środa, 22 października 2014

Hohe Tauern - Ankogelgruppe

Od jakiegoś czasu zbierałam się w sobie żeby wreszcie wybrać się w Alpy, w które mieszkając tuż przy południowej granicy w sumie mam  bardzo blisko. Wybrałam 6-dniową trasę wiodącą częścią długodystansowego szlaku Tauernhohenweg w Parku Narodowym Hohe Tauern. Na sierpniowy wyjazd zaprosiłam tym razem koleżankę, Dorotę.
 
Spotkałyśmy się w pociągu i po kilku godzinach jazdy wysiadłyśmy w Villach. Stwierdziłyśmy, że tam przenocujemy, a w góry pojedziemy rano. Nocowanie na dworcu kiedy ma się w plecaku namiot uznałam za niepotrzebną męczarnię, więc w zapadającym zmierzchu udałyśmy się na poszukiwanie stosownych podmiejskich krzaków. Ale w Austrii to nie takie proste! Uczynna obywatelka Villach wskazała nam w którą stronę się udać, jednocześnie przypominając, że to nielegalne, ale rozbroiłam ją uśmiechem. Bardzo trudno było coś, znaleźć, wszystko pozagradzane, ale ostatecznie wywęszyłam leśną drogę odbijającą od głównej drogi i tam już po ciemku szybko się rozbiłyśmy. Nocą strasznie hałasowały myszy, a my już o świcie wstałyśmy żeby zdążyć na poranne połączenie. Pojechałyśmy pociągiem do Spittal, a następnie autobusem do Malty. Można było pojechać o dobre kilka kilometrów dalej, ale mnie się coś pokręciło… Dlatego wędrówkę rozpoczęłyśmy od pielgrzymki asfaltami w górę doliny Maltatal. Nie było to takie złe, bo pogoda ładna, a wokół ładne widoki, w tym na nawyższy wodospad Karyntii, niemniej jednak asfalting nie należy do moich ulubionych rozrywek i minę miewałam skwaszoną.

 
 

Uwolniwszy się od asfaltu trafiłyśmy na dość popularny szlak, wzdłuż którego można było podziwiać kilka ładnych wodospadów, była też świetna droga wspinaczkowa przewieszona nad górskim strumieniem. Wreszcie za Gmünder Hütte na dobre pożegnałyśmy się z asfaltem i rozpoczęłyśmy podejście – ale jakie! Ścieżka prowadziła lasem, czasem zarośniętymi trawą polankami i była tak stroma, że nie wyobrażam sobie schodzenia nią. Nie narzekałyśmy jednak na brak kondycji i wdrapałyśmy się nią bez większych problemów. Dalej było już łagodnie i po poziomicy, a przy strumieniu stwierdziłyśmy, że na ten dzień wystarczy i rozłożyłyśmy się na krawędzi zbocza, osłonięte młodymi świerkami. W pobliżu była chata, ale od dawna nieużywana i trochę w ruinie.


Następnego dnia wydostałyśmy się ponad górną granicę lasu, podziwiając po drodze masyw Hohalmspitze (3360 m npm). W przytulnym schronisku Kattowitzerhütte zafundowałyśmy sobie lunch – zupa gulaszowa była wyśmienita.

 
 

Po posiłku udałyśmy się w kierunku zapory Hauptspeicher Kölnbrein, trawersując zbocze, nad którym górował Großer Hafner (3076 m npm). Trochę pokropił nas letni deszcz, ale nie było to nic wielkiego. Nad strumieniem nabrałyśmy wody i schrupałyśmy jeszcze coś z naszych zapasów.

 
 
 
 
 

Nad zaporę prowadzi droga asfaltowa, ludzi sporo, ciągnęli jak do Morskiego Oka, choć to przecież sztuczny zbiornik. Okrążała go gruntowa droga upstrzona produktami przemiany materii alpejskich krów. Zatrzymałyśmy się przy restauracji żeby przyjrzeć się pstrągom w wolno stojącym akwarium – pewnie można sobie wybrać, którego się chce mieć na talerzu.


Przy budowie zapory powstały rumowiska, było mnóstwo pokruszonych skał, na które próbowałam się wspinać.


Słonce chyliło się ku zachodowi, więc zaczęłyśmy poszukiwać miejsca na nocleg, ale było trudno, bo cywilizacja opanowała okolicę i gdzie nie zapuściłyśmy żurawia tam były jakieś zabudowania. Przeprowadziłam rekonesans na stromym zboczu i cudem znalazłam odpowiednie miejsce, w którym mogłyśmy liczyć na to, że kosodrzewina zasłoni namiot, jednak same musiałyśmy się schylać żeby nie zauważył nas ktoś z drogi. Poniżej z bocznej doliny wypływał piękny strumień, a z naszej kotlinki miałyśmy cudowny widok. Podziwiałyśmy go dopiero rano, bo wieczorem lunął deszcz.

 
 
Rano nie udało nam się pozostać niezauważonymi, ale nikt o nic nie pytał. Całe szczęście, bo poprzedniego dnia parę osób zagadywało i musiałyśmy się wykręcać. Skierowałyśmy się w stronę Osnabrücker Hütte, ciesząc się alpejskimi widokami (Hohalmspitze z drugiej strony), pokonując drobne przeszkody.

 
 
 
 
 

Potem skończyła się już ceprostrada i zaczęła górska przygoda. Wspięłyśmy się ścieżką oglądając wodospad i wyszłyśmy na otwartą przestrzeń otoczonej wysokimi szczytami kotliny. Jej dno było usiane głazami – nie mogłyśmy się powstrzymać przed wypróbowaniem swoich sił.

 
 
 

Im wyżej się pięłyśmy, tym bardziej nam się podobało. Krajobraz zrobił się prawdziwie wysokogórski. Zrobiłyśmy sobie małą przerwę, a potem przez śniegowe płaty, w pełnym słońcu dotarłyśmy na przełęcz Großelendscharte (2675 m npm) – to było najwyższe miejsce na naszej trasie. Widoki były fantastyczne, trochę lodu, jezioro, a do tego nagle drobny opad i tęcza.

 
 
 
 
 
 
 
 
 

Zeszłyśmy potem niżej, przechodząc przez jeszcze jedną przełęcz, a potem zaczęłyśmy poszukiwać miejsca pod namiot, bo okolica przypadła nam do gustu, a i woda była. Znalazłam fajne miejce na zboczu, gdzie namiot był niewidoczny od strony szlaku, a za to miałyśmy widok na dolinę Seebachtal.


Trochę napędził nam strachu turysta schodzący w dolinę, a potem ludzkie głosy dochodzące z przełęczy. Najwyraźniej jednak nie byłyśmy jedynymi osobami, które wpadły na to, żeby przenocować w tej dość odludnej okolicy.

 
Rano udałyśmy się w kierunku Hannoverhaus i stacji kolejki. Po drodze były płaty śniegu, które ominęłyśmy widząc ześlizgującą się w dół kobietę (zjechała kilka metrów, nic jej się nie stało), były też miejsca ubezpieczone linami. Trochę się wahałyśmy, ale wiedziałyśmy, że jeśli pójdziemy na Ankogel (3252 m npm) to nie starczy nam czasu na przejście całej zaplanowanej trasy. Potem wypadki tak się potoczyły, że bardzo tego żałowałyśmy.

 

W schronisku zjadłyśmy po toście i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Znów nas ktoś zaczepił widząc spore plecaki i znów musiałyśmy bajerować łamanym niemieckim. na szczęście Im dalej tym było spokojniej i mniej ludzi – nic dziwnego, bo szlak prowadził przez niekończące się pola piargów. Niektóre były całkiem spore.

 
 
 
 
 

Słysząc nadciągającą burzę czym prędzej zabrałam się za poszukiwania dogodnego miejsca do rozbicia namiotu. Znalazłam świetne miejsce między skałami, gdzie namiot był całkiem schowany zarówno przed nawałnicą która się rozpętała jak i wzrokiem niepowołanych. Zakotwiczywszy porządnie namiot (ach jaka byłam dumna z mistrzowskiego zamocowania odciągów :-)) zdążyłam jeszcze nabrać wody i ochlapać się w strumyku. Potem lunął deszcz i zaczęły walić pioruny. Kilka rąbnęło gdzieś w pobliżu, kiedy chmura burzowa przepełzała przez szczyt Ankogel. Rano zaś przywitało nas cudownie błękitne niebo i widoki jak z pocztówki.

 
 

Przemieściwszy się do niedalekiej Mindener Hütte (chatka samoobsługowa) zrobiłyśmy krótki postój, a następnie kontynuowałyśmy bardzo przyjemną wędrówkę właściwie cały czas trawersując zbocze aż do Hagener Hütte. Nie dla wszystkich było to takie przyjemne, bo zbocze opadało stomizną w głęboką dolinę, a pod stopami ziemia się trochę osuwała, ale wystarczyło patrzeć pod nogi. Pewnie właśnie dlatego ten fragment szlaku jest oznaczony jako trudny. Dla mnie osobiście nie zawsze oznakowanie zgadzało się z rzeczywistością, raz czarny szlak był łatwy, innym razem czerwony trudny.

 
 
 
 
 
 

Niestety po drodze Dorotę rozbolało kolano, najprawdopodobniej z przeciążenia. W Hagener Hütte zjadłyśmy obiad (nie był taki smaczny jak w innych schroniskach), a potem w nadziei, że z kolanem będzie lepiej poszłyśmy szlakiem biegnącym zboczem Vorderer Gei ßlkopf z zamiarem przenocowania w metalowym schronie. Tylko że szlak ten okazał się nie do przejścia. Zbocze bardzo mocno się osypywało, zamiast piargów miękki piach i żwir, drobne kamienie. Wszystko sypkie i rozmiękłe, miejscami leżał też śnieg. Było stromo – dwieście metrów w dół, a do tego jeszcze nadciągała burza, Dorota nie mogła iść zbyt szybko z powodu bolącego kolana. Decyzja o odwrocie zapadła kiedy próbowałam pokonać żleb, w którym most śnieżny się wytopił, ale nie byłam w stanie wspiąć się po piachu, a co gorsza miałam też problem z wydostaniem się stamtąd. Kiedy mi się wreszcie udało czym prędzej się stamtąd ewakuowałyśmy.
Przełęcz, na której stanowi schronisko stanowi granicę pomiędzy dwiema grupami górskimi, Ankogelgruppe i Goldberggruppe. Ta pierwsza jest zbudowana z kruchych, ale jednak litych skał, chyba krystalicznych. Natomiast Goldberggruppe wzięła swoją nazwę od złocistych, jakby łupkowych, rozpadających się w miał. Bałyśmy się, że skoro dalej też są takie skały to sobie w nich nie poradzimy.
Burzę przeczekałyśmy w schronisku, a potem zaczęłyśmy schodzić gruntową drogą w kierunku Mallnitz pożegnawszy się tym samym z koncepcją zakończenia wycieczki przy lodowcu pokrywającym Schareck (3123 m npm). Na pocieszenie mogłyśmy jeszcze obejrzeć tęczę. Dla mnie sympatycznym przeżyciem było też to, że właśnie szłam fragmentem długodystansowego europejskiego szlaku E10 prowadzącego z północnego krańca Finlandii do Włoch.

 
 
 
 

W dolinie zlanej popołudniowym deszczem trudno było znaleźć zaciszną lokalizację dla namiotu. Zaczepił nas strażnik parku, któremu powiedziałyśmy, że idziemy do Mallnitz, ale rozbiłyśmy się przy pieszym szlaku prowadzącym do tejże miejscowości. Jedyne sensowne miejsce było przy ławeczce z widokiem na światła w dolinie. Okazało się, że postawiłam namiot na mrówczej autostradzie i wszystko oblazły nam mrówki. Jak to dobrze, że nie uległam tym razem podszeptom idei F&L i zabrałam namiot razem z sypialnią!

 
 

Następnego dnia zwinęłyśmy się o świcie i najpierw asfaltem, bo szlak też okazał się nie do przejścia z powodu błotnego osuwiska, potem już normalnym, leśno-wiejskim szlakiem zeszłyśmy do Mallnitz. Jako że na skutek problemów z zakupem tanich biletów z Villach zaopatrzyłyśmy się w bilety dopiero z Wiednia, postanowiłyśmy przemieszczać się dalej autostopem.


Bezpośredni transport czy to do Villach czy do Wiednia okazał się niemożliwy, ale kiedy zmieniłyśmy strategię i wypisałyśmy „Spittal” zaraz znalazł się uczynny kierowca. W Spittalu długo nie stałyśmy, a miałyśmy spore szczęście, bo do samego Wiednia i to pod stację metra podwiózł nas młody Rumun pracujący od niedawna w Austrii. We Wiedniu pojechałyśmy od razu do znajomego hostelu i posiliwszy się zażyłyśmy kąpieli. Cały następny dzień spędziłyśmy w stolicy Austro-Węgier, dla nas mieszkańców dawnej Galicji wciąż jeszcze trochę naszej stolicy. Znam trochę miasto, więc wzięłam na siebie rolę przewodnika i oprowadziłam Dorotę po wszystkich ważniejszych zabytkach. Nie mogłam się nasycić nowo odkrytą funkcją makro w aparacie :-). Pogoda była deszczowa i zimna, ale nie powstrzymało nas to przed zjedzeniem kilku porcji najlepszych lodów świata w lodziarni Tichego. Następnego dnia jeszcze się trochę pokręciłyśmy, a potem wsiadłyśmy do powrotnego pociągu.

 
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz