar ten bardzo intensywnie się wypiętrza, po tym jak w czasie epoki lodowcowej został przygnieciony 3-kilometrową warstwą lodu. To bardzo ładne miejsce, byłam tam już kiedyś, ale dawno temu. Na liście szlaków do przejścia mam tamtejszy szlak Höga Kustenleden, który zawsze chciałam przemierzyć poza sezonem, żeby uniknąć tłumów turystów, którzy nawiedzają wybrzeże latem. Pomyślałam, że mogłabym spróbować przejść go zimą. Choć wiadomo było, że szlak jest zbyt stromy pod narty, mimo wszystko postanowiłam spróbować - przyciągały mnie zwłaszcza liczne darmowe chatki.
Było już grubo po 21 kiedy wytaszczyłam się z pociągu. Szlak miał przechodzić pod torami, ale znalezienie tego przejścia zajęło mi chwilę. Dopiero za schodami zrobiłam szybki przepak - narty załadowałam na pulkę, mały plecak na grzbiet i chwyciłam kijki w dłonie.
Powietrze było gęste, ciepłe i wilgotne. Wyraźnie wyczuwalny był smród dymu, widać było też kominy, z których się wydobywał. Szwecja nie jest zatem wolna od smogu... Odkaszlnęłam i ruszyłam raźno pod górę mocno przedeptaną dróżką. Oznakowanie było doskonałe.
W bluzie Polarnej zdążyłam się spocić, ale bez większych kłopotów dotarłam do parkingu przy swego rodzaju miejscu rekreacji. Był weekend i ostatni ludzie jeszcze się po nim snuli, dlatego z żalem odpuściłam ogrzewane wc (woda zimą zakręcona) i udałam się w kierunku pobliskiej wiaty. Wiata była położona nad małym stawem, w ognisku jeszcze coś się tliło, ale nikogo nie było. Niestety na północy Szwecji większość wiat nie ma podłogi, tylko wąskie ławki. Przyszło mi więc przenocować na ławce. Zimą jest to o tyle bardziej kłopotliwe, że śpiwór jest grubszy, a użytkownik niekoniecznie chce przyciskać się do ściany. Nie było jednak bardzo zimno, a ja tak zmęczona, że nie robiło mi to wielkiej różnicy. Drewno ściany doskonale chroni śpiwór przed nawilgnięciem, więc tylko z jednej strony nabrał trochę wody.
Rano nadal okolica była skąpana w gęstej mgle, chmury wisiały bardzo nisko, zasłaniając wierzchołki otaczających wzniesień. Z początku bardzo łatwa trasa, zamieniła się wkrótce w nieprzetartą letnią ścieżkę, tu o ówdzie naznaczoną głębokimi śladami zapadającego się piechura. Zjazd między drzewami nie należał do najłatwiejszych - zaliczyłam wywrotkę. Potem był etap drogowy, szybki i bezproblemowy, bo nie wysypano żwiru. Spacerowicze dziwnie na mnie patrzyli, ktoś nawet zagadnął, ktoś inny poczekał aż pokonam zawiłości kładki nad zaporą.
Minąwszy ostatni przysiółek przedmieść Örnsköldsviku trafiłam na szlak skuterowy wzdłuż słupów elektrycznych. Było twardo i nie chciało mi się zakładać nart. Szlak wyprowadził mnie nad jeziorko, ale niepostrzeżenie z pomarańczowego zamienił się w niebieski. Tabliczka wskazująca isgrottan, czyli lodową jaskinię wyglądała tak zachęcająco, że ruszyłam w kierunku grota. Rzeczywiście była śliczna, wielkie sople powstałe z brunatnej torfowiskowej wody zasłaniały wejście do przestronnej groty. Bawiły się w niej dzieci, zjeżdżając po pochyłości.
Jak się okazało, wszyscy zawracali stamtąd do samochodów. Na mapie była letnia ścieżka, która dołączała po kilkuset metrach do szlaku, w terenie oznaczało to znów głębokie ślady piechurów. Jedne w rakietach, inne bez, wszyscy zapadali się w takim samym stopniu. Narty były tu o wiele lepsze, ale z kolei z pulką były kłopoty. W leśnym młodniku było mnóstwo wyrw, ścieżka schodziła stromo, bywało, że jedynym możliwym sposobem było wejście na ogromny głaz - to wszystko sprawiło, że pokonanie tego krótkiego odcinka zajęło mi chyba godzinę.
Wyszłam na przejechany skuterami szlak i... skręciłam w odwrotną stronę. Musiałam się wrócić - kolejna godzina w plecy. Za skuterowym odcinkiem znów dziewiczy fragment ścieżki, dopiero pod szczytem górki, gdzie chmura miała konsystencję oblepiającej oskrzela zawiesiny, znów wyszłam na przejechany fragment, który już szybko i sprawnie doprowadził mnie do pierwszej chatki.
Chatki blisko cywilizacji to jednak co innego. Bywa tam dużo ludzi, drewna nie było więc wcale. A wilgoć była tak wielka, że nie bardzo miałam ochotę nocować bez ogrzewania. Poszłam trochę dalej, ale padający od rana z przerwami śnieg zrobił się bardzo mokry. Było +1°C i pod nartami zaczęły się gromadzić bryły. Trzeba by się zatrzymać, nawoskować i znowu tracić czas. Wróciłam więc zrezygnowana do chatki. Udało mi się nałamać trochę gałęzi, sprawiających wrażenie suchych, choć i one były aktualnie wilgotne. Z paleniska przed chatką wyjęłam kilka niedopalonych szczapek - one zawsze najlepiej się palą. Miałam już serdecznie dosyć picia jałowej wody z topionego śniegu, której picie przyprawia mnie o drętwienie ramion w nocy, dlatego wybrałam się po wodę do niezamarzniętej bagiennej strużki. Ta woda nie była dużo lepiej zmineralizowana, ale zawsze to coś.
Piec, choć jakiś taki zardzewiały, był sprawny i bardzo wydajny. Kilka szczapek i wilgotne patyki nagrzały chatkę do ponad 20°C! Pomimo szczelin między ścianami i dachem to był mój najcieplejszy nocleg.
Rano sytuacja pogodowa poprawiła się o tyle, że było nieco zimniej i śnieg już nie kleił się do nart (swoją drogą porządnie je wieczorem nawoskowałam). Śnieg zaczął jednak padać bardzo gęsto. Zjechałam z góry z hamulcem na pulkach, był to świetny zjazd. Potem narty znów poszły na pulki, a ja szłam kawałek główniejszą drogą, trzymając się marginesu, na którym oprócz twardego lodu wysypanego żwirem była warstwa śniegu. Boczna droga, którą szłam dalej była ładnie zaśnieżona i szło się doskonale. Miło było patrzeć na zimową wersję Szwecji z czerwonymi domkami. Wędrując latem, wśród kwitnących kwiatów, zastanawiałam się jak to może wyglądać zimą - właśnie tak.
Droga była ślepa, kończyła się na parkingu przy szlaku do Bodviken, gdzie znajdowała się kolejna chatka. Ktoś próbował się przedzierać, widać było znów głębokie ślady. Śnieg nie bardzo chciał mnie nieść, ale zaraz odkryłam, że nie trzeba wcale iść lądem - Bałtyk w zatoce zamarzł i widać było na lodzie ślady skutera. Skoro lód nie załamał się pod skuterem, to i pode mną się nie załamie - ruszyłam wzdłuż kamienistej plaży, trzymając się od niej z dala - między lądem a brzegiem jest zawsze fragment słabo zamarznięty, teraz pełen brunatnych kałuż.
W chatce były cztery osoby i jadły lunch - byli na niedzielnej wycieczce. Później przyszła jeszcze rodzina z dziećmi na biegówkach, a potem wszyscy sobie poszli i zostałam sama. Drewna było mnóstwo i to pociętego, nie miałam więc wiele do roboty. Piec jednak nie był dobry, do wieczora wcale nie zrobiło się jakoś szczególnie ciepło, a rano woda w garnkach na powierzchni lekko zamarzła. W szafce znalazłam karton pomidorowej pulpy, która zdążyła już przekroczyć datę przydatności do spożycia, ale nie bardzo dużo, więc bez obaw użyłam jej do przygotowania obiadu - zrobiłam sobie doskonałe spaghetti z oliwkami i serem. Miałam nadzieję wchłonąć trochę potasu. Wodę znów znalazłam w strumyczku.
Nocny mróz zamienił ślady prowadzące dalej pod górę w wielkie bryły lodu. Nie sposób było się po tym poruszać - ślady za głębokie na pieszą wędrówkę, a zbyt gęste i nierówne dla pulek. Nartami też nie można było po nich normalnie sunąć, a przy tym szlak był ekstremalnie stromy. Pierwszy raz w życiu założyłam foki. Zwykle wolę pokonywać podejścia siłowo, przychodzi mi to z łatwością, a przy tym oszczędza zawracania głowy, ale tym razem nie było wyjścia. Rzeczywiście, foki doskonale przytrzymywały mnie w miejscu. Choć na najbardziej stromych fragmentach i tak musiałam iść zakosami przez las. Dodatkowym utrudnieniem była duża ilość wiatrołomów. Przez mniejsze przeciągałam pulki, ale większe musiałam omijać. W następnej zatoczce pojawił się ślad skutera, ale niestety na bardzo krótko. Tutaj morze nie było zamarznięte - dobrze że nie zdecydowałam się iść dalej morzem, bo musiałabym wracać.
Za zatoczką nie było już tylu ludzkich śladów, a te które były, rozłaziły się po krzakach. Było więc znacznie łatwiej dla nart i choć trochę się zanurzałam, to jednak nie bardzo i szło mi się całkiem nieźle, tylko bardzo wolno. Wciąż musiałam omijać wiatrołomy i wspinać się po głazach, pomiędzy którymi kluczy letnia ścieżka. Krajobraz przypominał mi trochę
Park Narodowy Acadia w stanie Maine. Tam też mnóstwo gładkich granitów i głazów, a wzniesienia porasta rzadka sośnina.
Zjazd na fokach i z hamulcem pod pulkami był wręcz doskonały, byłam bardzo zadowolona z tego, jak się ten cały sprzęt, na który "profesjonalni szwedzcy trekkerzy" patrzą z politowaniem i niedowierzaniem. Miałam jednak niezły kłopot z pokonaniem głębokiego wąwozu. Letni szlak zeskakiwał do strumyka i wyskakiwał po drugiej stronie. Musiałam to okrążyć i wyjść po drugiej stronie, też stromej, ale nieco mniej, przeforsowawszy zwalone drzewo. Potem, bliżej wsi, znów pojawiło się mnóstwo zlodowaciałych dziur po pieszych, i to jeszcze na stromym trawersie. Pulki zsuwały się z brył w dziury, kilka razy przeturlały się po zboczu. W jednym miejscu w ogóle nie było możliwości, żebym wspięła się w pionie. Odpięłam więc narty, przystosowałam pulki do niesienia jako plecak i wyniosłam to wszystko po stromiźnie.
Zaczęłam się już zastanawiać nad spełznięciem ze zbocza do morza. Włączyłam GPS - zostało tylko 400 metrów. Nie powinno zająć więcej niż godzinę... Ale było ciężko. Pulka zahaczała o zlodowaciale brzegi śladów i nie można jej było ruszyć, za każdym razem musiałam do niej podchodzić i wyciągać ręcznie. Wywaliłam się na samej końcówce, wybitnie stromej. Uśmiech raczej blady.
Dowlokłam się do drogi dość wypompowana i zła. Na szczęście teraz czekała mnie już tylko równiutka droga, którą pulka sunęła gładko z przyczepionymi doń nartami. Domki wyglądały tak przytulnie, lampki w oknach dawały ciepłe światło. Przez zatokę sunął prom. Dwie panie na spacerze z psami zagadnęły gdzie to się wybieram i gdzie zamierzam spać. A zamierzałam w chatce, która co ciekawe znajduje się we wsi, w Köpmanholmen, na przystani. Latem jest tam camping, ludzie nocują z samochodami. Teraz nie było nikogo, tylko ledwo widoczne zasypane ślady narciarza na biegówkach. Szczęśliwie była odrobina drewna, ale wyciągnęłam je spod śniegu, więc było mokre. Musiałam dodać sporo parafiny żeby zechciało się rozpalić (siekiery brak).
Śnieg znowu padał, na dodatek wiało, ale kiedy dobrnęłam rano do wifi w supermarkecie, dowiedziałam się, że właśnie idzie odmiana i niedługo przestanie. Znów szłam drogą przez kilka kilometrów, aż do dojazdu do północnego wejścia Parku Narodowego Skuleskogen, które zimą nie jest odśnieżane. Skutery jednak przejechały drogę, a ludzie nie zdołali śladu całkiem rozdeptać.
Tydzień wcześniej w parku odbyła się impreza biegowa, było więc niemal gwarantowane, że szlak będzie przetarty. Rzeczywiście, moim oczom ukazała się ścieżka jak z obrazka, o szerokości odpowiadającej szerokości pulki. Nie cieszyłam się jednak długo - okazało się, że szlak zalega ogromna ilość wiatrołomów. Chyba nigdy nie szłam równie zaniedbanym szlakiem, drzewa leżały niekiedy co dwa metry. Nie dało się ich omijać, dalej były kolejne - musiały tam niedawno być silne wichry, bo zwalone drzewa miały wciąż zielone gałęzie. Nie było innego wyjścia jak tylko założyć plecak na plecy z przypiętymi nartami, tak jak to robią skiturowcy. I do tego moja "pack-pulka" została dostosowana - da się przypiąć narty po bokach. Cały ten pakunek był jednak ogromny. Musiałam uważać, żeby nie zahaczać czubkami nart o gałęzie. Nigdy jeszcze nie szłam z tak ciężkim plecakiem, mógł mieć nawet 25 kg. Same narty to 5 kg. Zakładałam go przysiadłszy na ziemi, zupełnie jak bohaterka filmu "Wild" swoje monstrum na PCT. W międzyczasie wyszło słońce i cały śnieg który spadł rano zaczął skapywać z drzew w formie deszczu. Szybko zaczęłam przemakać, miałam tylko symboliczną kurtkę przeciwdeszczową, dawno zużytą weterankę ze szlaków amerykańskich.
Zamiast stromizn na Höga Kustenleden wybrałam żółty szlak wiodący wzdłuż brzegu morza, płaski. Przecięłam uroczy półwysep (tam były dwie chatki, ale celowałam w kolejną), zostały mi jeszcze 2 km przez las.
Uff, dotarłam. Chatka była prześlicznie położona przy plaży. Znajdowała się w lesie, w oddaleniu od innych domków, kiedyś pewnie rybackich, a obecnie letniskowych. Zdjęłam z siebie mokre ubrania, narąbałam drewna i zajęłam suszeniem. Drewno znów było mokre, ale paliło się ładnie, mimo to piec się porządnie nie rozgrzał. Śniegu nie musiałam topić - w pobliżu do morza uchodził strumyk.
Rano obudziły mnie odgłosy wichury i deszczu uderzającego o dach. O rany... Wyjrzałam na zewnątrz i moja chęć wyruszenia na szlak zmalała natychmiast. Jedzenia miałam mnóstwo, postanowiłam więc zostać. Trafiłam na porę roku, kiedy nikt tędy nie chodzi, czemu więc nie nacieszyć się tym pięknym miejscem dłużej? A już zwłaszcza przy takiej pogodzie. Kawa i cynamonowa drożdżówka w domku na plaży, takie śniadanie to było coś.
Koło południa front się oddalił, niebo się uspokoiło. Siedziałam sobie przy stole, rozwiązywałam zagadki (krzyżówki, wykreślanki, sudoku - zabrałam tego mnóstwo) i wyglądałam na zewnątrz. Po południu wyszłam pospacerować po plaży. Ciepłe powietrze i deszcz sprawiły, że morze zaczęło rozmarzać. Kra pękała, wydając chrzęszczące dźwięki, a przez spękania na powierzchnię wylewała się falująca woda. Z wielkich brył lodu, okalających zatokę skapywały krople wody. O zachodzie niebo lekko się zaróżowiło.
Barwy świtu pojawiły się na niebie o 6:30 - wyskoczyłam z łóżka żeby je uwiecznić. W gruncie rzeczy były raczej blade, ale i tak było cudownie.
Dzień wstał słoneczny, byłam w dobrym nastroju. Zrobiło się tak ciepło, że szłam w samej koszulce. Szlak był płaski, zwalonych drzew było mniej i byłam w stanie jechać na nartach. Musiałam tylko uważać na mostkach - pulka nie zawsze słuchała. Raz musiałam na środku takiego mostku narty zdjąć i ruszyć na ratunek pulce, która wpadła do rzeczki. Lód na szczęście pod nią nie pękł - ostatecznie to pulka ultralight :-)
Idylla skończyła się na parkingu przy wejściu południowym do parku. Dalej szlakem nie chodziło już tyle osób, był głęboką, ale wąską ścieżką. Musiałam jechać obok, ale kiedy szlak zanurkował w nieprzebyte chaszcze obok już się nie dało. Ścieżka w końcu skręciła w inny szlak, na Höga Kustenleden nikt już nie był. Brnięcie 500-metrowym odcinkiem znów zajęło mi godzinę. Wyszłam wreszcie na drogę, którą miałam iść dalej kilka kilometrów, ale oto pojawił się kolejny problem. Odwilż sprawiła, że drogi pokryły się lodem, a lód posypano żwirem. Nie można już było gładko sunąć z pulkami. Niestety prognoza na następne dni była podobna - ciągle odwilż. Lód szybko znikał z asfaltu, zostawał tylko żwir. Ciągnęłam pulki brzegiem drogi, ale czułam że szorują spodem o żwir.
Szkoda mi było sanek - zaczęłam łapać stopa. Czułam że czas przyznać, że kontynuować się nie będzie dało. Dopiero któryś z kolei samochód się zatrzymał. Starszy pan podwiózł mnie ostatnie 2 km do Docksta.
Nie bardzo wiedziałam co robić dalej - zostać na noc, łapać autobus gdzie indziej, a jeżeli autobus, to gdzie? Ale kiedy połączyłam się z internetem i zajrzłam co słychać u znajomych okazało się, że nadzwyczajnym zrządzeniem losu mój kolega Daniel ze Sztokholmu właśnie tego popołudnia jedzie ze swoją przyjaciółką dokładnie do tego miejsca, w któym właśnie byłam. Weekend zamierzali spędzić w Skuleskogen, mieli dwie pary rakiet i jedne raczki, zapraszali! Naturalnie skorzystałam z zaproszenia. Obijałam się całe popołudnie, posiedziałam trochę w sklepie, a potem odkryłam możliwość wzięcia prysznica na stacji benzynowej za jedyne 25 SEK. Włosy akurat wyschły, kiedy nadjechali Daniel z Justyną.
Noc spędziliśmy w chatce odpoczynkowej na szczycie Skuleberget, gdzie wspięliśmy się po ciemku idąc przejechaną przez ciężki sprzęt drogą. Daniel miał ze sobą patelnię i na niej usmażyłam parówkową kiełbasę Falukorv, przyprawioną serem i musztardą, według przepisu pewnego szwedzkiego youtubera. Awokado poprawiło poziom magnezu w moim organiźmie.
Wstaliśmy na wschód słońca.
Z wielką ulgą zostawiłam narty i pulki w samochodzie Daniela. Znów cieszyłam się z uniwersalnego zestawu sprzętowego, jakim dysponowałam - plecak pulkowy jest 75-litrową, odchudzoną z zewnętrznych kieszeni wersją
OWM Triple Crown. Kijki Fischer mają regulowaną długość, więc można ich używać zarówno na nartach, w wersji dłuższej, jak i na piechotę, w wersji krótszej. Jestem lekka, więc nie zapadałam się bez rakiet, natomiast raczki były niezbędne - śniegowce Sorel mają bardzo śliską podeszwę.
Daniel z Justyną zaplanowali zgrabną pętlę, która co prawda zawierała część nadmorskiego szlaku, który już zaliczyłam, ale oprócz tego najbardziej widokowe zakątki Skuleskogen, w tym fragment Höga Kustenleden. Zamiast jednak iść doliną wybraliśmy wariant grzbietowy, bardzo wietrzny, ale obfitujący we wspaniałe widoki na wybrzeże. Miejscami szlak był dość stromy, ale z lekkim plecakiem i w raczkach nie było najmniejszego problemu.
Zejście z grzbietu było karkołomne, ale daliśmy radę. Szlak doprowadził mnie do najczęściej odwiedzanego miejsca w parku, czyli kanionu Slåttdalskrevan. Przeszliśmy jego dnem i mieliśmy wielkie szczęście z porą dnia, bo trafiliśmy na moment, kiedy przez szczelinę przechodziła tarcza słońca. Szczelina kontynuuje się na dość sporej długości, nie składa się tylko z samego kanionu, ale ciągnie jeszcze dalej.
Opuściwszy kanion skierowaliśmy się nad jezioro, na którego brzegu stała urocza stara chatka z bali, pomalowana na czerwono. W środku są cztery prycze, latem prawdopodobieństwo znalezienia tam noclegu jest bardzo niewielkie, takie tłumy odwiedzają Skuleskogen, ale teraz, w środku zimy, mieliśmy chatkę całą dla siebie. Daniel rozpalił w piecu i natychmiast zrobiło się ciepło. Ja przez jakiś czas siedziałam w słońcu na ławce i słuchałam wiatru w koronach drzew. Ogromnie lubię szum sosen.
Rano nie wiadomo skąd nadeszły chmury i zaczął padać drobny deszcz. Widok na morze był więc z gatunku tych szarych. Teraz mieliśmy zejść właśnie nad morze, do małego półwyspu, który wcześniej przecięłam nie zwiedziwszy. Trasa nie była łatwa - schodziliśmy kanionem, który był kontynuacją Slåttdalskrevan. Mnie było łatwo w raczkach, ale w nie-górskich rakietach Danielowi i Justynie trudniej.
W parku odnotowano wielkie bogactwo mchów i porostów, kilka gatunków obrosło ściany kanionu. Także w lesie drzewa obrastały porosty i pasożytujące huby.
Wciąż jeszcze wczesnym popołudniem dopadliśmy chatki. Dystans nie był duży, więc była dopiero pora lunchu. Zapodaliśmy sobie hamburgery z serem haloumi, przypieczonym na ognisku. Także i w chatkowym piecu niedługo zapłonął ogień, zrobiło się błogo, a towarzystwo postanowiło się zdrzemnąć. Ja usiadłam w kącie i zagłębiłam się w lekturze kulinarnego czasopisma, które znalazłam na półce. Po drodze nabrałam wody ze strumienia, bo przy chatce żadnego nie ma, a o zmroku poszłam jeszcze raz po wodę dla reszty ekipy. Wieczorem smażyliśmy w piecu kiełbaski - były to polskie gięte, które z racji dużej ilości imigrantów, można kupić m.in. w Sztokholmie.
Nocą świecił wspaniały księżyc w pełni, rano jednak znów pojawiły się mroczne chmury. Spakowaliśmy się szybko i ruszyliśmy znaną mi już trasą na parking południowy. Ocieplenie zupełnie zmieniło warunki - szlak który wcześniej był twardy rozmiękł straszliwie i zapadaliśmy się wszyscy równo.
Nadszedł koniec wycieczki i czas rozstania, choć Daniel z Justyną podwieźli mnie jeszcze na dworzec w Öviku. Postanowiłam przemieścić się po raz drugi w nadziei na przyzwoite warunki śniegowe i jeszcze więcej chatek - ale o tym w następnej relacji. Na Wysokie Wybrzeże z pewnością kiedyś wrócę, w bardziej sprzyjającej porze roku. Nie jest to dzika okolica, a Höga Kustenleden bardziej przypomina szlaki na samym południu Szwecji, gdzie niewielkie rezerwaty stanowią oferują przerwę w wędrowaniu drogami, ale i tak warto będzie się tam znowu wybrać.
Udany zjazd niezależnie czy na fokach i z pulką czy na gołych ślizgach to wielka satysfakcja. Zwłaszcza dla człowieka, który nie do końca opanował tę trudną sztukę. Pamiętam swoje pierwsze w miarę udany zjazdy w Karkonoszach. To była niesamowita frajda.
OdpowiedzUsuńZjazdu na fokach doświadczyłam tutaj po raz pierwszy, no ale zjazdy to jednak to, co najfajniejsze w narciarstwie. Byle nie za strome :-)
UsuńDaniel ma to do siebie, że pojawia się (niespodziewanie) akurat tam gdzie potrzeba. Nam też posypali wtedy drogę piaskiem, odwilż była chyba w całej Szwecji, niezła wyrypa :)
OdpowiedzUsuńPisał mi wcześniej, że wybiera się na weekend, ale to był czwartek, więc nie spodziewałam się :-) Wyrypa, przyznaję, niezła :-)
UsuńBędzie podsumowanie sprzętowe:)??
OdpowiedzUsuńPostaram się coś podsumować, jak wrócę z aktualnej wędrówki. Pozdrawiam z namiotu :-)
UsuńWspaniale! Czekam zatem i baw się dobrze pod namiotem:)!
OdpowiedzUsuńDzięki, już wróciłam i już tęsknię za namiotem :-)
Usuń