czwartek, 16 października 2014

Sycylia - styczeń 2013


Trochę to dziwny temat, zważywszy bardziej dziką tematykę, jaką zapowiedziałam, ale niedawno zobaczyłam w telewizji fragment filmu dokumentalnego o Sycylii i pomyślałam, że powinnam się podzielić wspomnieniami z zimowych ferii, które w 2013 spędziłam właśnie na tej wyspie

Pomysł wyszedł od koleżanki, która będąc w Catanii na wymianie studenckiej zaprosiła mnie do siebie. Nadmiar zajęć na uczelni sprawił, że podróżowałam jednak sama.

Większość ludzi jako środek transportu wybrałaby pewnie samolot, ale ja uparłam się na pociąg. Wszystko co niezbędne załadowałam  w 23-litrowy plecak, nie przejmując się jego wymiarami ani przytroczonymi kijkami. Podróż rozpoczęłam w Zebrzydowicach, ostatniej polskiej stacji pociągu Sobieski, potem miałam przesiadkę we Wiedniu na nocny pociąg do Rzymu, skąd wyruszał ostatni już pociąg do Syrakuz (ja wysiadałam wcześniej w Catanii). Opóźnienia włoskich pociągów traktowane były jako norma, ja się trochę stresowałam, zwłaszcza, że nie znałam nawet pięciu słów po włosku, a Włosi po angielsku. Ale dałam radę :-) 

Wyjeżdżając z domu oglądałam pokryte śniegiem pola, następnego dnia z okien pociągu widziałam charakterystyczne cyprysy, a na miejscu palmy i pomarańcze. A jednak styczeń to nie najlepsza pora na podróż do południowych Włoch, bo zima tam jest deszczowa i wietrzna. Z drugiej jednak strony unikniemy w ten sposób tłumów.

Po przyjeździe zaczęłam od zwiedzania Catanii. Miasto leży na północno-wschodnim wybrzeżu Sycylii, u stóp Etny. Przypomina trochę miasta w Ameryce Południowej. W architekturze dominuje barok.





Następnego dnia wybrałam się pociągiem do uroczego miasteczka Taormina. To było chyba najładniejsze miejsce jakie odwiedziłam, pomimo wyjątkowo paskudnej pogody, która uraczyła mnie kilkoma ulewami. Stacja kolejowa leżała nad brzegiem morza, a miasto na wzgórzu. Na górę miała prowadzić ścieżka, ale zamiast trafić na nią, wlazłam w wąwóz porośnięty kolczastą roślinnością. Wobec tego pozostała mi asfaltowa droga, ale na szczęście uczynni kierowcy oszczędzili mi pięcia się pod górę serpentyną.  


Latem Taormina to wakacyjny kurort, ale i zimą nie była opustoszała. Miasteczko ma kilka ciekawych zabytków z epoki Normanów, góruje też nad nim zamek, ale największą atrakcją jest grecki amfiteatr. Pogoda akurat się poprawiła i mogłam się wszystkiemu dokładnie przyjrzeć, chłonąc starożytną atmosferę.



Zwiedzanie miasteczka musiałam trochę skrócić, bo nadciągała nawałnica. Przy lepszej pogodzie byłoby widać ośnieżoną Etnę, ale niestety tego dnia chmury ją zasłaniały. Widać było za to lazurowe morze. W dole szosa i tory kolejowe, a dolina to właśnie ta, którą bezskutecznie próbowałam się przedrzeć.








Kolejny dzień spędziłam w Catanii z koleżanką i kolegą Włochem. Odwiedziliśmy słynny targ, na którym sprzedawano wielkie kawały mięsa, ryby i owoce morza. Wodę z różnymi odpadami w postaci morskich zwierzątek wlewano prosto do kanału.




 

Nazajutrz znów odbyłam krótką podróż pociągiem i nawet wysiadłam na tej samej stacji co poprzednio, ale tym razem udałam się w przeciwnym kierunku - do ruin starożytnego miasta Naxos. Dojście na miejsce wymagało przemierzenia kilku kilometrów wzdłuż plaży. 




Kompleks muzealny był opustoszały i mogłam się swobodnie włóczyć pomiędzy fundamentami prastarych domostw. Miasto zajmowało całkiem spory obszar, który dzisiaj bardziej przypominał park. Rosły tam palmy, opuncje, tamaryszki i drzewa oliwne. Od strony morza był otoczony murem.






Wracając na stację kolejową zatrzymałam się na plaży, bo pogoda była bardzo tropikalna (powyżej 20 stopni) i woda zachęcała do kąpieli. Na piasku leżały różowe meduzy.





Kilka następnych dni spędziłam objeżdżając Sycylię - najpierw udałam się do Agrigento, a stamtąd do Palermo. 


Samo Agrigento było całkiem ciekawe, budynki miały ciekawy żółtawy odcień, jakim charakteryzują się miejscowe skały. 




Głównym jednak punktem programu są ruiny greckich świątyń, pozostałych po czasach świetności bodajże drugiego co do wielkości (po Syrakuzach) miasta starożytnej Sycylii. Ze wzgórz roztaczał się widok na Morze Śródziemne i wystarczyła odrobina wyobraźni by przekonać samego siebie, że oto przed sobą widzi się Afrykę. Ruiny były naprawdę zachwycające, zachowane w bardzo dobrym stanie, malowniczo położone.






 Tu i ówdzie kwitły drzewka owocowe, a w dalszej perspektywie był gaj oliwny, przez który prowadziła ścieżka, doprowadzająca żądnego spaceru turystę do muzeum, położonego przy bizantyńskiej świątyni.





Po obejrzeniu mnóstwa wspaniałych zabytków udałam się do drugiej części kompleksu ruin, także imponującej, choć może już nie tak bardzo.






 Wieczorem przemieściłam się pociągiem do Palermo, które niespecjalnie mi się spodobało... Za barokiem nie przepadam, miasto poza głównymi atrakcjami było jakieś takie brudne i zaniedbane. Za to kościoły wybudowane w mauretańskim stylu bardzo przypadły mi do gustu. Podobnie jak pizza :-)





Bardzo cieszyłam się na oglądanie bizantyńskich mozaik, w które obfitowały tamtejsze obiekty sakralne. Najciekawsza miała być kaplica zamkowa, ale była tak bardzo pilnie strzeżona, że było to po prostu absurdalne. Nie można było usiąść, ani położyć plecaka, a przecież chciałoby się napatrzeć na mieniące się złotem sceny. Podpadłam ochronie, ale na szczęście mnie nie wygonili :-)




Zwiedziłam jeszcze jeden kościół, który utracił już swoją pierwotną funkcję, ale na jego ścianach pozostały średniowieczne polichromie. Ogród przyległego klasztor miał bardzo
przyjemną atmosferę.




  
Wieczorem udałam się spowortem do Catanii, by następnego dnia nieco wypocząć. Obejrzałam zamek normandziego najeźdźcy, w którym zabytki, które nie zmieściły się wewnątrz wyłożono bezładnie na dziedzińcu. 




Po jednodniowym wypoczynku przyszedł czas na zwiedzanie słynnych Syrakuz. Miałam na to tylko jeden dzień, a to było stanowczo za mało. Przemknęłam przez miasto, zwracając uwagę na starożytne kolumny zmyślnie wbudowane w mury kościoła, przystanęłam nad Źródłem Aretuzy i chwilę kontemplowałam zatokę, czemu jednak skutecznie przeszkodził silny wiatr.





Udałam się więc w stronę lądu, celem obejrzenia amfiteatru. Oprócz niego do zwiedzania był też kamieniołom i rodzaj parku nad urwistym klifem, w którym wydrążona była jaskinia. Związana była z nią jakaś legenda, której niestety już nie pamiętam. Oprócz tego był też teatr rzymski i mała świątynia chrześcijańska.






Przed odjazdem wieczornego pociągu musiałam jeszcze zdążyć zwiedzić muzeum - dałam radę, ale miałam ogromny niedosyt, bo uwielbiam starożytności, a nie byłam w stanie przyjrzeć się każdej z osobna w należytym skupieniu.

Na koniec wyjazdu przyszedł wreszcie czas na jakiś element outdooru - wyjście na Etnę. Z Catanii o poranku odjeżdżał autobus, który nie przejmując się wcale rozkładem, dowiózł jednak wszystkich zainteresowanych z poziomu morza na wysokość do miejsca, z którego odjeżdżała kolej linowa, dostępna dla narciarzy i pieszych turystów. Ja jednak postanowiłam pokonać kolejne kilkaset metrów pieszo. W samotności wspięłam się wyratrakowaną trasą narciarską, mającą wspólny przebieg z trasą pieszą (przynajmniej na mapie). Padał śnieg i widoczność była, marna, chwilami kompletny white-out, ale nie było trudno odgadnąć w którym kierunku należy iść. Spotkałam wyekwipowanego w rakiety śnieżne wędrowca (mnie wystarczyły niskie letnie buty) i nikogo poza nim, dopiero w schronisku położonym na wysokości 2500 m npm było więcej ludzi, którzy dotarli tam kolejką. 






Wyżej szlak nie był przetarty, zresztą aktualnie panował zakaz wychodzenia powyżej schroniska, z powodu erupcji wulkanu. Wydawało się, że szczyt jest już bardzo blisko, a jednak był to jeszcze kawał drogi - 3340 m npm. Kilka dni wcześniej poznałam Francuza, który szedł z całym sprzętem pieszo z Catanii z zamiarem zdobycia szczytu. Spotkaliśmy się znowu i wiem, że rzeczywiście mu się udało, choć pogodę miał pochmurną i widoków brak.

Odpocząwszy trochę zeszłam w dół tą samą trasą. Zawierucha była okropna, jednak niżej się wypogodziło i widoki były niesamowite. Ostatnie zdjęcia zrobiłam z autobusu, którym wróciłam do Catanii. Nie byłam pewna jak mój organizm zareaguje na tak gwałtowne zmiany wysokości, w końcu to 2,5 km w górę i 2,5 km w dół, ale na szczęście w ogóle tego nie odczułam.





To był już koniec mojego pobytu na Sycylii. Udało mi się jeszcze zobaczyć tradycyjny sposób świętowania Sycylijczyków z okazji uroczystości wspomnienia któregoś ze świętych. W ostatni wieczór urządziliśmy sobie wieczór pożegnalny, a następnego dnia wsiadłam w powrotny pociąg. Tym razem widoczność była wspaniała i mogłam obejrzeć Etnę w całej okazałości. A jako że tym razem ten fragment trasy przypadł na jasny dzień, a nie ciemną noc, wyszłam na pokład promu przewożącego pociąg na drugą stronę Cieśniny Messyńskiej.


 





W Rzymie miałam dzień przerwy, bo przebukowałam bilety w obawie, że nie zdążę się przesiąść (i słusznie, bo faktycznie wsiadając w pociąg do Wiednia następnego dnia widziałam na tablicy informację, że pociąg z Sycylii jeszcze nie przyjechał). Miałam więc cały dzień na zwiedzanie Rzymu. Obeszłam wszystko co się dało, a najbardziej podobał mi się Tybr. Widoki z wieży Bazyliki św. Piotra były fenomenalne. Forum Romanum natomiast sprawiało jakieś takie upiorne wrażenie. Nie zabrakło też Koloseum na zakończenie wycieczki.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz