środa, 10 marca 2021

Szwecja: Vindelfjällen na nartach

Bardzo chciałam w tym roku doświadczyć prawdziwej zimy. Szwecja pozostawała jedynym kierunkiem, ale termin wydawał się dowolny. Chciałam jechać gdzieś pod koniec stycznia lub na początku lutego, przed sezonem, żeby śnieg był bielusieńki i puszysty, a słońce wisiało nisko nad horyzontem. Pakowałam się cały tydzień, wybrałam termin wstępnie na piątek 5 lutego, ale grzebałam się z pakowaniem i już miałam zmienić datę na poniedziałkową, kiedy wieczorem w środę 3 lutego odebrałam od Kasi Nizinkiewicz wiadomość o zamknięciu granic Szwecji o północy z piątku na sobotę (ściślej rzecz biorąc o obowiązkowych testach wykonanych maksymalnie 48 godzin przed przekroczeniem granicy, z czego 20 godzin upływa na rejsie, więc rzecz jest nieosiągalna w Polsce). Ostatni bastion normalności miał więc właśnie runąć. Na myśl o tym, że miałabym się spóźnić jeden dzień jak w zeszłym roku, kiedy miałam bilet na samolot odlatujący dzień po zamknięciu granic zrobiło mi się słabo. Pierwotnie planowałam płynąć z Gdańska, część mojego sprzętu tkwiła w Trójmieście od ostatniego marca, część była w Cieszynie. Kasia z Edkiem Krzyżakiem mieli kupione bilety ze Świnoujścia na ostatni beztestowy prom i mogłam płynąć z nimi, byle by mi się udało skompletować bagaż. Kasia wpadła na pomysł, że mój tata może nadać sanki i resztę rzeczy przesyłką konduktorską - dotrą do Szczecina jeszcze przede mną. To było doskonałe rozwiązanie. Następne trzy godziny zajęło mi spakowanie się, na szczęście wszystkie rzeczy leżały już gotowe do podróży. W czwartek o 6 rano byłam już w busie do Katowic, stamtąd pojechałam do Wrocławia pociągiem, skąd zgarnął mnie Edek samochodem. W Szczecinie spotkaliśmy się z Kasią i o 22:30 byliśmy już na promie. Wschód słońca oglądaliśmy w Skanii. Uciekliśmy!

Mijaliśmy drogowskazy do miejscowości, przez które przechodziłam, wszystko przypominało mi letnią wędrówkę. Rozczulił mnie nawet szwedzki autobus... 

Jechaliśmy najprostszą drogą na północ. Po południu sunęliśmy wzdłuż brzegu największego szwedzkiego jeziora Wener i kiedy zobaczyliśmy wodę szybko się zatrzymaliśmy. Był mróz, ale jezioro lśniło błękitem, bo sroga zima dopiero co nadeszła i nie zdążyło zamarznąć. Odległe wyspy oddzielał od wody pas mirażu, wydawało się, że lewitują nad wodą. U brzegu z głazów zwisały sople, a szadź osiadła na śniegu w postaci lodowych kwiatów.





Drogi były coraz węższe, coraz bardziej ośnieżone. Pod wieczór przekroczyliśmy granicę Dalarny i zaczęliśmy się zastanawiać co z noclegiem. Nęciły dobrze mi znane chatki na Vasaloppsleden, postanowiliśmy przejść odrobinę szlaku, co miało usprawiedliwić nocleg zmotoryzowanych turystów w chatce dla piechurów. Nie było łatwo odnaleźć się w lesie w zimowej szacie, ale kiedy znalazłam się na skrzyżowaniu wiedziałam już gdzie jestem i bezbłędnie trafiłam do chatki. Drewno było w postaci niepociętych pni, więc od razu złapałam za piłę i zatrudniłam Edka do pracy z siekierą.




Rano zachęciłam resztę towarzystwa do zwiedzenia centrum pobliskiej Mory. Jak już wiecie, jest to moja ulubiona miejscowość w całej Szwecji, naprawdę śliczna, a choć byłam tam już trzy razy, to nigdy zimą i bardzo chciałam zajrzeć, również do niezawodnego sklepu z pamiątkami, w którym zaopatrzyłam się między innymi w futrzaną czapę uszytą na wzór średniowiecznej, ale ze starych płaszczy, a więc z recyklingu.








Pociągnęliśmy dalej na północ drogą Inlandsvägen, równolegle do linii kolejowej Inlandsbanan wybudowanej w latach 1908 - 1937, o długości 1288 km. Dziś Inlandsbanan służy głównie turystom, ale powstała jako narzędzie rozwoju słabo zaludnionej i odciętej od świata Północy. Nie spełniała swojego zadania zbyt dobrze i nie przynosiła zysków. Także i droga Inlandsvägen miała, ale nie stanowi, alternatywy dla nadmorskiej E4.

Härjedalen i Jämtland wyglądały już całkiem zimowo. Pierzynka śniegu okrywała drzewa, na zachodzie wznosiły się coraz wyższe góry.





Kasia i Edek zamierzali zostać w Jämtlandzie, ja zaś wybierałam się dalej na północ. Z jakiegoś powodu w soboty nie miałam żadnych połączeń autobusowych, dopiero w niedzielę, dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy Kasia i Edek wyrazili zainteresowanie odwiedzeniem Parku Narodowego Hamra. Zawinęliśmy tam późnym popołudniem, słabo odśnieżoną drogą. Było cudnie, biało i puszyście, cicho. Niepotrzebnie zakopaliśmy się w śnieg na szlaku, który był równolegle przejechany skuterem, ale tak czy owak niedługo po zachodzie słońca dotarliśmy do wiaty. Miała podłogę, więc mogliśmy się w niej rozłożyć. Najpierw jednak zajęłam się ogniskiem, które obiecałam. Odkopałam ze śniegu pół paleniska, resztę zostawiłam Kasi i poszłam z sankami po drewno. Za ścianą wiaty były już przygotowane brzozowe szczapy, trzeba było tylko nastrugać piórek (na tę okoliczność zakupiłam w tym roku fiński nóż z prawdziwego zdarzenia) i można było podpalać. Ognisko udało się doskonałe, rozpaliłam nie za duże, tak żebyśmy mogli zasiąść w cieple, a nie musieć uciekać przed płomieniami. Kasia i Edek biegali z aparatami łowiąc zorzę, która była blada i mizerna, a dopiero obróbka aparatów robiła z niej coś więcej niż to czym była w rzeczywistości. Wreszcie i ja dałam się namówić, Edek pokazał mi co mam włączyć w swoim aparacie, który ma wiele możliwości, których nie wykorzystuję, żeby zrobić zdjęcie zorzy. Wyszła mi zbyt ciemna, ale będę nad tym pracować :-)











Rano dałam się odstawić na dworzec w Svegu, gdzie się pożegnaliśmy. Na zdjęciu możecie zobaczyć mój zgrabny zestaw zimowy. Nowotarski OnMyWay, ten sam, z którym zaprojektowałam swój długodystansowy plecak Triple Crown uszył dla mnie zestaw pulkowy - 75-litrowy plecak na wymiar pulek, które nakłada się nać jak skorupę żółwia, przypinając karimatę, łopatę, kijki, a nawet narty (to w następnych odcinkach opowieści) po bokach. Ma pas biodrowy i szelki jak normalny plecak, nie ma tylko kieszeni, żeby nie zahaczać o wystające gałęzie itp. Dodatkowo mam mały plecak na bagaż podręczny - termos i butelkę z wodą, przekąski i kurtkę puchową, również bez kieszeni, żeby nic nie zgubić w razie wywrotki. Nie koliduje on z uprzężą do sanek. Zestaw świetnie sprawdził się w podróży, można z nim wygodnie jeździć autobusami i pociągami, można przejść trochę pieszo.




Punktem docelowym było dobrze mi już znane Tärnaby, wieś w pobliżu Hemavan, gdzie zaczyna się Kungsleden, ale ja póki co chciałam znów Kungsleden unikać, a zamiast tego bardziej dogłębnie eksplorować jeden z moich ulubionych rejonów szwedzkich gór - rezerwat Vindelfjällen.

Vindelfjällen to największy rezerwat w całej Europie, niezwykle cenny i różnorodny. Są tu i góry z tundrą, w której żyją chronione lisy polarne i wspaniałe lasy - ogromna połać lasów brzozowych, a także dziewicza tajga bardziej na wschód. Lapończycy żyją w tych górach od 8-9 tysięcy lat, ale Szwedzi zjawili się dopiero w XVIII wieku. Jeśli tylko będzie się dało, niedługo tam powrócę.

Tymczasem pobyt zaczęłam od przejścia szlaku nad rzeką Umeälven, którym szłam latem, a który teraz był wyjeżdżony skuterami. Noc była jasna i gwiaździsta, znów majaczyła zieleń zorzy, ale zbytnio zaufałam jej światłu i omsknęła mi się noga na skraju ubitego i wylądowałam w rowie po pachy w śniegu. Szybko się wygrzebałam i odnalazłam wiatę, pod którą rozbiłam namiot, bo było bardzo zimno. Rzeka płynie w dolinie, do której spływa całe zimne powietrze z okolicy. Choć wyżej we wsi miało nie zejść poniżej -20 tutaj z pewnością zeszło i to do jakichś -25. Nos zmartwiał mi kiedy nadmuchiwałam materac i stał się jakimś miękkim, obcym ciałem. Dziwne to było uczucie. Nie chciało mi się myć zębów, było już po 23, wlazłam od razu do śpiwora. Choć dobrze wiem, że spanie w zbyt wielu ubraniach pogarsza termikę, nie zdjęłam bluzy Polarnej. Wkrótce zrobiło mi się zimno i jednak musiałam to zrobić - materiał nie pozwalał ciepłu wydostać się do śpiwora i kurtki puchowej, którą miałam oprócz tego na sobie (wzięłam Zebrę Robertsa, spodnie Rambler i kurtkę Haglofsa, tak jak zwykle zimą, a do tego jeszcze cienki śpiwór Cumulusa na wierzch, bo zwykły zestaw nie dałby rady w -30 jaki zapowiadano). Wstałam, zdjęłam bluzę, zanurzyłam się w puch i zaraz zrobiło się ciepło.




Poranek był bardzo mroźny. Słońce chowało się jeszcze za górami, kiedy wstałam. Gotując wodę na poranną kawę nie dokręciłam zaworu palnika (plastik zesztywniał na mrozie) i po odwróceniu kartusza nastąpił zapłon. Można się przestraszyć, ale to nic takiego, płonie tylko gaz, który się wylał i pociekł po wężyku. Sam zawór nie jest gorący, wystarczy zakręcić gaz i z powrotem odwrócić kartusz. 

Nie chciałam iść z pulkami wiszącym mostem (z nartami w rękach), niestety skutery skręcały do Hemavan i nie było śladu przez jezioro. Chciałam iść na skróty przez jezioro na jego północny brzeg, ale się zagalopowałam i tuż przed osiągnięciem celu najechałam na wodę. Przestraszyłam się i czym prędzej zawróciłam, ale to nie jest tak, że jak jest woda, to pod spodem nie ma lodu - lód owszem jest, ale spływająca z gór woda płynie po wierzchu, pod śniegiem. W tym roku było wyjątkowo dużo tej wody, dlatego skutery rzadko jeździły. Wciąż był silny mróz, do nart przymarzła zaraz gruba warstwa lodu. Doczłapałam z nią do brzegu (był śladu skutera w poprzek jeziora) i dopiero tam zabrałam się za odladzanie. Całe szczęście, że mam aluminiową łopatę a nie plastikową - mogłam waląc ostrzem wykruszyć lód ze ślizgów. Gdybym zrobiła to nożem, narty byłyby mocno poszkodowane. 






Wyszłam na drogę po drugiej stronie i podążałam w kierunku szlaku, kiedy z naprzeciwka nadjechała moja znajoma Helena, ta sama u której nocowałam w lipcu. Od niej miałam najświeższe informacje o warunkach w górach. Nie chciałam jej zawracać głowy po nocy, ale powiedziała że powinnam była do niej napisać, a nie rozbijać się nad rzeką. Następnym razem :-)




Długo się nie mogłam zdecydować który szlak wybrać, ale ponieważ zrobiło się już późno postanowiłam wybrać ten, na którym najprędzej natrafię na chatkę - odpoczynkową Stabre. Podejście było ostre, ale twarde i w końcu dałam sobie spokój z nartami - podeszłam pieszo, a narty wjechały na pulkach. Tak było szybciej. 






Dopiero kiedy się wypłaszczyło założyłam narty. Pogoda była przecudna, słońce i mróz, bez wiatru. Jeszcze niedawno było zupełnie inaczej - pod koniec styczna były wielkie wichury, które zwiały puch w doliny. Dlatego teraz na górze było wywiane i w miarę twardo, natomiast w dole szlaki pokryte były zwałami śniegu. Z naprzeciwka nadjechał skuter z podpiętym na lince narciarzem, nie wiedziałam wtedy, że przez następnych sześć dni taki widok to będzie wielka rzadkość.






Powoli nadchodził wieczór i słońce, które i tak nie wspięło się zbyt wysoko, zaczęło się zniżać, by zajść za górami. Sąsiednie pasmo było wciąż oświetlone. Z początku złociste, światło zrobiło się w końcu różowe, aż wreszcie zbladło. To było dokładnie to, co chciałam zobaczyć. Na najwyższym szczycie odbite promienie słoneczne tworzyły jasne pasma. Na zdjęciach kolory są bledsze niż były w rzeczywistości.








O 16:20 zajechałam przed chatkę. Drzwi były odkopane, w środku jeszcze pachniało kawą - pewnie zatrzymali się tam narciarz i skuterowiec. W ilu takich chatkach już spałam! Było jeszcze sporo drewna, więc wzięłam kilka szczapek i rozpaliłam w piecu. Nocleg nad rzeką zaowocował zalodzeniem śpiwora, więc lepiej było go wysuszyć. Następnym razem z całą pewnością wypróbuję również VBL w śpiworze (i wodoodporne pokrycie), w ten sposób problem wilgoci w ogóle zniknie.





O poranku obłoki zasnuwające szczyty gór nabrały znów płomiennych kolorów, a kiedy wychodziłam królował już błękit i biel. Tu, wyżej, było cieplej, jakieś -15. Trochę wiało, przez chwilę poprószył śnieg, ale zaraz się przejaśniło. Doszłam do skrzyżowania z Kungsleden i skręciłam w kierunku chatki STF Syterstugan.








Przez chwilę szlak prowadził pod górę, ale w niskiej temperaturze śnieg nie jest bardzo śliski i bez problemu podeszłam na łusce, w bardziej stromych miejscach pomagając sobie jodełką. Później czekał mnie już tylko zjazd, rzecz nieco trudniejsza, ale szlak był pomyślany jako zimowy, więc tylko pod koniec zjeżdżałam zakosami, z założonym hamulcem z linki. Wynalazek prosty, a genialny. Jeden węzeł wystarczył, śnieg był miękki, pulka ładnie się pogrążała i sunęła za nartami. Czysta przyjemność.





W zacisznej dolince, ale jak gdyby na podwyższeniu znajdował się kompleks budynków. Główny letni domek był zamknięty na głucho, otwarta była mała chatka zimowa, używana też latem, jeśli w dużej brakuje miejsc. Miała cztery łóżka i świetny piecyk. Nie naruszając chatkowych zapasów poszłam do drewutni narąbać drewna. Zaczęło trochę bardziej wiać, a kiedy słońce znów zbliżyło się do linii gór, natychmiast zaczęła spadać temperatura. Spędziłam bardzo przyjemny wieczór w ciszy. Piłam barszczyk, patrzyłam przez okno i dokładałam drewna. Wcześnie poszłam spać.







Rano na termometrze widniało rześkie -21,5. Na szybach wykwitły lodowe wzory. Po wschodzie słońca nie ociepliło się nic a nic, ale było prześlicznie, zbocza powlekły się żywą purpurą. Nie mogłam uwierzyć, że udało mi się tu dotrzeć - większość świata jest uwięziona, a ja w tych wspaniałych górach, na wolności, w takim niewyobrażalnie pięknym miejscu.








Ruszyłam w dalszą drogę trzymając się skuterowego szlaku, który łagodnie schodził w kierunku jeziora Tärnasjön. Gałązki górskich brzóz były obrośnięte szadzią, wszystko błyszczało srebrzyście. Ale było coraz zimniej, czułam zmianę temperatury wyraźnie. Sama zaczęłam obrastać szronem, odsuwałam buff od ust żeby się nie zalodził (ale i tak się w końcu zalodził), nastawiałam twarz ku słońcu żeby się w nim grzać - po cienistej stronie było lodowato. 





Nad jeziorem narciarskie krzyże poprowadziły przez mostki bez śladu, skutery miały wyznaczoną słupkami drogę, z grubsza omijającą miejsca, gdzie woda płynęła po lodzie. Była to też droga najprostsza, z czego się cieszyłam, bo 15 km dla narciarza z pulkami to nie to samo co dla pieszego z lekkim plecakiem - choć jest znacznie lżej, bo nie czuje się wcale ciężaru sanek, idzie się znacznie wolniej suwając deski po śniegu. 




Od czasu do czasu zrywał się lekki wietrzyk i w końcu założyłam wiatrówkę, ale wolałam jej nie zakładać, bo nie jest zbytnio skłonna odprowadzać wilgoci. Z nartami trudno sobie zrobić zdjęcie 10-sekundowym samowyzwalaczem, więc pozostało oszronione selfie :-) W sumie byłam zdziwiona, że nie jest mi zimno - dwie czapki i buff na głowie, jedna wełniana koszulka i bluza Polarna Kwarka, na rękach dwie pary rękawiczek z palcami to nie tak znowu wiele. Z przyjemnością testowałam spódniczkę z syntetyczną ociepliną, która zapewniła mi komfort razem z polarowymi getrami i ocieplanymi spodniami (mam problem z niedokrwieniem i marznę zawsze w biodra). A najcieplej było mi w stopy, dzięki opisanemu w poprzednim wpisie VBL. Sucho i ciepło! W myślach wracałam do mojego ulubionego opowiadania Jacka Londona Rozniecić ogień, w którym bohater wędruje przez pustkowie przy wielkim mrozie. W pewnym momencie nieszczęśliwie stąpa i mokną mu buty w rzece. Próbuje rozniecić ogień, myśli że skończy się tylko na odmrożeniach, ale hipotermia szybko postępuje. Na końcu zamarza...




Tärnasjön jest długie i raczej wąskie, widok jest właściwie cały czas taki sam, ale rozległy i piękny. Szadź przez cały dzień nie stopniała. Przed 15 byłam w chatce Tärnasjöstugan. Tutaj też STF-owa chatka była zamknięta, a na uboczu stała mniejsza, należąca do województwa. Latem opłatę zgarnia STF, zimą łaskawie pozwala pobierać ją województwu. Domek był prześliczny, podobny do paru innych, w których spałam w Västerbotten (bo to w tym województwie się właśnie znajdowałam). Był czerwony, miał dwa pokoje, z czego jeden był zamknięty i stryszek. Miał też dwa różne termometry, które pokazywały to samo - -27,5/-28 stopni. Wiedziałam już więc skąd to wrażenie chłodu.








Wzięłam łopatkę i odśnieżyłam drewutnię. Choć na śniegu były ślady ludzi (byli tam ze dwa dni wcześniej narciarze i dwóch Francuzów na rakietach, planujących przejście całej Kungsleden), to nikt nie pofatygował się do drewutni, wszyscy palili przygotowane przez poprzedników drewno. Przez godzinę piłowałam i rąbałam. Wcale mi nie było gorąco, choć robiłam to w kurtce puchowej. Rozpaliłam w piecu, który był z gatunku kuchennych, miał piekarnik. Świetnie się paliło, łatwo natopiłam śniegu i załatwiłam całe gotowanie. Siedziałam sobie przy świeczce i cieszyłam samotnością.

Prognoza, która już zdążyła się zdezaktualizować zapowiadała na następny dzień jeszcze większy mróz, a i ciemności rano panowały dość długo, dlatego dość późno wstałam. Pakowanie rano też zawsze idzie mi powoli, a z taką ilością rzeczy, jakie ma się zimą, to dopiero. Śniadanie było pyszne - płatki ryżowe z truskawkami, jabłkami, orzechami i masłem. Miałam ochotę zostać w chatce dłużej, ale jednak się spakowałam i postanowiłam sprawdzić jak wygląda dalej szlak.




Chciałam w tym momencie odbić od Kungsleden w szlak prowadzący do górnej doliny Vindelälven. Przymierzałam się do niego od bardzo dawna, ale jakoś się nie składało. Nie składało się i tym razem - to szlak pieszy/narciarski, skuterom nie wolno na niego wjeżdżać, więc nikt nie założył śladu, a prowadzi w całości doliną, teraz pełną puchu, w który zapadałam się mocno. W końcu zawróciłam - nie było szans żebym dotarła do planowanej chatki. Narciarska Kungsleden też wyglądała dziewiczo, widziałam ślady narciarzy, którzy zawrócili z niej na szlak skuterowy. Tylko ten był przejezdny. Taki jest niestety koszt wędrówek zimą - śnieg to o tej porze roku zawsze puch, w tym roku wyjątkowo głęboki. Odpowiedni robi się dopiero w kwietniu, ale wtedy jest i pełno ludzi i nie ma już zimowego słońca. Wróciłam do chatki zrealizować pragnienie  pozostania tam na dłużej. Relaksowałam się całe popołudnie, drewno już miałam narąbane, bo poprzedniego dnia narąbałam więcej, ale jeszcze dołożyłam. Wkrótce zaczął padać gęsty śnieg, więc tym bardziej cieszyłam się, że zostałam. Widziałam dwóch facetów na skuterach, ale nie zajrzeli do chatki.











Następnego ranka wstałam wcześnie, koło 6:30 i dwie godziny później wyszłam. Choć w nocy jeszcze trochę padało, ślad był widoczny. Pogoda jednak nie wyglądała wcale tak jak w prognozie, wiało, a po godzinie zaczął sypać śnieg. Ociepliło się też bardzo znacząco i było tylko -8. Kiedy skręciłam na ląd wiatr wiał mi w plecy i choć sypał śnieg, dało się iść. Ale tymczasem ślady skutera już całkiem zasypało, a kontrast przy pochmurnej pogodzie był tak mizerny, że nie mogłam dostrzec ich zarysów. Chwilami pokazywało się słońce - wtedy robiłam zdjęcia - ale zaraz nadchodziła kolejna chmura i chłostała mizerną brzezinę śniegiem. A mnie razem z nią. 








Wytrzymałam tak 4 godziny, było coraz gorzej, brnęłam w głębokim śniegu. Przeszłam jakieś 8 km, doszłam do granicy lasu, a tam była już potężna zawierucha. Na myśl o tym, że mam w otwartym terenie brnąć tak kolejne 8 km i to już zupełnie bez śladu, postanowiłam zawrócić - nie było szans żebym dotarła do kolejnej chatki, a tymczasem zdążyłam już przemoknąć od mokrego śniegu. Niewiele też widziałam.

Zawrócić to było łatwo postanowić, ale już trudniej zrealizować. Myślałam, że pójdę szybciej po swoich własnych śladach, ale tych już nie było. Wiatr wiał mi teraz w twarz i zasypywał okulary śniegiem. Nie zawsze pamiętałam jak szłam, gdzie był ślad, czy po prawej czy po lewej stronie krzyży, a kiedy popełniłam błąd, wpadałam w wielkie zaspy. Raz zwaliłam się zupełnie w jakąś dziurę przysypaną śniegiem. Szłam zbyt wolno, podmuchy wiatru były bardzo silne. Na jeziorze musiało być okropnie. Wcale nie miałam ochoty walczyć ze śnieżycą. Doszłam do wniosku, że lepiej będzie rozbić namiot i przeczekać noc. Wcale nie było oczywiście łatwo o zaciszne miejsce, ale tuż przed jeziorem była kotlinka, gdzie wichurę powstrzymywały gęsto rosnące brzozy. Rozłożyłam namiot na ubitym szlaku, przekopywanie się przez zaspy łopatą nie miało najmniejszego sensu. Bardzo się cieszyłam, że zainwestowałam w zimowe śledzie, dzięki którym łatwo i szybko przyszpiliłam namiot. Dwa odciągi od nawietrznej nadziałam na narty i schowałam się do namiotu. Nie było zimno, było wręcz za ciepło. Jak zaczęłam topić śnieg po tropiku zaczęła spływać woda. Nie był to wymarzony nocleg, ale tak było lepiej. Wichura hałasowała całą noc, uspokoiło się dopiero rano. Nie zasypało mnie, a jedynie omiotło śniegiem.




Spakowałam się szybko, wpięłam narty. Po szlaku nie było śladu, ale widoczność była dobra. Zaspy na lądzie były ogromne, ale na jeziorze śnieg był wywiany i tam było już zupełnie komfortowo. Nie miałam wyjścia jak tylko wrócić tam, gdzie miałam najbliżej, do Tärnasjöstugan, i czekać aż jakiś skuter przejedzie szlak. Do następnej chatki w tych warunkach szłabym trzy dni.







Wspaniale było wrócić "na stare śmieci". Napiłam się, zjadłam porządne śniadanie i zajęłam ogrzewaniem i suszeniem. Rękawiczki były pokryte bryłkami lodu. Jaka miała być pogoda dalej, nie miałam pojęcia. Czy i kiedy ktoś tamtędy przejedzie też. Ale miałam dużo jedzenia, drewno, świece. Było mi dobrze.





Cały następny dzień przesiedziałam w chatce. Poczytałam trochę Biblię, która była jedyną w chatce książką po angielsku, spróbowałam też szwedzkiej powieści dla młodzieży. Rozwiązywałam sudoku, wykreślanki i inne zagadki, jakie ze sobą zabrałam na taką okoliczność. Czułam się trochę jak Robinson Cruzoe na bezludnej wyspie. Nie było zasięgu, ale w korytarzu był ratunkowy telefon, którym w razie potrzeby można się porozumieć z policją. Nie było to więc to samo.







Taki ślad wyżłobiłam wracając do chatki.




Po południu zobaczyłam na jeziorze trzy skutery - a więc będzie ślad! Potem zobaczyłam jak wracają... A kiedy siedziałam sobie w cieple i ciszy wieczorem w mroku pojawiły się reflektory. Skutery nadjechały, zaryły się w śniegu, faceci wychodzili i wpadali w zaspy. Jeden dobrnął do mnie, mówił z niemieckim akcentem. Potem wszyscy jakoś dobrnęli - chcieli przenocować, cieszyli się że zapaliłam świeczkę, nie mogli znaleźć chatki. Okazało się, że to zorganizowana wycieczka - dwóch Niemców z przewodnikiem Polakiem. Przewodnik nigdy w tym miejscu nie był... Wybierali się do innej chatki, ale ich turystyczne skutery nie nadawały się do tych warunków. Ciągle zakopywali się w śniegu, najeżdżali na wodę, byli wykończeni. Ale mieli ze sobą mnóstwo jedzenia i mnie się też trochę dostało - jak zwykle w Szwecji na kolację był gulasz z łosia. Z buraczkami ze słoika!





Mając w perspektywie świeży ślad wstałam już o 6 rano i po 8 byłam na szlaku. W powietrzu zawisła lodowata mgła, znów przyszedł mróz - w chatce na górce było -23, na jeziorze zimniej. Słońce właśnie zaczęło wschodzić i w błękitnym tumanie zaczął przezierać róż. Pojawiły się wyspy drzew na drugim brzegu. Nie widziałam nigdy równie wspaniałego zimowego krajobrazu.






Teraz na szlaku było doskonale. Od czasu do czasu widać było gdzie skuterowcy wpadali i się odkopywali. A jak głębokie ślady wyżłobili! Były też ślady zwierząt, głównie zajęcy i pardw, ale był i rosomak i lis.
















Godzinę szybciej niż poprzednio osiągnęłam granicę lasu. Jak dobrze, że zaczekałam na idealną pogodę! Szadź lśniła, słońce świeciło jaskrawo, błękit nieba był niezwykle intensywny i nie było wiatru. Na górce zrobiło się zupełnie cieplutko. 








Najlepszy widok był na przełęczy. Uwielbiam takie otwarte tereny z pojedynczymi brzózkami i kolejne pasma na horyzoncie. Udało mi się zrobić sobie zdjęcie. Ale już ich potem wiele nie było, bo niedługo pękł mi statyw, najpewniej z powodu mrozu.







Na każdym zjeździe szlifowałam umiejętności zjazdowe i zjeżdżałam zakosami. Jeden zjazd był wybitnie stromy - schodziłam schodkami prowadząc pulki na hamulcu. Ale było tam bardzo zryte i mimo wszystko się przekręciły. Jednak w sumie zdarzało się to bardzo rzadko, plecak idealnie przylega do nich i kiedy się spakuje ciężkie rzeczy na spód pulka jedzie bardzo grzecznie. Jak już się stamtąd wygrzebałam odkryłam, że metalowy nit, który przytrzymuje oczko, w które z kolei wkłada się linkę holowniczą puścił. Musiałam ją przywiązać prowizorycznie, a wieczorem dorobiłam nowe oczko z linki (bardzo mocna dyneema).










Kolejna chatka, Servestugan, była schowana w kotlinie, nad zamarzniętym strumieniem. Wisiała nad doliną, w której leży jezioro Tjulträsk. Był z nią jednak jeden poważny problem - niedziałający piec. Na półce leżała kartka, w której ktoś się skarżył. Teraz też było niewesoło, bo -20. Przyniosłam zapas drewna, podpaliłam, a potem zaczęły się kłopoty. Za każdym razem kiedy otwierało się drzwiczki buchał do środka kłąb dymu. Wkrótce włączył się czujnik dymu i zaczął przeraźliwie piszczeć. Trzeba było otworzyć okna i drzwi, wywietrzyć. Potem jednak trzeba było dołożyć do pieca... I zabawa zaczynała się od początku. Na rurze odprowadzającej dym był już założony kołnierz i jakiś nie działający wywietrznik, widać że próbowano coś z tym zrobić, ale bez skutku. O wymianie instalacji nie myślano - w końcu STF nie jest od inwestowania, tylko od zarabiania pieniędzy. A to przecież chatka zimowa, zimą się nie zarabia. Ech.




Wietrząc zauważyłam łunę nieco wyraźniejszą niż zwykle - oczywiście nie tak wyraźną jak na zdjęciu, ale całkiem niezłą. Złamany statyw nie dawał dobrego podparcia, tylko tyle wydusiłam z aparatu.




Następny dzień zapowiadał się surowo. Było lekko pochmurno, chmury gromadziły się nad jeziorem, widać było że pada tam drobny śnieg. Czekał mnie zjazd w dolinę, początkowo łagodny i fajnie się zjeżdżało, ale potem już było dość stromo i ciągle musiałam manipulować hamulcem.






Kiedy zjechałam nad jezioro przejaśniło się, chmury uniosły się. Ale byłam cały czas w cieniu. Zbocza są strome, góry wysokie, słońce niskie - nie wychyliło się ponad ich grzbiety. Był dobry ślad, tyczki. Ślicznie wyglądały letnie gospodarstwa lapońskie. Wiało trochę i musiałam założyć kurtkę. Ale kiedy wreszcie na koniec wyjechałam na słońce było bardzo przyjemnie. Co chwilę pojawiał się lód, zamarznięta breja, którą wygniótł skuter. Starałam się nie jechać po tym nartami, ale w wodzie też nie chciałam wylądować.













Na końcu jeziora miałam do wyboru zjechać do Ammarnäs drogą albo szlakiem wzdłuż rzeki - oczywiście wybrałam szlak. Okazało się, że jest wyratrakowany i przygotowany pod biegówki. Spotkałam jednego biegacza i dziewczynę z psim zaprzęgiem. Powoli zjechałam w strefę drzew iglastych, zrobiło się zacisznie. Szkoda mi było, że nie zrobiłam pętli, ale z drugiej strony nie spodziewałam się, że na Kungsleden będzie aż tak pustka - pomyśleć, że latem mija się kilkanaście, kilkadziesiąt osób dziennie.








W Ammarnäs poszłam do znajomego sklepu i popytałam o nocleg - wiele obiektów było zamkniętym, ale hotel koło muzeum miał otwarte schronisko. 250 SEK było do zaakceptowania, szczególnie że miałam też do dyspozycji kuchnię. Nasmażyłam sobie sadzonych jajek i tostów, zarówno na obiad jak i na śniadanie. Pochłonęłam litr fil-u z owocami leśnymi, takiego rodzaju kwaśnego mleka ze specjalnym szczepem bakterii i hektolitry herbaty - nareszcie mogła się zaparzyć w wodzie z kranu! Woda ze śniegu to woda destylowana, przez brak minerałów nie parzy się w niej herbata. A organizm demineralizuje. Nie pomagają syntetyczne suplementy, mimo że się nimi faszerowałam, w nocy drętwiały mi ręce. Teraz się trochę odkarmiłam.




Nie miałam wcale zamiaru kończyć wędrówki w Ammarnäs. Chciałam wykręcić na południe i iść tak długo jak będzie mi się chciało. Sprawdziłam prognozę pogody - nie wyglądało to dobrze. Zostały mi dwa dni dobrej pogody, potem miały nadejść śnieżyce trwające pięć dni. Jak się kończą śnieżyce, już wiedziałam. Popytałam czy ktoś jeździ szlakami na południe i dowiedziałam się, że nie za bardzo, może ktoś przejedzie, ale jest jeszcze za wcześnie i nie ma dużego ruchu. 

Rano było prześlicznie. Późno wstałam i słońce już oświetlało dolinę. W mroźnym powietrzu unosił się diamentowy pył, a w nim pojawiło się piękne halo. Utrzymało się przez cały dzień.

Ruszyłam pod górkę szlakiem, którym do Ammarnäs schodziłam latem podczas przejścia Szwecji. Pamiętałam jak mi się okropnie dłużył (śpieszyłam się wtedy przed deszczem). I teraz nie był to szybki odcinek. Szłam pieszo, ciągnąc narty na sankach. Tu też było wyratrakowane. Dwie godziny zajęło mi wypełznięcie na granicę lasu. Byłam tam dopiero w południe. Nie było mowy o tym, żebym doszła do chatki Ajvak ani nawet nad jezioro Överst Juktan. No i nie podobała mi się nadciągająca zmiana pogody. Kiedy zobaczyłam szlakowskaz do ostatniej przed Ammarnäs chatki na letnim szlaku, Aigert, pomyślałam że mogłabym tylko pójść tam, posiedzieć sobie i wrócić na dół przed śnieżycą, a śnieżycę przeczekać zupełnie gdzieś indziej. Chatka była jak magnes, przyciągała na odległość. Skręciłam.





Szlak był oznakowany jako narciarski, jego większa część była opatrzona zakazem wjazdu skuterów, ale ślad skutera był. Ja się akurat cieszyłam. Był tam ogromne muldy nawianego śniegu, fragmenty zupełnie gładkie. Krajobraz był całkiem arktyczny, choć do Arktyki stamtąd daleko. Czasem wicher zrywał się i niósł śnieg w powietrznym wirze, który wyglądał jak małe tornado. Gra świateł i cieni była zachwycająca.







Chatka była schowana za pagórkiem. Tu również otwarty był osobny zimowy budynek. W środku było -12, wisiał elektroniczny termometr. Nie było gazu w butli, nowe butle stały w drewutni. Zastanawiałam się jak przy takich mrozach działa ten gaz, ale napis na butlach rozwiązał zagadkę - to czysty propan. Narąbałam odpowiednią ilość drewna z pewnym trudem. Było chyba wilgotne, bo bardzo twarde, zamarznięte w środku. Kiedy rozpaliłam w piecyku prędko zaczęło się ogrzewać. Obserwowałam jak temperatura podnosi się na wyświetlaczu. Dzień znacznie się wydłużył odkąd zaczęłam wędrówkę i słońce późno zaszło. O tej porze roku długość dnia zmienia się bardzo szybko. Wieczorem ukazała się mętna zorza, zauważyłam ją myjąc zęby. Była mimo wszystko najlepsza ze wszystkich. Nocą być może jeszcze się rozwijała, ale spałam każdej nocy jak zabita i nie byłam w stanie się obudzić.






Kiedy się obudziłam, zastanawiałam się co dalej robić. Nie chciało mi się stamtąd ruszać, tak tam było przyjemnie. Miałam jeszcze ten jeden dzień, mogłam zostać. I zostałam. Koło południa pod chatkę zajechał skuter - pracownik sklepu. Mówił, że sprawdza czy na szlaku wszystko w porządku, pytał czy u mnie wszystko ok, był bardzo miły. Szybko odjechał. Znów rozwiązywałam zagadki i piłam herbatę. Założyłam narty i poszłam powałęsać się po okolicznych pagórkach. Wiatr wnosił tuman za charakterystycznym wzniesieniem, na którym latem była ostatnia łatka śniegu. Wtedy renifery chroniły się na niej przed komarami. Teraz nie było ani komarów, ani reniferów. Te ostatnie siedziały w lasach na nizinach, gdzie łatwiej jest o pokarm.








Z punktu widokowego na letniej Kungsleden (wystawały oznakowane kamienie) roztaczał się świetny widok na Tjulträsk i masyw Ammarfjället, w który muszę się zapuścić następnym razem. Długo patrzyłam w dal, aż zaczęło się ściemniać. Wtedy zjechałam do chatki.





Nocą wiało dość mocno, słyszałam świst w kominie. Znów zawiało szlak, ale nie aż tak bardzo, poza tym tu było twardo. Miałam problemy z rozróżnieniem bieli od bieli, ale nie był to taki white out, w którym nie byłoby widać krzyży. O 12:30 miałam autobus, na który miałam zamiar zdążyć. Na wyratrakowanym zdjęłam znów narty i sprowadziłam pulki puszczając je przodem "na smyczy", tak jest bardzo łatwo. Padał śnieg.








Wieś była bardzo cicha, z rzadka przejeżdżał samochód. To śliczne miejsce, 80 mieszkańców, ale dojeżdża autobus, jest szkoła, sklep. Latem jest tam dosyć tłoczno - wędrowcy i wędkarze. Zimą żywego ducha.

Autobus był punktualny, czekałam na niego w ogrzewanej poczekalni. Byłam jedyną pasażerką. Wybierałam się teraz na wybrzeże, z dwoma przesiadkami. Było mi żal opuszczać góry...

21 komentarzy:

  1. No, pięknie!
    Głowiłem się, w który rejon ostatecznie pojechałaś, a do instagrama nie ma teraz dostępu dla niezalogowanych. No i proszę, jednak nie próba powtórki z zimowego Kungsleden, a krótsza tura w V. i to rzutem na taśmę. O włos sam w ten rejon bym pojechał albo w XII/I albo w III. Pod wpływem Twoich dawniejszych tekstów na blogu, a jakże. Jeszcze jesienią zaopatrzyłem się w mapę. Ale epidemia w różny sposób krzyżowała kolejne plany, no i diabli wzięli. Teraz definitywnie, przez obostrzenia graniczne, a poza tym z kwarantanny nadaję :P Będzie musiało poczekać do przyszłego sezonu... Fajnie,że Tobie się udało. Trochę skorzystam z Twoich doświadczeń za rok. Już widzę,że swoje warianty trasy planowałem chyba nazbyt ambitnie.
    Fajnie Ci wyszły słońca poboczne i halo na fotkach. Trochę dziwne,że Soniacz miał problemy z zorzą (a w sumie i tak wyszła przyzwoicie). Może to kwestia użytego trybu/ustawień.
    Jeszcze raz gratuluję udanej wyprawy i pozdrawiam
    -J.
    P.S. Futrzana czapa z Mory wyjątkowo szykowna ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Zupełnie nie miałam ochoty na Kungsleden - a) dopiero co tam byłam, b) było zbyt wcześnie, c) nie miałam ochoty biwakować, d) jakbym miała więcej biwakować to wolałabym VBL i zabezpieczony śpiwór. Miałam po prostu na co innego ochotę i wyszła mi pielgrzymka chatkowa. Dalszy ciąg w dwóch następnych wpisach, bo w sumie przesiedziałam w Szwecji cały miesiąc.

      Wszystko zależy od warunków, bywają bardzo różne. Wiosną więcej tras jest dostępnych, a i zimą nie zawsze jest aż tak kopny śnieg. Gdyby mieć takie fińskie długaśne narty byłoby też inaczej, ale jak z tym podróżować, to już nie wiem...

      To raczej nie Soniacz, a brak umiejętności i brak stabilności, złamany statyw to już w ogóle. Muszę jeszcze poćwiczyć :-)

      Usuń
    2. Tak jeszcze anegdotycznie w kwestii skandynawskich warunków śniegowych, sekwencja 3 fotek z pewnej testowej (nowe pulki) narciarskiej wycieczki:
      https://images.squarespace-cdn.com/content/52e7c48fe4b0cd0de9836194/1391529067464-VNLRQCS30MOG755STP2X/image-asset.jpeg?content-type=image%2Fjpeg
      https://images.squarespace-cdn.com/content/52e7c48fe4b0cd0de9836194/1391529079455-K5KRADF525IAXWSYGAO1/image-asset.jpeg?format=1000w&content-type=image%2Fjpeg
      https://images.squarespace-cdn.com/content/52e7c48fe4b0cd0de9836194/1391529075452-P0IEL6779ELKSL4HBGHR/image-asset.jpeg?format=1000w&content-type=image%2Fjpeg
      Ze znanego Ci chyba na 100% bloga backpackingnorth.com ;)
      Pozdrawiam
      -J.
      P.S. Pomijając długość dnia, czy przeciętne warunki (śniegowe) powinny być łatwiejsze w XII/I niż II/III?

      Usuń
    3. Pewnie że znanego :-) Ale ta pulka jest jakaś taka płaska (no i pusta...). Parisy też były płaskie i miały znacznie większą niż wędkarska tendencję do przewracania się.

      Im wcześniej tym warunki śniegowe są gorsze (tzn. bardziej puszysty puch). Ale tak naprawdę nie wiadomo, każdy rok jest inny. Będę chciała spróbować w styczniu. Od połowy października do końca stycznia w księgach gości nie było żadnych wpisów, w lutym już bywały regularnie, choć rzadko. Ale tak sobie myślę, że ciekawą opcją byłby początek listopada - śniegu jeszcze na tyle mało, że jego głębokość nie stanowiłaby problemu. Ale trzeba byłoby bardzo ostrożnie wybierać trasę tak aby nie było na niej rzek ani jezior, które zamarzają porządnie dopiero w styczniu. Lapończycy pewnie pukaliby się w głowę, ale kto wie, teraz też się pukali, a było fajnie :-)

      Trzymaj się na tej kwarantannie!

      Usuń
  2. Nie oprę się pokusie skomentowania, Vindelfjallen było najpiękniejszym miejscem naszej szwedzkiej zimy w zeszłym roku, czekałam kiedy o nim opowiesz :) więc
    1- w tej wiatce spędziliśmy wielką sobotę :)
    2- na początku kwietnia pod mostem był szeroki odsłonięty nurt więc sądzę, że teraz też byś nie przeszła, to szybka rzeka.
    3- piękny miałaś widok ze Stabre i Slyterstugan, nam się mniej poszczęściło, no i nie było już drewna, W Tarnsjostugorna spałam na tym samym łóżku, ale miałaś fajnie :)
    4-na początku kwietnia nadal codziennie padało i śnieg w górnej części Vindelfjallen też jakoś widocznie nie opadł, podejrzewałam, że się tam zakopiesz.
    5- piękne zdjęcia jednak wczesna zima jest najpiękniejsza, zostaje tylko kiedyś tam wrócić
    6-tęsknię za szwedzkim kwaśnym mlekiem :)
    fajnie miałaś. szkoda, że nie można być jednocześnie w dwóch miejscach (nasze też było fajne). I że teraz tak trudno tam pojechać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zanim nie zobaczyłam Rostu klasyfikowałam Vindelfjällen na pierwszym miejscu pod względem urody, no a teraz nie mogę się zdecydować, lubię oba :-) No i Sarek jest niezaprzeczalnie ładny.

      1. :-)
      2. Teraz też był, tam nie zamarza nigdy (stąd ten tuman pary, rzeka parowała). Most jest z tych mało stabilnych, szłabym na dwa razy, ale bałam się że wypuszczę narty z rąk
      3. Bo to najlepsze łóżko! I najfajniejsza miejscówka, fajnie że właśnie tam utknęłam
      4. Będę celować w inną porę roku...
      5. Luty jest super i dzień już długi, ale i styczeń może być fajnie zimowy
      6. Da się kupić bakterie do domowego wyrobu :-)

      Usuń
    2. :) poczekam aż opiszesz, a potem pewnie pęknę z zazdrości. Sarek się nam prawie nie pokazał, ogólnie w marcu prawie nic nie widzieliśmy więc pewnie zaryzykuję kiedyś styczeń dla porównania, albo i grudzień. 6- myślisz, że będzie mi smakowało tak jak w Szwecji...?

      Usuń
    3. Teraz tam nie byłam, tylko nad morzem, a tam już nie było aż tak fajnie. Następnym razem będę się trzymać gór.
      6. Pewnie nie...

      Usuń
  3. Aga zamiast zwykłej chusty spróbuj kiedyś komina z cienkiego polaru. Mam wrażenie, że mniej się zaladza i lepiej sprawdza się w takich warunkach i można wygodniej w nim oddychać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę,że to kwestia grubości materiału. Na grubszym aż tak nie widać efektu zlodzenia.


      Fajna wycieczka. Widoki bardzo przyjemne, a zorze mega. To takie moje marzenie, by móc je kiedyś zobaczyć.

      Usuń
    2. Nie miałam go prawie na ustach, nasunął się przy robieniu zdjęcia. Oszraniał się na brodzie i coś tam z tego szronu topniało i zamieniało w lód. Lubię go, jest cienki, to wersja light z merino. Nie znoszę grubych rzeczy na szyi, jest mi gorąco, obawiam się że w polarowym byłoby mi za gorąco nawet w tych -28, a tutaj nie chciałabym nadmiarowej wilgoci. Polarna też mi w ten sposób zamarzła jak ją odwiesiłam. Mam komin z powerstrechu, może go wypróbuję, ale to w sumie nie był jakiś problem, miałam jeszcze drugi cienki syntetyk w kieszeni i nawet nie planowałam biwakować.

      Życzę spełnienia marzeń, przyszły rok ma być o wiele lepszy pod względem zorzy niż ten.

      Usuń
  4. Piękna włóczęga :) jak zawsze podziwiam :) powiedz proszę czy wart? czy trzeba miec pulki? czy wystarczy plecak na plecach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :-)
      Zdecydowanie trzeba mieć pulki, plecak jest zbyt ciężki, użytkownik totalnie by się zapadał, a na nartach nie utrzymałby równowagi. Takie pulki to koszt rzędu 120 zł, trzeba tylko dorobić mocowanie i można śmigać.

      Usuń
    2. Aga jakich konkretnie sanek używasz? Możesz podesłać link?

      Usuń
    3. https://lowisko.net/3249,sanki-wedkarskie-t3.html
      Wrzucałam niedawno link na outdoorze i chyba ludzie się rzucili, bo właśnie mają promocję - oby były dalej w ofercie, bo te są akurat rewelacyjne. Kasia mi je kupiła - zakup last minute przed Finlandią 2019.

      Usuń
    4. ja mam z tej samej stajni tylko ciut inny model, b. podobny wymiarowo 88x42(44)x16(18)cm. CP-1, nie ma go już na liście.
      Spory wybór też mają w sklepie liwi.pl, stamtąd mam poprzednie, które są na sprzedaż, zalegają mi w piwnicy. Są nieco większe (110x51x25cm) i cięższe (3.5kg?)
      Zaletą tego,co mają Leśna i Kasia oraz obecnie ja są kompaktowe wymiary, idealnie pasujące na bagaż lotniczy. Nie wchodzisz zbyt wyraźnie w szarą strefę limitów rozmiarowych niektórych linii. Zwykle w praktyce puszczają nawet 1.5m Parisy, ale to jest zawsze sprawa uznaniowa. Ceną za krótkie pulki jest mała pojemność w przypadku dłuższych wypraw i niemożność spakowania na płasko, krótkie pulki zawsze będą wywrotne. Ale można z tym żyć. No i świtnie się noszą na plecaku, który je wypełnia. Zamiast zwykłego turystycznego najlepszy jest taki do noszenia kajaka. Osobiście polecam 80-100L Gumotex Kortexin. szelki nosne, wodoodporny rolowany. Chroni bagaż także w razie odwilży, gdy jest mokro. Wbrew pozorom, nie taka rzadka rzecz nawet za kołem polarnym.
      No to, kto w przyszłym roku w śniegach koło Vindelskroken? ;) :P
      Pozdrawiam
      -J.

      Usuń
    5. Te mają jeszcze coś w rodzaju płóz i są równie głębokie z przodu i z tyłu, dzięki czemu ciężar się doskonale rozkłada. Małe sanki są jak mały plecak latem - nie zabierasz zbędnych rzeczy. Miałam spakowane jedzenie na 12 dni, cały sprzęt biwakowy - zimą też można się spakować w stylu ultralight. Nie zgadzam się, uważam, że to nieprawda, że krótkie pulki są bardziej wywrotne, Parisy wywracały mi się o wiele częściej. To kwestia załadowania cięższych rzeczy na spód i umiejętności, oczywiście też warunków - nastromienia i nierówności terenu. OMW nie jest wodoodporny, to prawda, trzeba użyć worka na śmieci w środku jeśli w czasie roztopów ma być zupełnie suchy, ale jest lekki, idealny wymiarowo i bardzo wygodny w noszeniu jako plecak. Pozbywszy się nart i sanek na kilka dni (to w następnym wpisie) mogłam z nim normalnie wędrować. Gumotex nie ma w ogóle pasa biodrowego. Nie znalazłam info o wadze.
      No, może zorganizuję jakiś zlot? :-D

      Usuń
  5. Hello
    Pięknie prezentuje się Twoja następna wyprawa...zima jak z bajki, można pomarzyć. Przy zdjęciach pozostaje mi tylko wzdychać, bo tutaj takiej zimy człowiek nie uwidzi. Kibicuję, życzę dalszych pięknych widoków, które choć tak mogę podziwiać. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej! W Polsce w tym roku też było nienajgorzej z zimą. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu był śnieg na plaży w Gdyni :-) Dziękuję i też pozdrawiam!

      Usuń
    2. Tak to prawda...ale nie możemy równać z tym w Szwecji hi hi...w lasach Trójmiejskich trzyma się śnieg wiem, bo chodzę, ale za prawdziwą zimą i jej poszukiwaniem pojechałam na szlaki kaszubskie....Miałam przyjemność poczuć i zobaczyć przez trzy miesiące zimę w Szwecji...i to była zima:))) minus 25 stopni, bialuśki śnieg skrzypiący pod nogami i w nos:)
      Wędruj Zeberko...czekam na relacje:)

      Usuń
    3. Będą jeszcze dwie szwedzkie relacje, a potem mam nadzieję, że coś krajowego - czekam aż się pogoda wyklaruje :-)

      Usuń