Dzień 1, sobota 15 czerwca
Przygoda zaczyna się od pobudki o 6:30, śmigam autobusem do Bielska Białej, gdzie przesiadam się w pociąg, który zabiera mnie do Rabki. Dworzec jest w remoncie i nie ma żadnej tablicy, na wszelki wypadek upewniam się, że to Rabka. Jest południe, na wiekowym kasztanowcu przy torach spostrzegam czerwony znak – to mój pierwszy czerwony znak na trasie. Domyślam się, że powinnam się udać prosto w górę, dochodzę do parku, a potem powoli wydostaję się na pozamiejską wolną przestrzeń. Słońce przypieka, niebawem mijają mnie pierwsi jak zawsze szybsi ode mnie turyści, ale nie przejmuję się i wędruję w swoim tempie przez łąki, a dalej lasy. 11,5 kg w plecaku daje w kość. Przysiadam na ławce, potem mijam schronisko na Maciejowej i pnę się dalej w górę. Przy schronisku na Starych Wierchach urządzam sobie przerwę regeneracyjną. Słońce świeci już z ukosa, kiedy przechodzę kawałek niebieskim szlakiem w stronę Czoła Turbacza. Podziwiam widoki ciesząc się spokojem rozległej polany. W schronisku na Turbaczu robię sobie pomidorową z makaronem i nabieram wody, słońce zachodzi kiedy wyruszam w dalszą drogę. Na Długiej Hali pasą się owce i nie brakuje much. Na skraju lasu napotykam strumyk, ale mam już wodę, więc idę dalej. Zaczyna się tutaj rezerwat, a ja rozglądam za odpowiednim miejscem na nocleg. Wychodzę na Gabrową Polanę, na której oprócz purpurowych storczyków jest tablica głosząca iż o świcie wychodzą tutaj sarny i jelenie. Kusząca obietnica, więc zagłębiam się w przylegający do polany świerkowy las i po chwili znajduję odpowiednie drzewa do rozwieszenia hamaka. Jak najszybciej rozwieszam co trzeba, bo muchy są bardzo dokuczliwe, przegryzam co nieco i się kładę. Zanim robi się ciemno zapisuję jeszcze w dzienniku wydarzenia minionego dnia. Nocą słyszę pohukiwanie puszczyka, beczenie owiec i szczekanie psów.
Dzień 2, niedziela 16 czerwca
Budzę się o 6:30, wyleguję się jeszcze chwilę i wstaję. Niestety nie ma żadnych jeleni… Tylko muchy. Zwijam się sprawnie i wyruszam w dalszą drogę, postanawiając śniadanie przenieść w inną lokalizację. Z Hali Młyńskiej jest piękny widok na Tatry, ale ławka zajęta przez innych turystów, więc idę jeszcze kawałek i tutaj postanawiam upichcić śniadanie. Akurat zaczyna padać, więc rozkładam tarp, gotuję owsiankę i popijam herbatą. Po śniadaniu już nie pada, godzina w plecy, ale to bardzo przyjemnie spędzona godzina. Nie spieszę się i podziwiam granie Tatr na horyzoncie. Później wędrówka przez las. Powoli kończy mi się woda, więc pukam do gospodarstwa przed skrzyżowaniem z drogą do Ochotnicy Górnej, ale nikt nie otwiera. Idę więc dalej, przechodzę przez drogę i znowu zagłębiam się w las. Niedziela, więc trafiają się turyści. Brak wody zaczyna mnie stresować, rozglądam się za strumykiem, ale nic w pobliżu nie płynie, czyli muszę oszczędzać. Oszczędzam aż do Studzionek, gdzie w gospodarstwie tuż przy szlaku zostaję miło przyjęta i obdarowana wodą z kranu. Przysiadam na chwilę z gospodarzami, potem dziękuję i ruszam dalej. Upał doskwiera, więc robię sobie godzinną przerwę na polance. Kiedy zbieram się do dalszej wędrówki zbierają się chmury i jest już chłodniej. Wędruję i wędruję aż spotykam trójkę turystów podążających GSB – gawędzimy o tym i owym aż do Lubania. Moi chwilowi towarzysze nocują pod dachem i mają zamiar dojść do Krościenka, ale pora jest już dość zaawansowana. Wskazuję im źródło wody (kawałek szlakiem zielonym w stronę Grywałdu), mają wrócić, ale już nie wracają. Ukrywam na wszelki wypadek rzeczy w krzakach i również udaję się do źródełka, gdzie zażywam kąpieli i nabieram zapas wody. Potem rozwieszam hamak w wiacie, jem kolację i przenoszę się pod krzyż na szczycie, skąd widać Tatry w blaskach zachodu. Kiedy się ściemnia udaję się na spoczynek. Kiedy jest już całkiem ciemno zerkam na przejrzyste niebo – wspaniale widać gwiazdy.
Dzień 3, poniedziałek 17 czerwca
Budzę się znów około 6:30, po 9 jestem spowrotem na szlaku. Dzisiaj mam się spotkać z Yatzkiem w Krościenku i staram się nie spóźnić… Po czym zamyślona nie zauważam skrętu szlaku. Kiedy pojawia się znak, nie jest wcale czerwony. Muszę się skonsultować z mapą, wracam kawałek, a kiedy trafiam na skręt czerwonego szlaku dziwię się jak mogłam go przeoczyć. Jeszcze raz mam wątpliwości czy leśna droga, którą idę jest właściwa, ale intuicja więcej mnie nie myli. W lesie panuje przyjemny chłód, więc idzie się dobrze. Dopiero kiedy wychodzę na łąki upał zaczyna mi dokuczać. Potem zaczyna się asfalt i już wiem, że się spóźnię. Około 12:30 docieram do Krościenka, Yatzek już na mnie czeka. Robię małe zakupy i od razu zjadam, wpadam też do apteki, bo w upale dorobiłam się pęcherzy, ale niestety nie mają żelowych plastrów. Litorsalu również brak. A więc w drogę… Gorąco okropnie, nie jest lekko. Na polanie robimy przerwę, po której robi się lepiej. Pod wieczór docieramy do schroniska na Przehybie, gdzie spożywamy kolację (wrzątek 20 gr za kubek i miła obsługa) i myjemy się w łazience (w damskiej nie ma ciepłej wody). Kiedy jest już całkiem ciemno uznajemy, że warto byłoby rozbić się potajemnie gdzieś w pobliżu, tak żeby i jutrzejsze śniadanie zrobić w schronisku. Przy czołówkach penetrujemy okolicę, aż znajdujemy odpowiednie miejsce w pobliżu punktu widokowego. Mój hamak ląduje między świerkami, Yatzek na ściółce rozbija namiot. Jestem już bardzo śpiąca i od razu zasypiam.
Dzień 4, wtorek 18 czerwca
Wstajemy dosyć późno, śniadamy w schronisku, wreszcie wychodzimy i w niesprzyjająco wysokiej temperaturze wędrujemy grzbietami gór aż do Radziejowej, gdzie wspinamy się na wieżę. Rozkładam się na podłodze i podziwiam widoki w pozycji horyzontalnej. Po godzinie relaksu ciąg dalszy wędrówki, trafiamy na pierwszą szkolną wycieczkę. Zejście do Rytra bardzo mnie męczy – jak się później okaże w moim odczuciu to najgorsze zejście na całej trasie. Wymęczona zarządzam przerwę przy starej stodole, gdzie ratuję się pomidorami i snickersem. Na moim plecaku przysiada czarny motyl, a ja zwracam uwagę na to, jak ładnie komponuje się z moim plecakiem. Yatzek wspomina o symbolice tego znaku – czarny motyl oznacza ponoć, że ktoś w pobliżu umiera. Podchodzę do tego sceptycznie, ale kiedy schodzimy bliżej wsi napotkany mieszkaniec tych okolic mówi nam, że właścicielka stodoły i starej chałupy obok właśnie zmarła i będzie jutro jej pogrzeb. Coś w tym jest… W międzyczasie natrafiamy na słynną ławeczkę między brzozami. Kłębią się chmury, cała okolica zajmuje się zbieraniem siana. W Rytrze robimy małe zakupy i myjemy się na stacji benzynowej (bez opłat). Nabieramy także wody. Nad Popradem wcinam kolację, obserwujemy pęczniejącą chmurę burzową. Ściemnia się kiedy idziemy dalej, na dodatek przegapiamy zakręt i wracamy się od strumyka. Oznakowanie jest, tylko my się zagadaliśmy. Zaczyna się mozolna wspinaczka, jest dość błotniście i coraz ciemniej. Docieramy na polanę, z której widać mrugające światła Rytra i tu postanawiamy przenocować. Yatzek rozkłada namiot na trawie, a ja rozbijam się na kamienistym leśnym stoku. Jest bardzo parno i grzmi w pobliżu, ale tutaj nie spada ani jedna kropla deszczu. Tylko gryzonie szeleszczą, odzywa się sowa i jakiś nieznany ptak.
Dzień 5, środa 19 czerwca
Zaraz z rana pojawiają się turyści, a my wszem i wobec podsuszamy śpiwory. Zbieramy manatki i idziemy do schroniska na Cyrli, gdzie wrzątek dostajemy za darmo, fundujemy sobie też znakomity kompot gruszkowy. Niespecjalnie chce się nam ruszyć, ale w końcu się mobilizujemy. Zaczyna się ładna buczyna, którą miło się przemierza, jest też strumyk. Trafiamy na mały boulder, który próbuję łoić… Trudno jest mi się z nim rozstać, ale rozsądek zwycięża i idziemy dalej. Dochodzimy do schroniska na Hali Łabowskiej, gdzie obsługa jest bardzo miła – dostajemy musztardę do kiełbasy, którą taszczymy z Rytra i którą zaraz przyrządzamy w miejscu wyznaczonym na ognisko, a potem korzystam z możliwości wzięcia prysznica (bezpłatnie). Przyjemnie! Spotykamy tutaj turystę wędrującego GSB, krótka pogawędka, a potem on zostaje w schronisku, my zaś kontynuujemy marsz. Mokre włosy przyjemnie chłodzą, powoli wysychają kiedy wchodzimy na Runek. Szukamy tu noclegu, ale żadne miejsce nam nie odpowiada, więc decydujemy się przejść jeszcze kawałek. Wreszcie udaje mi się wypatrzyć dobrą miejscówkę między drzewami, zaciszną i oddaloną nieco od szlaku. Rozbijamy się, słońce zachodzi. Chrupię jeszcze granolę, myję zęby i się kładę.
Dzień 6, czwartek 20 czerwca
Miejsce okazuje się nie tak ustronne jak mi się wydawało – o 7 rano niespodziewanie z lasu wyjeżdża traktor. Faceci są pewnie tak samo zaskoczeni jak my… Skoro już się obudziłam no to wstaję. Zwijamy obóz i podążamy na Jaworzynę Krynicką. Tu się na jakiś czas rozstajemy… Bo Yatzek ortodoksyjnie postanawia pokonać mordercze zejście na własnych nogach, a ja na luzie oszczędzać kolana i zjechać kolejką gondolową. Na hasło „idę w Bieszczady” dostaję ulgowy bilet, a zjazd sprawia mi sporą przyjemność. Już po płaskim dochodzę w czerwonego szlaku, potem przejście przez las w upale, który tutaj na dole naprawdę jest męczący. Zanim wejdę w łąkę postanawiam jeszcze sobie chwilę posiedzieć i tak zastaje mnie Yatzek. Niezłe tempo! Zejście z Jaworzyny podobno bardzo ciężkie, więc jeszcze bardziej cieszę się, że z niego zrezygnowałam. Robimy sobie przerwę w siedzibie Krynickiego GOPR-u, w pierwszej gastronomii kupujemy malinowy sorbet. Trafia się wreszcie dobrze zaopatrzona apteka, w której uzupełniam zapas plastrów na pęcherze. Udaję się też na pocztę, gdzie odbieram paczkę z zapasem prowiantu nadanym na poste restante. Dalej szlak prowadzi nas do parku zdrojowego i cudownej fontanny, przy której długo się relaksujemy. Kuracjusze obrzucają nas nieufnymi spojrzeniami, a my postanawiamy zaszaleć i zamawiamy sobie kotlety schabowe z dostawą do fontanny! Smakują wyśmienicie! Usiłuję też wyprosić możliwość podładowania baterii, ale wszędzie po kolei moje prośby zostają odrzucone. Wreszcie udaje się w stoisku z kosmetykami u miłej dziewczyny w pijalni wód. Kiedy kończymy obiad i kąpiel nabieramy wody w pijalni – na zdrojową nas nie stać, więc bierzemy na oko nie ustępującej jakością wody z kranu w WC. Obładowani zapasami ruszamy w trasę, ale przynajmniej mnie idzie bardzo ciężko. Okazuje się, że niepotrzebnie nabieraliśmy aż tyle wody – wraz z Beskidem Niskim zaczyna się obfitość strumyków. Rozważamy rozbicie się przed Mochnaczką Niżną, ale jest jeszcze wcześnie, więc tylko ochlapujemy się wodą i idziemy dalej. Po drodze zbieram miętę na herbatę. Docieramy do Mochnaczki (fenomenalny chwiejny most z bali), gdzie na boisku zaczepiamy grupę strażaków, pytając o możliwości noclegowe. Czujemy się nieświeżo i chcielibyśmy zanocować gdzieś pod dachem, gdzie moglibyśmy się odświeżyć. Polecają nam duży dom przed mostem, który mamy poznać po zielonych dekoracjach na płocie z desek. Poznajemy, pytamy – jest nocleg, ale coś ociągają się z informacją na temat ceny. W domu rozgardiasz, delikatnie mówiąc bałagan, ale dostajemy osobne pokoje i możemy wziąć prysznic.
Dzień 7, piątek 21 czerwca
Rano okazuje się, że należy się po 30zł – nie jesteśmy zachwyceni. Specjalnie się nie spieszymy… Dziś o 7:04 zaczęło się lato, co świętuję robiąc sobie wianek na pierwszej łące. Będę w nim chodzić przez cały upalny dzień (okaże się, że świetnie spełnia rolę opaski przeciwpotnej, a póki co po prostu wygląda ekscentrycznie w towarzystwie czapki z daszkiem i ręcznika na karku). Łąki, lasy… Schodzimy do wsi Izby, łąki, las… Natrafiamy na płytką rzekę Białą, gdzie urządzamy postój. Rzeka szumi, niebo jest niebieskie, a chmurki białe – wszystko tak jak być powinno. Woda nie nadaje się do picia, więc mimo głodu odkładam gotowanie aż do strumyka przy leśnej drodze. Tutaj przygotowuję kuskus z tuńczykiem. Potem pniemy się leśną drogą szutrową. Na szczycie wzniesienia mamy wątpliwości szlakowe – szlak ścina zakręty drogi. Na zejściu źródełko, w którym się chłodzimy, dalej polana z ładnym widokiem i już widać ślady cywilizacji. Tablica z nazwą miejscowości Ropki w języku łemkowskim, przejście brodem przez rzekę pomiędzy dwoma mostami (lekki absurd, ale nie oszukujemy i brodzimy), długi odcinek świeżego asfaltu. Przy drodze coś niepokojąco płonie, wygląda na to, że zapaliło się siano i drewniane belki. Dziwna sprawa… Dochodzimy do Hańczowej, gdzie trafiamy na otwarty sklep. I znów relaks… mają soczyste nektaryny! Słuchamy muzyki, gawędzimy, sklep zamykają, ale krzeseł na których siedzimy nie sprzątają, no to siedzimy dalej… Wreszcie daję hasło do wymarszu – chmura burzowa na zachodzie mówi, że w samą porę. Zbliżające się grzmoty dodają nam energii przy podejściu na Kozie Żebro. Wchodzimy i schodzimy, a na dole spotykamy atrakcję, na którą czekaliśmy cały dzień – po koszulce sponsora poznaję biegacza Więcka, który ma zamiar przebiec GSB w 100 godzin. Nawet nie liczę ile razy szybciej ode mnie. Jest już ciemno, Więcek biegnie w czyimś towarzystwie i przy czołówce. Yatzek podbiega i robi zdjęcie. Idziemy dalej do asfaltu, tu już mamy Regietów, wnioskuję, że należy przejść przez rzekę i faktycznie znajduję mostek, po którym przechodzimy i zaraz trafiamy na bazę namiotową. Burza przybliża się i oddala, ostatecznie idzie bokiem, a my zażywamy kąpieli w strumyku i szykujemy sobie nocleg pod wiatą. Odkrywam brak okularów, a potem porzucone nad strumykiem okulary ze zgiętą oprawką – już tak będę wędrować do końca. Popielice hałasują, ale śpię spokojnie w poczuciu bezpieczeństwa gwarantowanym przez podwieszony na lince plecak i rozwieszoną moskitierę.
Dzień 8, sobota 22 czerwca
Rano gorąco i parno… Wychodzimy co dzień później, dziś o 12:30. Wspinamy się na Rotundę, oglądamy wojenny cmentarz, a potem łąkami schodzimy do wsi Ług. Po drodze przyczepia mi się do nogi pierwszy kleszcz, wyciągam go pęsetą. We wsi znajdujemy mały sklep, obok znajduje się jakiś obiekt oferujący noclegi. Kupujemy coś do jedzenia i prosimy o możliwość przeczekania burzy pod wiatą. Dostajemy pozwolenie i rozkładamy się w samą porę, bo zaraz zaczyna lać. Goście obiektu obserwują ciekawie nasze poczynania, a my przykładamy się do pokazowego pichcenia na kuchenkach – Yatzek robi jajecznicę z sześciu jaj, a ja zupę serową z makaronem i pomidorem. Burza przechodzi bardzo blisko, z dachu wiaty leje się tak, że możemy w strugach wody pozmywać. Wypogadza się, więc pakujemy się i dziękujemy za gościnę. Kawałek asfaltem, w górę łąką i wchodzimy w las. Nie jest szczególnie mokro, słońce przebija się przez leśną gęstwinę, idzie się przyjemnie. Wchodzimy na szutrową drogę, schodzimy z niej i gubimy szlak – tutaj powinien iść równolegle do drogi, tymczasem my się zagłębiamy w las. Idziemy i idziemy, decydujemy się kierować w stronę wsi. Na rozstajach sprawdzamy pozycję na mapie z pomocą gps-a, jesteśmy tam gdzie myśleliśmy, że jesteśmy, choć nie tam gdzie powinniśmy być. Ale wracać się nie będziemy – schodzimy do wsi Krzywe po drodze zasięgając informacji u spotkanego obywatela tejże miejscowości. Mówi, że w taką pogodę by nie szedł przez Wołowiec, bo tam bardzo mokro i chaszcze. Mamy opóźnienie, więc korzystamy z porady, idziemy asfaltem i niebieskim szlakiem. Zaczyna zapadać zmrok kiedy bardzo już marudząc ze zmęczenia przekraczam próg bacówki w Bartnem. Zarządzający tym lokalem pan nie jest zbyt rozmowny, ale za to oferuje nam korzystny cenowo nocleg w łóżkach. Z radości funduję sobie żurek z jajkiem, do tego herbata z czarnego bzu, którego naskubałam w ciągu dnia. Bardzo polecam to klimatyczne miejsce.
Dzień 9, niedziela 23 czerwca
Nocą przechodzą kolejne burze, które przesypiam wszystkie z wyjątkiem tej, która o 7 rano mnie budzi. Leje jak z cebra! Nie ma mowy żebym wyszła z łóżka, leżę tam tak długo aż przestaje padać. Weekendowi goście już dawno wywędrowali kiedy schodzę na śniadanie. Dziś wychodzimy o… 13:20! Jest bardzo mokro, zaraz za bacówką zaczynają się mokradła. Początkowo próbujemy przebijać się przez błoto, ale na torfowisku wymiękamy, kiedy kijki zaczynają nam tonąć. Tracimy godzinę, po czym opracowuję alternatywną trasę przez wieś, którą obchodzimy bagno. Każę sobie gratulować sukcesu nawigacyjnego kiedy wbijamy się w nasz czerwony szlak. Na Przełęczy Majdan chwilę odpoczywamy, potem wchodzimy na Magurę Wątkowską, gdzie zlokalizowano wiatę niespecjalnie noclegową oraz kępę borówek, w której się pospiesznie posilamy. Dalej szlak prowadzi nas przez mroczny mglisty zielony las. Zgodnie z planem trafiamy na źródełko ze znakomitą wodą, której ile wlezie tankujemy, bo nieprędko pojawi się taka możliwość. Po drodze jest kilka nowych wiat, do ostatniej na Przełęczy Hałbowskiej docieramy o zachodzie słońca. W błocie widać ślady wilków, między drzewami przemykają jelenie. Jesteśmy od spodu przemoknięci, ciepło też nie jest, dlatego rozpalamy (Yatzek rozpala) ognisko, przy którym grzejemy się i suszymy buty oraz skarpetki. Rozwieszam po przekątnej hamak i gotuję kolację. Ognisko dogasa i w końcu udajemy się na spoczynek. Wejście do wiaty zasłaniamy tarpem, w ten sposób mamy bardzo zaciszne schronienie.
Dzień 10, poniedziałek 24 czerwca
Wiata jest w pobliżu drogi, więc od rana ciągle ktoś hałasuje. Powoli się zbieramy, znów pada deszcz, ale szybko przestaje, więc możemy wyruszać. Pierwszy fragment dzisiejszej marszruty to obszar ochrony ścisłej „Kamień” w Magurskim Parku Narodowym. Na szczycie Kamienia jest rzeczywiście kamień – spory głaz, w jego niszy nawet ktoś palił ognisko. Ogromnie podoba mi się ten rezerwat, jest to naprawdę dzika prastara puszcza. Jest tutaj strumyk, z którego można się napić. Rezerwat się kończy i wychodzimy na łąki, z których widok jest zachwycający, a i rozmaitość roślinności jest imponująca. Są też poziomki – owoce zjadam, a liście zbieram na wieczorną herbatę. Łąkami dochodzimy do Kątów, ścieżka którą tam trafiamy nie jest znakowana, ale szlak się zaraz znajduje. Przechodzimy przez most na Wisłoce i lądujemy w sklepie – są tu dwa sklepy, które zwiedzamy po kolei i robimy sobie ucztę jakiej świat nie widział. Sprzedawczyni w sklepie śmieje się kiedy pytam ją jakie tu jest województwo – okazuje się, że przebywamy w podkarpackim. Nabieramy wody i ruszamy na Grzywacką Górę , potem zagłębiamy się w las i następuje moim zdaniem najbrzydszy i najbardziej chaszczysty fragment szlaku. Kiedy wreszcie wychodzimy na łąki zwiastujące bliskość Chyrowej jestem w fatalnym nastroju. Ostentacyjnie siadam na krawężniku i obieram się z kleszczy. Mobilizuję się jeszcze raz i już asfaltem i bitą drogą, zaliczając po drodze jeden bród i znowu nalewając wody do butów wstępujemy w progi prywatnego schroniska. W cenie pola namiotowego mamy nocleg pod wiatą. Miejscowy kot układa się na moim śpiworze, ku mojemu przerażeniu zaczyna łapkami ugniatać dmuchany materac. Chmura pełznąca w naszą stronę wygląda na deszczową, więc instalujemy się jak najbardziej przeciwdeszczowo, słusznie nie darząc zaufaniem wiaty. Akurat kiedy kończę rozkładaanie hamaka na ziemi i podpinanie tarpa do ławek zrywa się wiatr i zaczyna padać. Leje niesamowicie, pioruny walą wokół, jest jasno jak w dzień. Pięknie bardzo, ale byłoby lepiej gdyby wiata nie była dziurawa. Nie doczekując końca burzy zasypiam.
Dzień 11, wtorek 25 czerwca
Rano pogoda jest już całkiem przyzwoita, ale o nocnej nawałnicy przypomina brak prądu i ciepłej wody. Po spożyciu owsianki ruszamy w dalszą drogę, idąc główną drogą, a nie schodząc w dolinę, ponieważ przejście tamtędy po nocnej ulewie nie jest możliwe. Dochodzimy do lasu, a dalej mamy przykry fragment błotnistej leśnej drogi zniszczonej przez zrywkę drewna. Mozolimy się długo, ale w końcu objawia się normalna nawierzchnia i prowadzi nas ładną buczyną aż do pustelni św. Jana z Dukli, gdzie bardzo miły ksiądz zaprasza nas na pyszną i ciepłą herbatę z cytryną. Opuszczamy pustelnię, dalej las, a potem łąki, z których znów schodzimy nieco inaczej niż szlakiem i dochodzimy do ruchliwej szosy. Skręcamy w lewo i niebawem spotykamy się ze szlakiem. Przechodzimy most na Jasiołce i zaczyna się podejście na Cergową. Śmigamy w dobrym tempie, z grzbietu podziwiamy przepaściste widoki. Schodzimy do Lubatowej, robimy przystanek pod tytułem sklep, a potem ruszamy w kierunku Iwonicza. Zaczynam już obmyślać nocleg w lesie, ale dla porządku Yatzek próbuje pertraktacji w agroturystyce. Niezwykle miła gospodyni zgadza się nas przyjąć, a my w zamian obiecujemy nie mówić nic na temat ceny jaką utargowaliśmy. Agroturystykę „Pod lasem” serdecznie polecam! Dostajemy wspaniały pokój, jest ciepło i ciepła woda, decyduję się zrobić małe pranie, a potem do łóżka.
Dzień 12, środa 26 czerwca
Od rana siąpi smętny deszcz… Właściciele mają swoje obowiązki, dlatego opuszczamy gościnne progi agroturystyki już po 7 rano. W strojach przeciwdeszczowych dopełzamy do Iwonicza, gdzie odbieram na poczcie kolejną paczkę żywnościową. W akcie desperacji ustawiam się przy drodze dzierżąc w dłoni napis „Puławy” – Górne czy Dolne, byleby mi ktoś oszczędził tych kilku kilometrów asfaltingu. Niestety nic z tego… Próba skrócenia sobie drogi się nie powiodła. Zażywam kilka owoców w sklepie warzywnym i idziemy dalej. Deszcz zaczyna padać rzęsisty, a koszulkę, która nie zdążyła wyschnąć w ciągu nocy, musi wysapać gore-tex. O dziwo mu się to udaje, więc już w nieco lepszym nastroju przez szumiący strumieniami wody las docieram do Rymanowa. Tutaj wizyta w kawiarni i znów zaciekawione spojrzenia kuracjuszy. Dla żartu pytamy ile jeszcze do Wołosatego. Dalsza trasa nie jest lekka, na łąkach mnóstwo wody, w lesie jeszcze gorzej – szlakiem płynie strumyk, a potem droga zrywkowa z gigantycznymi koleinami. W butach chlupie, spodnie przeciwdeszczowe odmawiają dalszego funkcjonowania. W bazie namiotowej w Wisłoczku z rozpaczy zjadam paczkę chipsów przeznaczonych na czarną godzinę. Baza jest świetna, w wiacie poddasze, a obok szałas. Zaraz obok imponujący wodospad. Po przejściu przez rzekę wchodzimy na asfaltową drogę i tak asfaltem docieramy w bólach do Puław. Mam serdecznie dosyć, a jeszcze bardziej kiedy się okazuje że w Puławach nie ma sklepu. W prywatnym gospodarstwie nabieramy wody, możemy też chwilę odpocząć. Informują nas, że w kierunku Komańczy czasem ktoś chodzi, ale raczej rano, a nie tak jak my… A my idziemy dalej, nawierzchnia polnej drogi jest bardziej sprzyjająca. Zbliżamy się do lasu, który z daleka pachnie jak dzika puszcza. Jestem już mocno zmęczona i najchętniej rozbiłabym się tutaj zaraz. Planuję nocleg w pobliżu skrzyżowania z zielonym szlakiem, ale zaczyna padać, a Yatzek chciałby zanocować w jakiejś wiacie. Niestety żadnej wiaty w pobliżu nie ma. Spotykamy turystów, którzy informują nas, że wiata jest pod Tokarnią i że to 6 km. Protestuję, ale nie mam odwagi zostawiać kolegi samego na pastwę wilków, w związku z czym dopełzam jakoś do tej wiaty (okazuje się, że to 7 km). Na miejscu żałuję bardzo swojej decyzji – miejsce nie grzeszy urodą, wokół jest trochę świerkowego młodnika, hula wiatr i pada deszcz (jedyny plus jest taki, że deszczówką uzupełniam brak wody). Paskudne miejsce, na dodatek robi się bardzo zimno. Szybko przyrządzam rozgrzewającą zupę z makaronem, rozwieszam hamak nad stołem, a tarpa spinam klamerkami dla ochrony przed wiatrem. Nocą wieje, jest zimno, a wilgoć z mgły kondensuje się nawet na moskitierze.
Dzień 13, czwartek 27 czerwca
Niechętnie wysupłuję się z ciepłego śpiwora, szybkie śniadanie i wymarsz. Mokre łąki i znowu chlupie w butach… Na pocieszenie ukazują się jelenie, a w błocie widzimy odciśnięte ślady wilków i prawdopodobnie borsuka. Są też pozostałości cmentarza i jakieś domy, dalej las, ale już nie tak pierwotny. Nie zatrzymujemy się nigdzie po drodze, chcąc jak najszybciej znaleźć się w Komańczy. Objawia się schronisko, w którym kończę dzisiejsze zmagania ze szlakiem. Gospodarze schroniska są bardzo sympatyczni, jako wędrowcy z prawdziwego zdarzenia dostajemy po kawałku ciasta z truskawkami! Tutaj rozstaję się z Yatzkiem, który musi przerwać wędrówkę, a spotykam z leśnym kolegą Markiem, który będzie mi towarzyszył przez następne trzy dni. Melinujemy się w nieco wilgotnym i chłodnym, ale ekonomicznym domku, wymykamy się do miejscowego sklepu, a wieczór spędzamy w sali schroniska. Deszcz ciągle pada… Słońce się nie pokazuje, wskutek czego nie występuje ciepła woda.
Dzień 14, piątek 28 czerwca
Szczęśliwie przestaje padać i po śniadaniu złożonym z kiełbasy z cebulką i brzoskwiń z puszki (!) wyruszamy w kierunku Chryszczatej. Po drodze wizyta na poczcie i odbiór ostatniej już paczki prowiantowej. Na początku trasy mamy problem z przejściem wezbranego strumienia – Marek układa prowizoryczny most i przechodzimy suchą nogą. Zaraz potem kolejny raz żałuję, że nie mam stuptutów, bo nieuważnie zanurzam się po kostki w błocie, które wlewa mi się do buta od góry. Przechodzimy fragment lasu i schodzimy do Duszatyna. Podziwiamy przełom Osławy, ja trochę marudzę, bo znów asfalt, ale ten się wreszcie kończy i nabieram energii. Szlak co chwila przecina strumień, przez większy potok przechodzimy po zwalonym pniu. Dochodzimy do Jeziorek Duszatyńskich i jesteśmy zachwyceni. Cisza i spokój, wychodzi nawet słońce, a my pałaszujemy konserwową makrelę i m&msy nad pierwszym jeziorkiem, potem następuje kontemplacja spokojnej tafli drugiego jeziorka. Słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, kiedy odzywa się w nas głos rozsądku i raźnym krokiem ruszamy dalej. Zdobywamy Chryszczatą, po czym zaczynamy kierować się żółtymi znakami ścieżki prowadzącej do bazy namiotowej Rabe. Ściemnia się, ale jeszcze coś widać, dopiero na dnie doliny konieczna staje się czołówka. Ścieżka znika i znów się pojawia, idziemy chwilę w odwrotnym kierunku, ale w porę się opamiętujemy i niedługo naszym oczom ukazuje się polanka, a na niej nie tylko jakaś tam wiata, ale prawdziwa chata! Bardzo się cieszymy i penetrujemy wnętrze, ale okazuje się, że nie jesteśmy tu sami. W kominku jeszcze się tli, suszą się czyjeś buty. Na poddaszu wypatrujemy dwóch osobników w wojskowych strojach, przepraszamy za najście i rozkładamy się po drugiej stronie poddasza. Szybko idziemy po wodę i gotujemy herbatę z liści mięty, do tego połykamy po batoniku i idziemy spać. W nocy nie dają nam spać popielice. Nie interesują ich moje orzeszki, za to dobierają się do chleba. Biegają i biegają, a ja żałuję decyzji o nie rozkładaniu moskitiery.
Dzień 15, sobota 29 czerwca
Dzisiaj nie pada! Wylegujemy się jakiś czas, robimy śniadanie i myjemy się w pobliskim potoku. Do czerwonego szlaku dochodzimy szutrową drogą leśną, po drodze nabierając wody do picia z małego strumyka (wodę z potoku przy bazie ponoć należy przegotować). Wędrujemy grzbietem, ciągle bukowym lasem. Na małej polance żerujemy w borówkach. Fragment zejścia jest bardzo stromy, ale krótki. Niebawem naszym oczom ukazuje się bacówka PTTK pod Honem, gdzie najpierw postanawiamy zaszaleć i zjeść obiad, a potem się rozleniwiamy i zostajemy na noc. Miejsce jest bardzo fajne, noclegi na poddaszu korzystne cenowo. Z sąsiedniego materaca zagaduje potężny facet i pyta który to już dzień w górkach, kiedy odpowiadam rzuca „szacun!”. Wieczorem idziemy jeszcze „na miasto”.
Dzień 16, niedziela 30 czerwca
Wychodzimy grubo przed południem, co samo w sobie napełnia nas zadowoleniem. Chwilę szukamy szlaku na skrzyżowaniu, ale w końcu trafiamy i po przejściu przez most wchodzimy w las. Ledwo zaczynamy piąć się w górę znów pada i to coraz bardziej, w końcu się poddajemy i zakładamy stroje przeciwdeszczowe. Pocieszamy się borówkami i rozległymi widokami spowitymi mgłą. Tak dochodzimy do Małego Jasła, gdzie rozstaję się z Markiem, który wraca do Cisnej tą samą drogą, a ja udaję się w kierunku Jasła i Okrąglika. Przed Jasłem jest źródło, ale mam jeszcze wodę, więc nie korzystam. Mam w pamięci ostrzeżenie przed łatwym zgubieniem szlaku i znalezieniem się na Słowacji, więc na Jaśle wybieram ścieżkę zmierzającą bardziej na północ. Znaków nie ma i nie ma, znów mam przemoczone buty, a polana nie chce się skończyć. Kończy się wreszcie i znaków dalej brak – najwyraźniej zeszłam ze szlaku, ale nie mam ochoty się wracać, więc zerkam tylko w mapę i sprawdzam kierunek, po czym udaję się prosto jak strzelił na północ ku dolinie. Osiągnąwszy dno doliny upewniam się o tym, że do Smereka mam kilka kilometrów asfaltu, a znajduję się w Przysłupie. No cóż. Idę jakiś czas, ale na przystanku postanawiam łapać stopa. Udaje się za pierwszym razem, sympatyczny kierowca podrzuca mnie do Smereka. Niestety okazuje się, że trochę za daleko i muszę się przejść spowrotem, aż do mostu na Wetlinie, ale że towarzyszą mi już czerwone znaki, jakoś to przełykam. Raz pada, raz przestaje, szlak błotnisty i wyślizgany. Na mojej starej mapie wiata, którą upatrzyłam sobie na nocleg nie jest zaznaczona, ale jest źródło, z czego, jak się później okaże błędnie, wnioskuję, że są tuż obok siebie. Wkraczam do Bieszczadzkiego Parku Narodowego i chwilę później moim oczom ukazuje się wiata. Jednak żadnej wody w pobliżu nie ma. Nie bardzo chce mi się odchodzić na dalsze poszukiwania, już zaczynam rozważać możliwość przefiltrowania na herbatę wody z kałuży przez biustonosz, kiedy zaczyna padać. Podstawiam garnek pod strugę lejącą się z dachu wiaty, pada tak mocno, że już po chwili mam trzy litry, więc i na herbatę i na zupę i na kuskus i na śniadanie wystarczy. Wiata nie chroni w pełni przed deszczem. Rozwieszam hamak między słupami, tarpem osłaniam się od wietrznej strony. Kiedy kończę kolację akurat robi się ciemno, więc włażę do śpiwora.
Dzień 17, poniedziałek 1 lipca
Rano wspaniała niespodzianka – budzę się o 7 i widzę piękne niebieskie niebo błyskające spomiędzy liści. Widok dodaje mi energii, także o 9 jestem już gotowa. Niebawem odnajduje się źródło, jest tuż przy szlaku. A zaraz potem widzę pierwszą w życiu połoninę i włażę na Smerek. Chmur od rana przybyło, wieje też silny wiatr, ale wciąż jest pięknie, podziwiam bieszczadzką panoramę. Pojawiają się turyści, nawet wycieczki szkolnej młodzieży – od dawna nie widziałam tylu ludzi na raz. W Chatce Puchatka gwar, więc przegryzłszy orzechy z suszonymi owocami żegnam Połoninę Wetlińską i schodzę do Berechów Górnych. Uznaję, że płynący z góry strumyk jest wystarczająco czysty i nabieram wody, bojąc się powtórki z wczoraj. Przy drodze jest strzałka wskazująca sklep, niestety na miejscu okazuje się, że w ofercie są tylko fast-foody. Wobec tego rozczarowana pnę się na Połoninę Caryńską. Na podejściu wody nie brakuje, jest też wiata, a przed szczytem źródło, w którym można się zaopatrzyć. Słońce zaczyna się chylić ku zachodowi, ze szczytu podziwiam ogrom przestrzeni – wszędzie jak okiem sięgnąć góry. Nie spieszę się, turystów ubywa, kiedy decyduję się ruszyć dalej wokół już nikogo nie ma – cała połonina moja. Dopiero pod koniec spotykam turystę podążającego w odwrotnym kierunku. Ewidentnie ma zamiar rozbić się gdzieś w tym rejonie na noc. Tak jak i ja… Idę jakiś czas lasem, aż dochodzę do wiaty, w pobliżu której dyskretnie rozbijam się w lesie na skraju polany (również doskonale nadającej się do tego celu). Delektuję się zupą brokułową i standardowym kuskusem z tuńczykiem, a po kolacji udaję się na zasłużony spoczynek. Około północy budzi mnie pohukiwanie puszczyka, przysłuchuję się mu jakiś czas.
Dzień 18, wtorek 2 lipca
Poranek jest dość ciepły, więc nie mam większych oporów przed wyskoczeniem ze śpiwora. O 9 jestem na szlaku i zaraz spotykam turystów idących z przeciwnego kierunku. Tak dochodzę do Ustrzyk Górnych, gdzie funduję sobie w sklepie drugie śniadanie, gawędzę z sympatycznym młodym człowiekiem i rozglądam się za jakimś miejscem, w którym mogłabym zostawić plecak i przenocować. Nie znajdując nic ciekawego postanawiam nie rozstawać się z ekwipunkiem. Próbuję wyżebrać tańszą wejściówkę do Parku, ale niestety nic z tego. W Ustrzykach nie dostałam pitnej wody, podobno z racji tego, że nie nadaje się do bezpośredniego spożycia, ale przy szlaku płynie potok, więc w nim się zaopatruję. Mijam wiatę, pnę się dalej w górę i w końcu wydostaję się z lasu na połoninę. Tu spotykam nowego znajomego imieniem Kuba, odpoczywamy chwilę i idziemy dalej razem. Na Tarnicy pełno ludzi, jednak odnajduję wolną ławkę. Żartuję, że to ławka sru-hikerska i powinien być na niej napis: GSB – nie siadać. Na Tarnicy długo nie zabawiam, żegnam się z Kubą i kontynuuję marsz czerwonym szlakiem, ale tylko chwilę, bo zaraz robię sobie przerwę przy źródle i ku uciesze przechodzących turystów pichcę na kuchence zupę pomidorową, o której marzę od dłuższego czasu. Po tej przekąsce zasuwam żwawym krokiem, mijam jeszcze jedno źródło i wciąż odwracam wzrok na południe, gdzie rozciągają się kolejne pasma gór. Błękit nieba urozmaicają białe kłębki chmur. Nie mogę się oprzeć temu widokowi i na malowniczej skale znów robię sobie przerwę, tym razem na kontemplację. Czas mnie jednak goni, więc w końcu podnoszę plecak i maszeruję na Halicz. Tu znów się poddaję, stwierdziwszy że to szczyt, z którego jest najpiękniejszy widok na całym GSB, w dodatku jestem tu sama. Posilam się, medytuję i grzeję w padających coraz bardziej z ukosa promieniach słońca. Wpadam w sentymentalny nastrój na myśl o tym, że to już koniec mojej wędrówki. Obiecuję sobie wrócić tutaj wkrótce. Zdobywam ostatni szczyt na trasie – Rozsypaniec, mijam wiatę, później zostaje już tylko monotonia kamienistej drogi do Wołosatego, która bardzo daje się we znaki moim stopom. Kieruję się informacją o wiacie o godzinę drogi od poprzedniej. Dojście do niej zajmuje mi więcej niż to było zapowiedziane, ale wreszcie jest, nieco oddalona od drogi, ale widoczna. Wzdłuż całej drogi nie ma dobrych miejsc na biwak – jest podmokło, bujne zarośla, dlatego wiata to dzisiaj świetne rozwiązanie. Nabieram wody z potoku po drugiej stronie szlaku, a potem rozwieszam hamak pod wiatą i gotuję herbatę. W pobliżu słyszę szczekanie wilków, więc chcąc sobie zapewnić spokój robię wokół wiaty niewidzialny płot za pomocą gazu pieprzowego. Czuję że łapie mnie przeziębienie, więc zaraz kładę się spać.
Dzień 19, środka 3 lipca
Nastawiłam budzik na 4:20, ale w obawie że go nie usłyszę pod kapturem śpiwora, budzę się już o 3:30 w nienajlepszej formie. Boli mnie gardło, jest mi zimno… Cieszę się, że dzisiaj wracam do domu. Szybko zwijam obóz i ruszam w kierunku Wołosatego. Niespodziewanie spotykam człowieka w typie włóczęgi. Przy granicy wsi stoi patrol straży granicznej. Kątem oka widzę jak zerkają na mnie ciekawie, trochę się obawiam mandatu za nocleg w parku, ale nic takiego nie następuje. Bez entuzjazmu idę asfaltem, kiedy zatrzymuje się koło mnie samochód pograniczników. Pytają dokąd idę i czy mnie podwieźć, okazują się bardzo mili, robią mi zdjęcie z czerwoną kropką symbolizującą koniec szlaku. Z przyjemnością rozsiadam się w samochodzie i opowiadam pogranicznikom o szlaku. Mówią, że niezbyt często się zdarza żeby dziewczyny wychodziły tu o świcie z lasu, są pełni podziwu, co napełnia mnie uczuciem satysfakcji. Podziękowawszy za podwiezienie wysiadam w Ustrzykach, a że mam jeszcze dwie godziny do autobusu to przyrządzam sobie śniadanie na parkingu. Potem udaję się na przystanek, skąd odjeżdża bus do Krakowa. Tak rozstaję się z Bieszczadami i czerwonym szlakiem.
Filmik z wyprawy wyszedł przedługaśny, ale jeśli ktoś ma cierpliwość to opowiedziałam w nim całą historię przejścia (w dwóch częściach)
http://youtu.be/tJVYn8KznMA
http://youtu.be/gE8Luqi0DqI
http://youtu.be/tJVYn8KznMA
http://youtu.be/gE8Luqi0DqI
Nie wiem, może czegoś nie doczytałam, ale dlaczego zaczynałaś z Rabki? Bo przecież GSB zaczyna się w Ustroniu. Ewa
OdpowiedzUsuńTak, oczywiście GSB zaczyna się w Ustroniu, zaledwie kilka kilometrów od mojego miejsca zamieszkania, jednak moje przejście GSB nie było w całości, był to 350-kilometrowy fragment z Rabki do Wołosatego. Taki dystans był dla mnie wtedy wystarczająco ambitny - moja pierwsza przygoda z pieszymi długimi dystansami to właśnie ta wędrówka. Beskid Śląski mam zaliczony jednodniówkami i brakuje mi tylko Żywieckiego, myślę jednak że kiedyś przejdę go porządnie w całości, od Ustronia właśnie.
UsuńGdzieś mi wcięło komentarz, więc powtórzę. Dziękuję za odpowiedź, teraz wszystko jest jasne :). Podziwiam Twój blog, a zaczęłam go czytać "od końca". Od PCT do GSB. Wspaniale pokazujesz nasz kraj, ścieżki górskie, nizinne, wodne, leśne. Centrum Polski, zachód, wybrzeże, wschód, południe. Jednym słowem chyba nie ma takiego blogu o tak różnorodnych polskich szlakach. Życzę samych dobrych ścieżek, odpowiedniej pogody, nieciążącego plecaka, wygodnych butów na dalsze lata wędrówek. Ewa
UsuńSzlaki nizinne nie cieszą się u nas zainteresowaniem, mam nadzieję że to się zmieni :-) Bardzo dziękuję i ruszam na kolejną wędrówkę, pozdrawiam!
UsuńSzlaki nizinne, od nich zaczynałem, rzeczywiście zapomniane.
UsuńNiemniej nie jest aż tak źle. W długie weekendy pojedyncze osoby je przemierzają.
Efekt pandemii zamknięte granice, ograniczenia sprawiły iż latem 2020 gory I last zaroiły się od Polaków. Pieszo i na rowerach. Tam nie było ograniczeń i zakazów. Pozamykane schroniska to ludzie zabrali namioty ale i tarpy, hamaki.
Sporo z nich złapało bakcyla.
Od tego czasu liczba spotykanych turystów na nizinach wyraźnie wzrosła (po plecakach ich poznasz)
Powodzenia :)
OdpowiedzUsuńNo, filmiki podobały mi się o GSB, postanowiłam przeczytać foto relację.Oczywiście czytając jakoś na początku nie mogłam się połapać ( "blądynka") , że to nie z Ustronia zaczęłaś...bo ani Węgierskiej Górki się nie doczytałam, ani Babiej... no ale później oświeciło mnie że przecież z Rabki do Wołosatego. Jesteś twardzielka, bo warunki miałaś różne....brawo brawo
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Co byś teraz zabrała na GSB - namiot czy hamak (przy założeniu, że opcja hamak jest 300 gramów cięższa)?
OdpowiedzUsuńMiejsc na namiot jest mnóstwo. Na hamak jeszcze więcej, co krok dosłownie. Wszędzie gdzie są drzewa.
UsuńNamiot to spory komfort, hamak to zaś fantastyczny sen.
Ja bym zabrała zawsze namiot, bo hamak dla mnie to brak snu. Nie umiem w nim zasnąć. I bardzo trudne życie obozowe, zwłaszcza w niskich temperaturach. W namiocie można dużo zrobić w śpiworze, a z hamaka trzeba wyjść.
Usuń