Od jakiegoś czasu zbierałam się w sobie żeby wreszcie wybrać się w
Alpy, w które mieszkając tuż przy południowej granicy w sumie mam bardzo blisko. Wybrałam 6-dniową trasę
wiodącą częścią długodystansowego szlaku Tauernhohenweg w Parku Narodowym Hohe Tauern.
Na sierpniowy wyjazd zaprosiłam tym razem koleżankę, Dorotę.
Spotkałyśmy się w
pociągu i po kilku godzinach jazdy wysiadłyśmy w Villach. Stwierdziłyśmy, że
tam przenocujemy, a w góry pojedziemy rano. Nocowanie na dworcu kiedy ma się w
plecaku namiot uznałam za niepotrzebną męczarnię, więc w zapadającym zmierzchu
udałyśmy się na poszukiwanie stosownych podmiejskich krzaków. Ale w Austrii to
nie takie proste! Uczynna obywatelka Villach wskazała nam w którą stronę się
udać, jednocześnie przypominając, że to nielegalne, ale rozbroiłam ją
uśmiechem. Bardzo trudno było coś, znaleźć, wszystko pozagradzane, ale
ostatecznie wywęszyłam leśną drogę odbijającą od głównej drogi i tam już po
ciemku szybko się rozbiłyśmy. Nocą strasznie hałasowały myszy, a my już o
świcie wstałyśmy żeby zdążyć na poranne połączenie. Pojechałyśmy pociągiem do
Spittal, a następnie autobusem do Malty. Można było pojechać o dobre kilka
kilometrów dalej, ale mnie się coś pokręciło… Dlatego wędrówkę rozpoczęłyśmy od
pielgrzymki asfaltami w górę doliny Maltatal. Nie było to takie złe, bo pogoda
ładna, a wokół ładne widoki, w tym na nawyższy wodospad Karyntii, niemniej
jednak asfalting nie należy do moich ulubionych rozrywek i minę miewałam
skwaszoną.
Uwolniwszy się od asfaltu trafiłyśmy
na dość popularny szlak, wzdłuż którego można było podziwiać kilka ładnych
wodospadów, była też świetna droga wspinaczkowa przewieszona nad górskim
strumieniem. Wreszcie za Gmünder Hütte na dobre pożegnałyśmy się z asfaltem i
rozpoczęłyśmy podejście – ale jakie! Ścieżka prowadziła lasem, czasem
zarośniętymi trawą polankami i była tak stroma, że nie wyobrażam sobie
schodzenia nią. Nie narzekałyśmy jednak na brak kondycji i wdrapałyśmy się nią
bez większych problemów. Dalej było już łagodnie i po poziomicy, a przy
strumieniu stwierdziłyśmy, że na ten dzień wystarczy i rozłożyłyśmy się na
krawędzi zbocza, osłonięte młodymi świerkami. W pobliżu była chata, ale od
dawna nieużywana i trochę w ruinie.
Następnego dnia wydostałyśmy się ponad
górną granicę lasu, podziwiając po drodze masyw Hohalmspitze (3360 m npm). W
przytulnym schronisku Kattowitzerhütte zafundowałyśmy sobie lunch – zupa
gulaszowa była wyśmienita.
Po posiłku udałyśmy się w kierunku
zapory Hauptspeicher Kölnbrein, trawersując zbocze, nad którym górował Großer
Hafner (3076 m npm). Trochę pokropił nas letni deszcz, ale nie było to nic
wielkiego. Nad strumieniem nabrałyśmy wody i schrupałyśmy jeszcze coś z naszych
zapasów.
Nad zaporę prowadzi droga asfaltowa,
ludzi sporo, ciągnęli jak do Morskiego Oka, choć to przecież sztuczny zbiornik.
Okrążała go gruntowa droga upstrzona produktami przemiany materii alpejskich
krów. Zatrzymałyśmy się przy restauracji żeby przyjrzeć się pstrągom w wolno
stojącym akwarium – pewnie można sobie wybrać, którego się chce mieć na
talerzu.
Przy budowie zapory powstały
rumowiska, było mnóstwo pokruszonych skał, na które próbowałam się wspinać.
Słonce chyliło się ku zachodowi, więc
zaczęłyśmy poszukiwać miejsca na nocleg, ale było trudno, bo cywilizacja
opanowała okolicę i gdzie nie zapuściłyśmy żurawia tam były jakieś zabudowania.
Przeprowadziłam rekonesans na stromym zboczu i cudem znalazłam odpowiednie
miejsce, w którym mogłyśmy liczyć na to, że kosodrzewina zasłoni namiot, jednak
same musiałyśmy się schylać żeby nie zauważył nas ktoś z drogi. Poniżej z
bocznej doliny wypływał piękny strumień, a z naszej kotlinki miałyśmy cudowny widok.
Podziwiałyśmy go dopiero rano, bo wieczorem lunął deszcz.
Rano nie udało nam się pozostać
niezauważonymi, ale nikt o nic nie pytał. Całe szczęście, bo poprzedniego dnia
parę osób zagadywało i musiałyśmy się wykręcać. Skierowałyśmy się w stronę
Osnabrücker Hütte, ciesząc się alpejskimi widokami (Hohalmspitze z drugiej
strony), pokonując drobne przeszkody.
Potem skończyła się już ceprostrada i
zaczęła górska przygoda. Wspięłyśmy się ścieżką oglądając wodospad i wyszłyśmy
na otwartą przestrzeń otoczonej wysokimi szczytami kotliny. Jej dno było usiane
głazami – nie mogłyśmy się powstrzymać przed wypróbowaniem swoich sił.
Im wyżej się pięłyśmy, tym bardziej
nam się podobało. Krajobraz zrobił się prawdziwie wysokogórski. Zrobiłyśmy
sobie małą przerwę, a potem przez śniegowe płaty, w pełnym słońcu dotarłyśmy na
przełęcz Großelendscharte (2675 m npm) – to było najwyższe miejsce na naszej
trasie. Widoki były fantastyczne, trochę lodu, jezioro, a do tego nagle drobny
opad i tęcza.
Zeszłyśmy potem niżej, przechodząc
przez jeszcze jedną przełęcz, a potem zaczęłyśmy poszukiwać miejsca pod namiot,
bo okolica przypadła nam do gustu, a i woda była. Znalazłam fajne miejce na
zboczu, gdzie namiot był niewidoczny od strony szlaku, a za to miałyśmy widok
na dolinę Seebachtal.
Trochę napędził nam strachu turysta
schodzący w dolinę, a potem ludzkie głosy dochodzące z przełęczy. Najwyraźniej
jednak nie byłyśmy jedynymi osobami, które wpadły na to, żeby przenocować w tej
dość odludnej okolicy.
Rano udałyśmy się w kierunku
Hannoverhaus i stacji kolejki. Po drodze były płaty śniegu, które ominęłyśmy
widząc ześlizgującą się w dół kobietę (zjechała kilka metrów, nic jej się nie
stało), były też miejsca ubezpieczone linami. Trochę się wahałyśmy, ale
wiedziałyśmy, że jeśli pójdziemy na Ankogel (3252 m npm) to nie starczy nam
czasu na przejście całej zaplanowanej trasy. Potem wypadki tak się potoczyły,
że bardzo tego żałowałyśmy.
W schronisku zjadłyśmy po toście i
ruszyłyśmy w dalszą drogę. Znów nas ktoś zaczepił widząc spore plecaki i znów
musiałyśmy bajerować łamanym niemieckim. na szczęście Im dalej tym było
spokojniej i mniej ludzi – nic dziwnego, bo szlak prowadził przez niekończące
się pola piargów. Niektóre były całkiem spore.
Słysząc nadciągającą burzę czym
prędzej zabrałam się za poszukiwania dogodnego miejsca do rozbicia namiotu.
Znalazłam świetne miejsce między skałami, gdzie namiot był całkiem schowany
zarówno przed nawałnicą która się rozpętała jak i wzrokiem niepowołanych.
Zakotwiczywszy porządnie namiot (ach jaka byłam dumna z mistrzowskiego
zamocowania odciągów :-)) zdążyłam
jeszcze nabrać wody i ochlapać się w strumyku. Potem lunął deszcz i zaczęły
walić pioruny. Kilka rąbnęło gdzieś w pobliżu, kiedy chmura burzowa przepełzała
przez szczyt Ankogel. Rano zaś przywitało nas cudownie błękitne niebo i widoki
jak z pocztówki.
Przemieściwszy się do niedalekiej
Mindener Hütte (chatka samoobsługowa) zrobiłyśmy krótki postój, a następnie
kontynuowałyśmy bardzo przyjemną wędrówkę właściwie cały czas trawersując
zbocze aż do Hagener Hütte. Nie dla wszystkich było to takie przyjemne, bo
zbocze opadało stomizną w głęboką dolinę, a pod stopami ziemia się trochę
osuwała, ale wystarczyło patrzeć pod nogi. Pewnie właśnie dlatego ten fragment
szlaku jest oznaczony jako trudny. Dla mnie osobiście nie zawsze oznakowanie
zgadzało się z rzeczywistością, raz czarny szlak był łatwy, innym razem czerwony
trudny.
Niestety po drodze Dorotę rozbolało
kolano, najprawdopodobniej z przeciążenia. W Hagener Hütte zjadłyśmy obiad (nie
był taki smaczny jak w innych schroniskach), a potem w nadziei, że z kolanem
będzie lepiej poszłyśmy szlakiem biegnącym zboczem Vorderer Gei ßlkopf z
zamiarem przenocowania w metalowym schronie. Tylko że szlak ten okazał się nie
do przejścia. Zbocze bardzo mocno się osypywało, zamiast piargów miękki piach i
żwir, drobne kamienie. Wszystko sypkie i rozmiękłe, miejscami leżał też śnieg.
Było stromo – dwieście metrów w dół, a do tego jeszcze nadciągała burza, Dorota
nie mogła iść zbyt szybko z powodu bolącego kolana. Decyzja o odwrocie zapadła
kiedy próbowałam pokonać żleb, w którym most śnieżny się wytopił, ale nie byłam
w stanie wspiąć się po piachu, a co gorsza miałam też problem z wydostaniem się
stamtąd. Kiedy mi się wreszcie udało czym prędzej się stamtąd ewakuowałyśmy.
Przełęcz, na której stanowi schronisko
stanowi granicę pomiędzy dwiema grupami górskimi, Ankogelgruppe i
Goldberggruppe. Ta pierwsza jest zbudowana z kruchych, ale jednak litych skał,
chyba krystalicznych. Natomiast Goldberggruppe wzięła swoją nazwę od
złocistych, jakby łupkowych, rozpadających się w miał. Bałyśmy się, że skoro
dalej też są takie skały to sobie w nich nie poradzimy.
Burzę przeczekałyśmy w schronisku, a
potem zaczęłyśmy schodzić gruntową drogą w kierunku Mallnitz pożegnawszy się
tym samym z koncepcją zakończenia wycieczki przy lodowcu pokrywającym Schareck
(3123 m npm). Na pocieszenie mogłyśmy jeszcze obejrzeć tęczę. Dla mnie
sympatycznym przeżyciem było też to, że właśnie szłam fragmentem
długodystansowego europejskiego szlaku E10 prowadzącego z północnego krańca
Finlandii do Włoch.
W dolinie zlanej popołudniowym
deszczem trudno było znaleźć zaciszną lokalizację dla namiotu. Zaczepił nas
strażnik parku, któremu powiedziałyśmy, że idziemy do Mallnitz, ale rozbiłyśmy
się przy pieszym szlaku prowadzącym do tejże miejscowości. Jedyne sensowne
miejsce było przy ławeczce z widokiem na światła w dolinie. Okazało się, że
postawiłam namiot na mrówczej autostradzie i wszystko oblazły nam mrówki. Jak
to dobrze, że nie uległam tym razem podszeptom idei F&L i zabrałam namiot
razem z sypialnią!
Następnego dnia zwinęłyśmy się o
świcie i najpierw asfaltem, bo szlak też okazał się nie do przejścia z powodu
błotnego osuwiska, potem już normalnym, leśno-wiejskim szlakiem zeszłyśmy do
Mallnitz. Jako że na skutek problemów z zakupem tanich biletów z Villach
zaopatrzyłyśmy się w bilety dopiero z Wiednia, postanowiłyśmy przemieszczać się
dalej autostopem.
Bezpośredni transport czy to do
Villach czy do Wiednia okazał się niemożliwy, ale kiedy zmieniłyśmy strategię i
wypisałyśmy „Spittal” zaraz znalazł się uczynny kierowca. W Spittalu długo nie
stałyśmy, a miałyśmy spore szczęście, bo do samego Wiednia i to pod stację metra
podwiózł nas młody Rumun pracujący od niedawna w Austrii. We Wiedniu
pojechałyśmy od razu do znajomego hostelu i posiliwszy się zażyłyśmy kąpieli.
Cały następny dzień spędziłyśmy w stolicy Austro-Węgier, dla nas mieszkańców
dawnej Galicji wciąż jeszcze trochę naszej stolicy. Znam trochę miasto, więc
wzięłam na siebie rolę przewodnika i oprowadziłam Dorotę po wszystkich
ważniejszych zabytkach. Nie mogłam się nasycić nowo odkrytą funkcją makro w aparacie :-). Pogoda była deszczowa i zimna, ale nie powstrzymało nas
to przed zjedzeniem kilku porcji najlepszych lodów świata w lodziarni Tichego. Następnego
dnia jeszcze się trochę pokręciłyśmy, a potem wsiadłyśmy do powrotnego pociągu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz