wtorek, 21 października 2014

Spływ kajakowy Wdą

Po zeszłorocznej wędrówce Szlakiem Siedmiu Jezior mojej mamie bardzo spodobał się outdoor, ale w tym roku plan był nieco inny – spływ kajakowy. Wybrałam spokojną trasę rzeką Wdą, więc wróciłyśmy w nasze ulubione Bory Tucholskie.
Dojazd PKP nie sprawił większej trudności. Z Katowic pociągiem TLK dojechałyśmy do Laskowic Pomorskich, gdzie przesiadłyśmy się w sponsorowany przez Unię nowy pociąg regionalny do Czerska. Wysiadłyśmy w Tleniu o zachodzie słońca i czym prędzej udałyśmy się w upatrzony wcześniej las, by spędzić na łonie natury pierwszą noc.


Nazajutrz rano razem z panem, który wynajął nam zielony (miał być kamuflażowy…) kajak przemieściłyśmy się do Czarnej Wody, gdzie zaplanowałyśmy początek spływu. Trasa, którą miałyśmy płynąć jest przewidziana na 4 dni, ale my dałyśmy sobie 6 dni, przewidując po drodze dużo letniego leniuchowania.

Po zrealizowaniu ostatnich zakupów wsiadłyśmy do kajaka i odbiłyśmy od brzegu. Na początku standardowo walnęłyśmy w brzeg, ale po pół godzinie zsynchronizowałyśmy się i już płynęłyśmy żwawo, tym bardziej że nurt był bardzo przyzwoity i nie musiałyśmy wiele machać wiosłami. Mijałyśmy się z innymi kajakarzami oraz wodnym ptactwem. Dwa razy zrobiłyśmy sobie przerwę na rozprostowanie kości. Miałyśmy nadzieję na jakieś fajne miejsce do kąpieli, ale nic takiego się nie znalazło.




Ze znalezieniem dobrego miejsca biwakowego też miałyśmy mały problem, ale w końcu wypatrzyłam wykoszoną łąkę na lewym brzegu rzeki w okolicach leśniczówki Czubek. Nakrył nas miejscowy na spacerze z psem, ale uznał że nie stanowimy zagrożenia dla spokoju publicznego, tymbardziej że zaznaczyłyśmy wyraźnie, że nie zamierzamy palić ogniska.

Następnego dnia pogoda była równie piękna, wode marszczył lekki wiaterek, a wokół zieleń. Tego dnia już absolutnie chciałyśmy się wykąpać i dopięłyśmy swego. Ze trzy kilometry za Osowem Leśnym na brzegu rzeki był pomost, a dno piaszczyste, więc wylądowałyśmy i rozłożyłyśmy sprzęt plażowy. Woda była wyśmienita i pluskałyśmy się w niej długo. Niestety jak tylko inni kajakarze to zobaczyli poszli za naszym przykładem. Wokół była wykoszona łąka, a nad malowniczym starorzeczem pasły się krowy.







  
Odświeżywszy się popłynęłśmy dalej, rozglądając się już za miejscem biwakowym. Znalazłyśmy takowe na skraju lasu, dość daleko od wsi, więc nie groziła nam raczej żadna inwazja. Rozbiłyśmy namioty, ja jeszcze poszłam na mały spacer po lesie, a potem schowałyśmy się przed deszczem, który w międzyczasie nadszedł. Jednak wieczorem już się wypogodziło i mogłyśmy pograć w karty na odwróconym kajaku. Zachód słońca był bardzo przyjemny w oglądaniu. 



Kolejnego dnia jakoś za szybko płynęłyśmy… W ogóle za szybko płynęłyśmy – myślałyśmy, że będziemy wolniejsze, a tymczasem już o 14 miałyśmy pokonany dzienny dystans.



Wysiadłyśmy w doskonałym miejscu biwakowym niedaleko za starym mostem kolejowym, bardzo nam się tam podobało, ale było za wcześnie, więc wykombinowałyśmy, że dla zabicia czasu spłyniemy jeszcze trochę dalej, a potem wrócimy pod prąd. Tak też zrobiłyśmy i już o rozsądnej porze zjawiłyśmy się spowrotem w uroczym zakątku zaopatrzonym w ławki i stół. Wieczorem byłam na moście, nazbierałam jagody, a potem siedziałyśmy z mamą przy stole i grałyśmy do późna w karty.





Poranek przywitał nas piękną pogodą, wyruszyłyśmy więc pełne entuzjazmu. Pokonawszy niewielki odcinek wylądowałyśmy naprzeciwko piaszczystej skarpy. Dno doskonale nadawało się do kąpieli, więc długo zabawiałyśmy się mozolnym pokonywaniem nurtu rzeki pod prąd i spływaniem z prądem. Poleżałyśmy trochę w słońcu, a potem spakowałyśmy się i dopłynęłyśmy do wsi Wda, gdzie w dobrze zaopatrzonym sklepie uzupełniłyśmy zapasy, po czym wiosłowałyśmy jeszcze kawałek do przenoski przy elektrowni wodnej we Wdeckim Młynie.






Potem krajobraz zrobił się jakiś ponury – rzeka płynęła mrocznym tunelem, ocieniona olchami. Na brzegu zauważyłyśmy przyczepione do drzew kartki z napisem „uwaga kleszczowisko” i zrobiło nam się nieswojo. Chaszcze nie sprzyjały wysiadaniu z kajaka. Minęłyśmy wiatę na wysokim brzegu, już okupowaną przez innych kajakarzy i wylądowałyśmy dopiero kiedy las ustąpił łąkom, na trawiastym brzegu. Lokalizacja bardzo przyjemna, z widokiem na łąkę usianą starorzeczami. Dobrze że zajęłyśmy teren, bo przepływający po nas kajakarze zazdrościli.

 
Wieczór był ciepły i spokojny, choć przy grze w karty musiałyśmy się trochę oganiać od komarów. Spożyta na kolację kiełbasa niestety nie była już zbyt świeża i w nocy męczył mnie ból brzucha. Cały następny dzień czułam się okropnie, do tego od rana padał deszcz – z przerwą na zwijanie obozu. Nie mogłam sobie pozwolić na chorowanie, więc jakoś tam płynęłyśmy, ale było zimno, mokro i marzyłyśmy tylko o tym, żeby już gdzieś dobić. Miałyśmy ze sobą oczywiście stroje przeciwdeszczowe, ale widziałyśmy, że inni ratowali się przed chłodem zakładając kapoki, byli kompletnie nieprzygotowani.

Spostrzegłam raz wiatę, ale była w pobliżu wsi i na wzniesieniu, a dostać się do niej musiałam przechodząc przez płot, więc odrzuciłyśmy ją jako miejsce noclegowe i popłynęłyśmy dalej. Deszcz sprawił, że na rzece nie było tak tłoczno i pokazały się zwierzęta. Przez jakiś czas towarzyszyły nam bajecznie ubarwione zimorodki. W końcu ukazał się rezerwat „Krzywe koło” – spory meander, a naprzeciwko niego widoczny był jakiś dach. Wysiadłyśmy i okazało się, że to prywatny domek, ale miał zadaszoną werandę, a ja byłam już tak wykończona nieustającym bólem żołądka, że rozłożyłam samopompę i zapadłam w płytki sen. Tymczasem deszcz ustał i wieczorem rozbiłyśmy w pobliżu namioty.


Następnego dnia czułam się już lepiej, a pogoda się poprawiła. Płynęłyśmy mijając wodne ptactwo, potem z prawej przemknęły nam zabudowania Błędna i nastąpił długi fragment lesisty. Rzeka zaludniła się i trudno było o spokojne miejsce do kąpieli. Wylądowałyśmy przy ruinach mostu, gdzie ponoć w Sylwestra jakaś para spadła z ruin jadąc maluchem i utonęła w rzece, mimo że most został zniszczony w czasie wojny. Zażyłyśmy kąpieli, ale spokój zakłócili nam faceci, którzy także tam wylądowali. Potem chwilę padał drobny deszcz, ale mało uciążliwy.

W kość dał nam dłużący się w nieskończoność etap przez Starą Rzekę. Nurt był jakiś niespokojny i musiałyśmy pracować wiosłami na licznych zakrętach. W końcu jednak znowu zagłębiłyśmy się w las, zostawiając w tyle grupkę pijanych mężczyzn, których bardzo ubodło to, że wyprzedziły ich kobiety. Było już popołudnie i rzeka opustoszała, dopiero na rozlewisku przed Tleniem pojawiło się więcej turystów. Wysiadłam chcąc przespacerować się po rozlewisku, bo woda sięgająca tylko do kostek była bardzo kusząca. Ktoś nas straszył, że tutaj trzeba bardzo długo wiosłować, tymczasem odcinek był krótki, wiosłowało się bez wysiłku, a do tego istniał też nurt w głębszym pasie przy lewym brzegu. Faktem jest, że zanurzenie miałyśmy niewielkie, więc bez problemów dopłynęłyśmy do przystani w Tleniu, gdzie czekał już na nas pan, od którego wynajęłyśmy kajak. 





Zgarnęłyśmy plecaki, przespacerowałyśmy się po letniskowej wsi i wstąpiwszy do sklepu udałyśmy się czerwonym szlakiem do lasu, kierując kroki w to samo miejsce, w którym biwakowałyśmy przed rozpoczęciem spływu. Nocą słychać było pomruki dalekiej burzy, ale poranek wstał słoneczny. Zerwałyśmy się o świcie, bo po 5 rano miałyśmy pociąg do Laskowic. W Laskowicach czekało nas kilkugodzinne kiblowanie, które jednak nie dłużyło nam się specjalnie. Wreszcie nadjechał pociąg TLK, wiozący tłumy wczasowiczów wracających znad morza. Zrobiłyśmy małą rewolucję w przedziale, usiłując zmieścić plecaki (nie udało się), po czym zajęłyśmy miejsca i wsłuchałyśmy w monotonne dudnienie pociągu.

  
Spływ jak zwykle udekumentowany na filmie:















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz