poniedziałek, 20 października 2014

Norwegia - Dovrefjell i Rondane

Poszukując na mapie Europy celu spontanicznego czerwcowego wyjazdu, od razu zwróciłam uwagę na górzystą Norwegię, w której nigdy nie byłam, nie licząc kilku kroków za szwedzką granicą. Od jakiegoś czasu miałam na oku góry Dovrefjell i Rondane, podobało mi się, że trzy parki narodowe (Dovrefjell-Sunndalsfjella, Dovre i Rondane) leżą w bliskiej odległości od siebie i będę mogła zwiedzić je za jednym zamachem, a dwa tygodnie które miałam do dyspozycji w zupełności na to wystarczą. Uznałam, że te pasma będą w sam raz - kamery internetowe wskazywały, że nie powinno być zbyt dużo śniegu, prognozy pogody że mój ulubiony śpiwór na temperatury powyżej zera da radę. Trasę z grubsza zaplanowałam, Jako miejsce startu wyobrałam Oppdal, a jako punkt docelowy Ottę – w obu miejscowościach zatrzymuje się pociąg relacji Trondheim-Oslo. Kupiłam bilety na samolot i zaczęłam pakowanie – całkowita waga wraz z prowiantem na dwa tygodnie wyniosła 16,2 kg, co nie było jakimś szczególnie lekkim wynikiem, ale mieściło się w granicach rozsądku.

Dzień 1, wtorek 17 czerwca

Lot z Krakowa do Trondheim upłynął mi bardzo przyjemnie. Pogoda była ładna i widoki wspaniałe – polskie niziny z wijącymi się wstęgami rzek, Pojezierze Pomorskie, Słowiński Park Narodowy. Na chwilę rozstaliśmy się ze stałym lądem, po czym przelecieliśmy nad Olandią – widać było most łączący ją ze stałym lądem. Dalej szwedzkie lasy przetykane jeziorami i w większości zasnute chmurami wysokie norweskie góry.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam po wyjściu z lotniska był bilbord z portretem Marit Björgen, dumy Trondelagu. No tak… Do centrum Trondheim dojechałam pociągiem. Trafiłam od razu na sklep sportowy, w którym zaopatrzyłam się w kartusz gazu Colemana. Potem wyruszyłam na poszukiwanie siedziby trondheimskiego DNT (odpowiednika PTTK), celem zaopatrzenia się w mapy. Niestety było już zamknięte i musiałam zaczekać do następnego dnia, co oznaczało konieczność zanocowania w mieście. Na mapie googla widziałam kawał lasu za miastem, więc tam się też udałam. Las pokrywał wzniesienie o stromych zboczach i nie byłam pewna czy znajdę tam odpowiednie miejsce do rozbicia namiotu. Zagadnęłam dziewczynę na ulicy i ona poleciła mi miejscówkę nad małą zaporą. Dotarcie tam zajęło mi godzinę (ostro pod górę) i musiałam kilka razy pytać o drogę. Znalazłam odpowiednio zaciszne miejsce i rozłożyłam namiot w sam raz przed opadem drobnego deszczu.


Dzień 2, środa 18 czerwca

Nazajutrz nadal było pochmurno, ale deszcz ograniczył się do kropienia. Zmęczona podróżą spałam długo, ale nie musiałam się spieszyć, bo pociąg do Oppdal miałam dopiero po południu. Zeszłam do miasta, kupiłam mapy, a potem udałam się na zwiedzanie miasta. Najsłynniejszy zabytek Trondheim to gotycka katedra Nidaros, w której spoczywają zwłoki św. Olafa. Prowadzi tutaj długodystansowy szlak pielgrzymkowy z Oslo.


Podróż pociągiem na południe trwała półtorej godziny. Wysiadłam i skierowałam się do informacji turystycznej, ale była ona zamknięta. Trasa mojej wędrówki rozpoczynała się dopiero w następnej wsi Driva, a że nie uśmiechał mi się kilkukilometrowy asfalting postanowiłam spróbować szczęścia w podróżowaniu autostopem. Oddaliłam się trochę od centrum i po kilku, może kilkunastu próbach zatrzymał się Norweg i podwiózł mnie pod wylot doliny Trondalen. Wspomniał coś o canioningu… Ups… stromo. Do ustalenia trasy musiałam użyć mapy, ponieważ szlak który wybrałam nie był znakowany, a na dodatek dojazd do niego był inną drogą. Konieczne było przedarcie się przez kwietno-malinowy gąszcz, przejście przez kilka ogrodzeń, a potem mozolne dreptanie owczą ścieżynką.
 


Jakimś cudem trafiłam na właściwy trakt i dalej było już bezproblemowo, pomijając oczywiście nachylenie stoku. Powyżej granicy lasu były dwie stare farmy i oczywiście stadko owiec.


Szlak na razie był bardzo wyraźny, a nawet pojawił się jeden czy drugi znak. Widocznie to jeden z tych szlaków, które dawniej były znakowane, a obecnie już nie są, bo ze względu na ochronę przyrody nie zachęca się turystów do przemierzania go. Przebieg był oczywisty – wzdłuż rzeki. Po drodze widziałam ciekawy mur ułożony z kamieni, ale nie zrobiłam mu zdjęcia, uznawszy że pewnie ma coś wspólnego z owcami i jest współczesny. Jakże potem tego żałowałam, kiedy przeczytałam o tym, że jest to jedna z wielu zachowanych w okolicy pozostałości po średniowiecznych i nieco późniejszych systemach pułapek na renifery.
Na nocleg wybrałam trawiasty skrawek w pobliżu brzozowego zagajnika. Zaszyłam się w namiocie akurat kiedy zaczęło padać.



 






Dzień 3, czwartek 19 czerwca

Monotonne stukanie kropel deszczu słyszałam także po przebudzeniu… Padać miało cały dzień, więc nie było co marudzić. Spakowałam się, ubrałam na deszczowo i wyruszyłam. Ścieżka miała kilka wariantów, ale generalnie trzymała się brzegu strumienia. Im wyżej tym bardziej padało, ogólnie wiało i było zimno – niezbyt przyjemnie. Przystawałam tylko od czasu do czasu uwiecznić jakiś widok lub ciekawe znalezisko.




 

Wreszcie nastąpiło wypłaszczenie, a jednocześnie ulewny deszcz zamienił się w mokry śnieg. Ścieżka zrobiła się jakaś mniej wyraźna, a ja pamiętałam, że tutaj powinna skręcić, tylko jakoś nie widziałam skrętu. Na przeciwległym wzgórzu wypatrzyłam małą chatkę, co niestety oznaczało, że przeszłam o dobry kilometr za daleko. Powinnam była się wrócić do miejsca w którym ostatni raz widziałam wyraźną ścieżkę, ale ze względu na owce ścieżka często rozłaziła się w różnych kierunkach i nie zawsze było pewne która jest właściwa, zresztą nie cierpię się wracać, więc zdecydowałam się na krzaking, a raczej głazing, bo krzaki tu już żadne nie rosły. Wykombinowałam, że jak przejdę przez przełęcz na skróty to powinnam dobić do ścieżki po drugiej stronie wzniesienia. Przestudiowałam mapę (musiałam klęknąć na niej żeby nie odfrunęła), igła kompasu wskazała północ (deklinacja tutaj to tylko 2 stopnie) i mniej więcej ogarnęłam kierunek marszu. W międzyczasie mokry śnieg zrobił się suchy i wszystko utonęło w śniegowych chmurach. Wszystko włącznie z przełęczą i kulminacjami wzniesień, które dawały mi jaką taką orientację w terenie.

 

Po dwóch godzinach głazingu wyszło na to, że przeszłam nie przez tą przełęcz co trzeba. Z jednej strony oznaczało to o kilka kilometrów większy skrót, a z drugiej fakt wyjścia nie do tej doliny co trzeba. Przejaśniło się i dolinę Amotsdalen widziałam przed sobą. Zaczęłam trawersować zbocze, tu i ówdzie było podmokło. Trafiłam na ścieżynkę, którą z całą pewnością chodzili czasem ludzie. Znalazłam ją na mapie, wszystko się zgadzało, a najlepsze było to, że prowadziła do zielonej doliny, w której nie padał śnieg. Po deszczu było bardzo mokro, a ścieżka zarośnięta, co chwilę dostawałam po głowie jakąś gałęzią brzozy, ale w każdym razie posuwałam się naprzód. Pod koniec ścieżka zniknęła, ale nie miało to już znaczenia. Spełzłam prosto na dół i trafiłam na intensywnie wydeptany trakt – szlak biegnący doliną Amotsdalen. Na szlaku rozbiłabym się w ostateczności, więc poszłam najpierw trochę w jedną stronę, potem w drugą i znalazłam fantastyczną miejscówkę – małą chatkę lokalnego klubu turystycznego, otwartą. W środku nie było miejsca do spania, ale był stół i ławy, można było powiesić mokre rzeczy, a namiot rozbić przed chatką. Tak też zrobiłam. Wieczór był niezwykle przyjemny i do późna siedziałam w chatce relaksując się po ciężkim dniu.


Dzień 4, piątek 20 czerwca

Następnego ranka także nie spieszyłam się z wyjściem, choć w planie miałam spory dystans rzędu ponad 20km. Wreszcie się ruszyłam, a oprócz drobnego deszczu towarzyszyły mi owce i dźwięk dzwonków uwieszonych na ich szyjach. Szlak oznakowany był tak sobie, raz miałam wątpliwości, a raz musiałam się wracać. Okazuje się, że to typowe zjawisko – w terenie leśnym oznakowanie jest szczątkowe, dopiero wyżej na kamienistych pustkowiach znakarze bardziej się przykładają.
Od czasu do czasu przechodziła śniegowa chmura, chłoszcząc igiełkami lodu mój gore-tex. Było trochę stromego trawersu, a potem dwa strumienie do przejścia. Woda sięgała do kolan i była paskudnie zimna. Dalej ostre podejście i pożegnanie z lasem. Szlak szedł grzbietem wzniesienia i widoki były całkiem ładne. Skupiłam się na tych od południa, bo od północy siekło śniegiem.




Po jakimś czasie trafiłam na zamknięte chatki, dające jednak osłonę przed wiatrem, a że jeszcze na chwilę pokazało się słońce, o zrobiłam sobie przerwę śniadaniową. Potem znowu zaczęło padać i wiać, więc zakapturzyłam się i maszerowałam dalej.



Mimo, że nie było wyraźnych podejść cały czas zdobywałam wysokość. Pojawiły się pierwsze płaty śniegu. Pogoda była niestety coraz gorsza, coraz więcej śniegu, który już nie topniał, fatalna widoczność. Strumienie na szczęście dawały się przejść po kamieniach. Cieszyłam się bardzo, że w ostatniej chwili dopakowałam ciepłe łapawice – było lodowato.



Nie zatrzymując się zjadłam zesztywniałego snickersa. Myślałam, że może rozbiję się nad jeziorem, ale zastane warunki zupełnie nie sprzyjały. Nic tylko głazy i śnieg, do tego okropny wicher. Czym prędzej ruszyłam dalej, minęłam wzniesienie, zaczęłam schodzić, a wtedy błysnęło słońce i oświetliło dolinę, w której nie było śniegu, był za to mały punkt chatki turystycznej na brzegu jeziora. Ten widok dodał mi otuchy, choć nie śmiałam marzyć o tym, żeby chatka była otwarta. Niżej zrobiło się już na tyle przyjemnie, że wyjęłam aparat. Bardzo ładnie wyglądał ośnieżony masyw Snohetty – to najwyższa góra Skandynawii poza obszarem Jotunheimen.


Kiedy przeskakawszy po głazach całą szerokość rzeki wypływającej z jeziora wreszcie doszłam do chatki było już po 21, a wicher znów urywał głowę. Już przepatrywałam podłoże pod kątem rozkładania namiotu, ale najpierw sprawdziłam drzwi. Pierwszy budynek z panelem słonecznym był zamknięty, ale sprawdziłam jeszcze drugi… Otwarty! Zajrzałam do środka, a tam super korytarz, w którym można rozbić namiot dla polepszenia termiki. Zajrzałam dalej – wc – obiecujące! Ostatnie drzwi… Oniemiałam. Piętrowe łóżka, żelazny piecyk (a w korytarzu skład drewna, piły i wszystko co trzeba). Dziękując opatrzności zainstalowałam się w przytulnym pokoju. Przepiłowałam dwa polana i rozpaliłam ogień, zdzierając korę z brzozowych kłód. Przygotowałam rozgrzewający posiłek, wysuszyłam skarpety i buty. Na zewnątrz hulał lodowaty wiatr, a tutaj skwierczało palące się drewno. Coś cudownego.

Dzień 5, sobota 21 czerwca

W nocy wiatr stukał okiennicami, wył straszliwie. Kiedy się obudziłam znów padał śnieg, nie było go dużo, ale widoczność była zerowa. Zdecydowałam, że tego dnia zrobię sobie przerwę i poczekam na poprawę pogody (w prognozach na yr.no zapowiadali, że ma się poprawić). Dzień minął mi na siedzeniu w śpiworze, jedzeniu, rozwiązywaniu sudoku i przeglądaniu outdoorowych magazynów, które znalazłam w szafce. Pod wieczór znów rozpaliłam w piecu.


Dzień 6, niedziela 22 czerwca

Niedziela zaczęła się nieciekawie. Obudziłam się o 6:30, a wiatr wciąż trząsł chatką. Wyjrzałam przez okno – na ziemi leżało kilka cm świeżego śniegu. Trochę się zestresowałam – co jeśli taka pogoda ma zamiar utrzymać się przez tydzień? Przewróciłam się na drugi bok i postanowiłam jeszcze poczekać. Zasnęłam i obudziłam się o 9. I cisza – nie ma żadnego wiatru. W czasie gotowania wody na śniadanie uroczyście skończył się propan i ogień zgasł – znaczy że o poranku było całkiem zimno. Szybko wsunęłam śniadanie, spakowałam się i wymarsz.


Na niebie ukazały się przebłyski słońca i choć z początku śnieg chrzęścił pod butami, to potem zaczęło się ocieplać, a w południe już śnieg był miękki, więc musiało być powyżej zera. Znaki szlaku były widoczne, tylko niektóre okleiły czapki śniegu. Na skrzyżowaniu szlaków było już mniej śniegu – chmury musiały się opierać o masyw Snohetty i to dolina dostała najwięcej opadów. Nadciągnęły kolejne chmury, ale wtedy miałam już kilka kilometrów za sobą. Wokół nic tylko usiane głazami pustkowie, od czasu do czasu spotykałam ciekawe gatunku arktycznej flory, drobne kwiatuszki wystające spod śniegu.

 
 
 

Tak doszłam do przełęczy Leirpullskardet. Tutaj głazy były takie wielkie, że już się nie dało posuwać naprzód metodą górskiej kozicy i musiałam sobie pomagać rękami. Ale to był tylko mały fragment, a potem spora atrakcja w postaci czegoś, co byłam skłonna uznać za malutki lodowiec.


Z przełęczy powinny być widoki, no ale…pogoda. Słyszałam tylko nad głową kwilącego żałośnie drapieżnego ptaka. Za to kiedy zaczęłam schodzić z przełęczy zmiany w pogodzie i ogólnych warunkach zaczęły postępować. Przestało tak wiać, na ziemi już tylko resztki śniegu, wreszcie dojrzałam dolinę i wijącą się błękitną rzekę. I jeszcze zupełnie niespodziewanie dwie Norweżki podążające w przeciwnym kierunku. Pogadałyśmy sobie chwilę, bardzo się cieszyłam, bo były to pierwsze okazy homo sapiens od pięciu dni.

 


Szybko zeszłam do chatki Reinheim – była zamknięta. Na ławce zjadłam batona podziwiając rozległą dolinę i pięknie rozgałęziającą się rzekę.

 

W zacisznym kącie było ciepło i miło, ale nie mogłam tam tkwić wiecznie. Szlak wiodący doliną okazał się bardzo przyjemny i sądząc po wydeptaniu mocno uczęszczany. Był nawet ślad opony roweru. Byłam już uprzedzona przez dziewczyny, ale i tak spotkanie z wołem piżmowym zrobiło na mnie wrażenie. To masywne zwierzę zostało reintrodukowane w kilku pasmach górskich Norwegii, ale przetrwało tylko w Dovrefjell i jest symbolem i za razem największą atrakcją parku. Dovrefjell szczyci się także byciem ostatnią ostoją, w której przetrwały dzikie renifery o oryginalnym genotypie.


Spotkałam jeszcze dwóch Niemców, których bardzo rozczarowałam informacją o zamkniętej chatce. Nie mieli ze sobą namiotu i musieli iść do Amotsdalshytty, a tam na górze znów rozpętała się nawałnica. Myślałam, że przejdę jeszcze kilka kilometrów, ale panowie mówili, że niżej wieje tak samo i że nie ma żadnych dobrych miejsc biwakowych, więc niebawem zatrzymałam się nad jeziorem Stroplsjoen, nad którym stał mały domek i otwarta szopa na łódź. Właśnie szopa stała się moim domem na nadchodzącą noc. W szopie nie było ani skrawka wolnej podłogi, łódź ciężka i nie do ruszenia, w łodzi skuta lodem kałuża, ale była sterta desek, którą ułożyłam tak, że dało się na niej rozstawić dwie trzecie namiotu (trzeci pałąk się nie zmieścił). Wiatr szarpał drzwiami, ale przywiązałam je sznurkiem. Na jeziorze utworzyły się fale i pryskały zimną wodą.

 

Dzień 7, poniedziałek 23 czerwca

Rano oczywiście dalej wiało, śnieg też trochę padał, ale topił się od razu. Im niżej schodziłam w dolinę tym ładniejsza była pogoda, więc przebierałam się ze trzy razy, najpierw obrałam się ze streczy, potem z gore-texów. Na dole było już dużo ludzi, głównie jednodniowych turystów, ale widziałam też kilka rozbitych namiotów. Na horyzoncie ukazały się już Rondane, co stało się znakomitym pretekstem do urządzenia dłuższego postoju.




 
 

 

Szlak doprowadził mnie do drogi asfaltowej w miejscowości Kongsvoll. Tutaj kończył się pierwszy etap mojej wycieczki, a do następnego miałam kilka kilometrów. Nie zastanawiając się zaczepiłam wracającą ze spaceru parę. Okazało się, że jadą w odpowiednim kierunku, więc nie mogli odmówić i zabrali mnie do Hjerkinn. Wysadzili mnie na parkingu, tuż przy szlaku.


Poczłapałam więc do schroniska Hageseter, tam pozbyłam się śmieci, posiedziałam chwilę nad rzeką i zaczęłam podejście z zamiarem zabiwakowania wśród ostatnich dolinnych brzózek. Rozbiłam się nad ślicznym małym jeziorkiem polodowcowym. Pogoda była wyśmienita, więc umyłam się bez drgawek, a wieczór spędziłam siedząc na wzniesieniu i oglądając przejawy cywilizacji w dolinie – przejeżdżające samochody i pociągi.


Dzień 8, wtorek 24 czerwca

Park Narodowy Dovre ma małą powierzchnię i przejście zajęło mi tylko jeden dzień. Dzień był naprawdę śliczny, ciepły, mało wiało, a ścieżka mniej kamienista niż zwykle. Szło mi się świetnie, cieszyłam się, że jedno pasmo miałam już za sobą i byłam już w połowie drogi. Okolica może nie była szczególnie spektakularna, ale za to gwarantowała to co lubię najbardziej – rozległą bezludną przestrzeń. Najpierw oglądałam się za siebie i żegnałam ze Snohettą, później widziałam już przed sobą Rondane.

 


 
Widziałam z daleka ruinę drewnianej chaty, był też po drodze bagienny rezerwat i kilka ładnych strumieni. Przemierzyłam piękną dolinkę Tverrai z widocznym w dali wodospadem Fallfossen. Przez strumień był przerzucony letni most.




Na koniec było łagodne zejście w dolinę Grimsdalen. Dnem doliny wiedzie droga gruntowa, którą można przejechać samochodem lub rowerem, w okolicy jest sporo domów, a na nadrzecznych pastwiskach pasie się bydło. Minęłam schronisko i drogę, a zatrzymałam się przy polu namiotowym, przy którym była malutkie muzeum ilustrujące badania nad historią polowań na renifery. Sama chatka była repliką średniowiecznej siedziby łowców. To tutaj dowiedziałam się właśnie o funkcji kamiennych murów oraz różnych dołów-pułapek.


Pomaszerowałam dalej szlakiem i rozbiłam obóz w bardzo przyjemnym płaskim miejscu nad strumykiem. Wieczorem przespacerowałam się nad rzekę Grimse snując marzenia o średniowiecznych łowcach. Bardzo chciałam znaleźć choćby najskromniejszy zabytek i znalazłam kamień w kształcie grotu strzały. Pewnie to tylko przypadek, ale byłam bardzo ucieszona. Wieczorem pod mój namiot przyszło stado krów, ale na szczęście na mój widok pogalopowało w stronę rzeki.

 




Dzień 9, środa 25 czerwca

Kolejny dzień zapowiadał się równie pięknie jak poprzedni. Byłam już w Parku Narodowym Rondane – przywitała mnie tablica informacyjna. Przeszłam przez fragment brzozowego lasu objedzonego doszczętnie przez zielone gąsienice i znów wyszłam na otwartą przestrzeń. Daleko za mną pozostała Snohetta, za to Rondane były już na wyciągnięcie ręki.






Zeszłam w dolinę Haverdalsae i długo siedziałam nad jej brzegiem. Miałam ochotę zostać na noc, bo już miałam dość obozowania po dwa kilometry od schroniska, ale było jeszcze wcześnie, a przede mną stresujący odcinek przez wąską przełęcz ze sporą ilością śniegu, który lepiej było pokonać przy dobrej pogodzie, dlatego z żalem przeszłam przez most dla pieszych z 1933 roku i ruszyłam dalej ścieżynką.

 

Wyżej miałam do wyboru albo przejść po śniegu mocno nachylonym stokiem, albo po osypujących się kamieniach. Wybrałam śnieg, choć może trzeba było spróbować kamieni. Jakoś sobie poradziłam opierając się na kijach, ale do przyjemnych ten fragment nie należał.


Martwiłam się trochę co będzie dalej, ale nie było już żadnej stromizny. Słońce odbijające się od śniegu przypiekało, dnem dolinki przepływał szemrzący strumyk, a w górze kwilił drapieżnik. Było jedno fajne miejsce biwakowe, ale poszłam dalej, chcąc już mieć tą przełęcz za sobą.





Otaczały mnie strome ściany skalne, z których przez lata obrywały się głazy tworzące teraz skalne rumowisko. Niesamowite miejsce. Na końcu otwarł się widok na następną dolinę i masyw Rondane. Wielką przyjemność sprawił mi widok soczyście zielonej trawy.

 
 

Odpoczęłam chwilę, a potem zeszłam w dolinę. Minęłam schrosnisko Doralseter i znów rozbiłam się wśród brzózek. Wieczorem tradycyjnie spacerowałam po okolicy i siedziałam nad rzeką. Miejsce było bardzo ciekawe ze względu na imponujących rozmiarów terasę zalewową utworzoną przez wody spływające z lodowca pokrywającego niegdyś Rondane.






Dzień 10, czwartek 26 czerwca

Weszłam już w teren mocno turystyczny, więc znowu zaczęłam spotykać ludzi. Dolina Langluppdalen, którą miałam do przejścia tego dnia jest jedną z najpopularniejszych w Rondane. Jest też chyba najpiękniejsza, a jednocześnie nie stanowi wyzwania kondycyjnego, pomijając oczywiście kamienistą nawierzchnię szlaku, ale do niej chyba wszyscy są przyzwyczajeni. Pogodę miałam nadal ładną, choć z początku nad górami zaległy niskie chmury, to wraz z upływem czasu zaczęło się pokazywać słońce. Było też całkiem ciepło, co sprzyjało postojom. A po drodze udało mi się sfotografować z bliska pardwę, symbol Rondane.


 

 
 

 

Langlupdalen zaczynała się pod górą Rondeslottet, najwybitniejszym szczytem Rondane. Można było podziwiać strome ściany z jednej strony i łagodne grzbiety z drugiej.


 





 


Biwak zaplanowałam na końcu doliny, w pobliżu mostu. Tam zaczynał się brzozowy lasek, więc znów mogłam liczyć na zaciszne schronienie. Do schroniska zostało kilka kilometrów, więc wreszcie mogłam się nacieszyć poczuciem odosobnienia. Rzeka tworzyła tutaj piękny wodospad spływając z hukiem.





Dzień 11, piątek 27 czerwca

Nocą zaczęło padać i moim porannym biwakowym rytuałom towarzyszyło bębnienie kropli deszczu o tropik namiotu. Nisko zawieszone chmury eliminowały wszelkie widoki. Przeszłam do schroniska Bjornhollia i nie zatrzymując się podążyłm dalej doliną Illmannae, drugim etapem popularnej trasy okrążającej masyw Ronde
slottet (trzeci już nie był mi po drodze). Szłam jakoś wolno i bez entuzjazmu, dopiero widok uganiającego się po skałach stadka młodych gronostajów wywołał uśmiech na mojej twarzy (są uwiecznione na filmie – link na końcu). A później chmury się po części rozeszły i wreszcie miałam widoki.


 
 



Miałam zamiar rozbić się nad jeziorem Fremre Illmanntionne, ale po pierwsze strasznie tam wiało, a po drugie brzegi były bagniste, więc rozbiłam się nad strumieniem, w bardzo przyjemnym zagłębieniu terenu. Jak tylko rozłożyłam namiot z gór zaczęły spełzać chmury i ukazała się tęcza. Przed snem wróciłam nad jezioro, nad którego brzegiem przycupnięty był malutki kamienny domek.

 

Dzień 12, sobota 28 czerwca

Prognozy były fatalne, ale póki co poranek był całkiem ładny. Widać było jak frontowe chmury są zatrzymywane przez górskie grzbiety, a kotlina, w której się znajdowałam była oświetlona słońcem. Oto dotarłam do najbardziej znanego miejsca w Rondane – jeziora Rondvatnet wypełniającego zagłębienie wydrążone przez wody płynące pod lodowcem. Nad jeziorem było schronisko Rondvassbu i niemałe tłumy turystów. Część z nich zdecydowała się na zdobywanie szczytów. Ja również miałam plan zdobycia Strorronden (2138 m npm), ale kiedy doszłam do połowy i zobaczyłam chmury spowijające wierzchołek odechciało mi się i stwierdziłam, że zamiast się wspinać wolę posiedzieć i pooglądać widoki. A było na co popatrzeć – oprócz otaczających szczytów i jeziora widać też było na horyzoncie pokryte śniegiem pasmo Jotunheimen.



 
 

 


Jak tylko zeszłam na dół chmurom udało się pokonać barierę gór, więc cieszłam się, że nie zdecydowałam się na zdobywanie szczytu. Widziałam strugi deszczu, które deptały mi po piętach, kiedy szłam gruntową drogą. Większość turystów przybywa do Rondane właśnie tą drogą, a prowadzi ona do parkingu i dalej do cywilizacji wzdłuż rzeki Ula, wypływającej z Rondvatnet. Przed parkingiem odbiłam z niej i doszłam do sławnego miejsca o nazwie Spranget, przewężenia, gdzie dawniej można było przeskoczyć przez rzekę Ula, dopóki nie oberwał się wielki głaz. Tutaj nad szumiącymi kaskadami rzeki rozbiłam obóz – udało mi się zdążyć przed deszczem, który zresztą nie trwał długo, bo skręcił gdzieś w inną stronę. Nad Rondane za to opady nie ustawały.



 

Dzień 13, niedziela 29 czerwca

Całe rano świeciło słońce i, choć wokół widać było kilka cumulonimbusów, to ja mogłam sobie pozwolić na długi relaks i picie herbaty połączone z obserwacją gniazdującego na skale pluszcza. Spakowałam się niespiesznie, bo tego dnia nie zostało mi dużo do przejścia. W momencie kiedy dopięłam klamry plecaka zaczęło padać, więc już trzeba było iść. Szłam wzgłuż brzegu Ula, czytając po drodze tablice informacyjne ścieżki przyrodniczej. Natknęłam się na kilka dołów-pułapek na renifery, w tym kilka takich obłożonych kamieniami (na zdjęciu). Pokazały się też sympatyczne owieczki.

 


Następną atrakcją na trasie był wodospad Storulfossen, który z hukiem spada ze skalnego progu, po czym przeciska się przez kanion, wyżłobiony przez wodę płynącą przed wiekami w lodowcowej szczelinie. Wodospad często stanowi tło dla ceremonii zaślubin, zagrał też w kilku filmach.

 

Pomedytowawszy nad wodospadem zdecydowałam się kontynuować marsz oznakowaną ścieżką, która doprowadziła mnie do osady Mysuseter. Przez samą wsią oznakowanie zniknęło, a pech chciał, że było to też miejsce, w którym kończyła się moja mapa. Użyłam swojego instynktu i na szczęście trafiłam gdzie trzeba. We wsi żywego ducha, letniskowe domki opustoszałe. Stąd do Otty, miasteczka z którego nazajutrz odjeżdżał mój pociąg, miałam jeszcze 13 km wijącej się serpentynami drogi asfaltowej. Oczywiście nie miałam ochoty pokonywać jej na piechotę, dlatego po raz kolejny zdecydowałam się na autostop. Jak zwykle dopisało mi szczęście i na dół zwieźli mnie Holendrzy. Zaskoczył mnie kontrast pogodowy – było bardzo ciepło i słonecznie. Niedzielne popołudnie to pora kiedy ulice skandynawskich miasteczek są opustoszałe. Przeprowadziłam rozpoznanie, a w trakcie spotkałam rowerzystkę, która też właśnie zjechała z góry. Dwie godziny zeszły nam na pogawędce, potem ona została zabrana samochodem przez koleżankę, a ja odwiedziłam sklep spożywczy, po czym udałam się na poszukiwanie dogodnego miejsca na nocleg. Przeszłam przez most na rzece i już po kilkuset metrach znalazłam odpowiednie miejsce. Za barierką drogi była stromizna, a pod nią brzeg rzeki, która w tym miejscu utworzyła leniwą odnogę. Od strony miasta byłam osłonięta wyspą, od drogi drzewami – fantastyczne miejsce.



Dzień 14, poniedziałek 30 czerwca

Ostatnie zwijanie obozu odbyło się znów w deszczu, który zaczął padać w nocy. Wróciłam do miasta i zaczęłam je gruntownie zwiedzać. Okazało się bardzo sympatyczne, było wiele ciekawych sklepików jak antykwariat czy pawilon odzieżowy z działem ludowego rękodzieła. Znalazłam też dwa dobrze zaopatrzone sklepy outdoorowe. Pogoda zmieniała się dynamicznie, gigantyczną ulewę przeczekałam na dworcu kolejowym, gdzie też była usytuowana informacja turystyczna i zbiór muzealnych eksponatów – trochę archeologii, wypchanych zwierząt i multimediów.







Wreszcie nadeszła godzina odjazdu pociągu do Trondheim. Podróż przebiegła bardzo przyjemnie. Trasa, której przejście zajęło mi prawie dwa tygodnie przemknęła w ciągu półtorej godziny. Drugie półtorej godziny – i już byłam w Trondheim. Ulokowałam się nad brzegiem morza i tak długo jak się dało oglądałam trwający o tej porze roku w nieskończoność zachód słońca.


 
 

 
 

Ostatnie zdjęcie zrobiłam już z okna pociągu, którym pojechałam na lotnisko, gdzie spędziłam noc, a bardzo wczesnym rankiem miałam już lot powrotny do Krakowa. Tym razem nie było żadnych widoków, ziemię otulała gruba warstwa chmur.

Podsumowanie

Jak już wspomniałam na wstępie plecak ważył 16,2kg. Do konsumpcji przeznaczone było 6,4 kg, tak więc sprzęt wyszedł na 9,8 kg. Czerwiec to jeszcze wczesna pora i mimo że w tym roku śniegu w Norwegii było mniej niż zwykle, musiałam być jednak przygotowana na różne warunki. Tak przedstawiał się zestaw wszystkiego, co ze sobą wzięłam.


Najlepszą decyzją było wzięcie ciepłych łapawic z gore. Buty La Sporitva Bushido okazały się niezwykle wygodne, znakomicie trzymały się mokrych skał, nie ślizgały po śniegu i bardzo szybko schły. Mogłam sobie odpuścić buty do przechodzenia przez strumienie, bo stan wody był niski i tylko dwa razy ich użyłam. Cienkie getry też mogły zostać w domu.

Wzięłam ze sobą jedzenie na cały wyjazd. Na mojej trasie nie spodziewałam się sklepów, a w każdym razie nie szczególnie dobrze zaopatrzonych, a ja nie lubię prowiantowych niespodzianek. Najlepsze były śniadania złożone z kubka kakao i orkiszowych ciasteczek z orzechami włoskimi własnego wypieku - bardzo smaczne i pożywne.


Z informacji praktycznych:

Wstępnie planując trasę korzystałam z map dostępnych w internecie: Norgeskart
http://kart.statkart.no/adaptive2/default.aspx?gui=1&lang=2 i God Tur http://www.godtur.no/default.aspx?gui=1&lang=2

Mapy papierowe nie jest trudno kupić, o ile wybieramy się w popularne miejsca w danym regionie. Są dostępne w sklepach outdoorowych, ale tam wybór jest bardzo marny. Duży wybór był tylko w siedzibie DNT, tam właśnie kupiłam swoje w cenie 200 NOK sztuka. Używałam map 1:50 000 "Snohetta" i "Rondane Nord". Opracowanie było w porządku, ale papier po rozmoczeniu zaczął się rozpadać.

W górach nie ma zasięgu sieci komórkowych, ale można coś złapać u wylotu każdej z dolin.

Z lotniska kursują autobusy, ale taniej jest dojechać pociągiem. Na pociągi dalekobieżne można z wyprzedzeniem kupić tańsze nawet o połowę bilety „minipris”.

Co ciekawe na szlaku spotkałam o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. Widok samotnej turystki nie jest tu niczym rzadkim i nie każdy, tak jak u nas, pyta z niedowierzaniem czy idę sama, nikt nie pyta dlaczego. Super.

Myślę, że przeszłam około 170 km. Dystanse nie były zbyt duże, przeważnie pokonywałam około 17 km dziennie, dzięki czemu nie byłam zmęczona, a wieczorami mogłam jeszcze pospacerować i przyglądać się bliżej okolicom moich biwaków. Było wspaniale!

Filmik okradziony z HD przez Windows Movie Maker:


http://youtu.be/dvBPr55gVEs



11 komentarzy:

  1. Mega wyprawa, gratulacje!

    6,4kg jedzenia na 14 dni to wychodzi jakieś 450g dziennie, nawet zakładając wysoką kaloryczność (powiedzmy 500kcal/100g) to jest bardzo mało. Nie byłaś upiornie głodna? Czy ten zwierzak przeżył? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki!
      Dni było bodajże 12, pozostałe dwa to była podróż, a pierwsze co odwiedziłam po dotarciu do cywilizacji to supermarket :-). 450g dziennie jadam na krótkich wypadach, zwykle to bardziej 500g, choć na wymagającej i długiej trasie, jaką była Te Araroa jadłam 600-650g. Na 450g trochę chudnę, ale na takich dwutygodniowych wypadach nie ma to znaczenia, wręcz jest wskazane :-). Na 600g przy dużym wysiłku nie chudnę. Mam kiepską przemianę materii, potrafię nawet przytyć. Kolega mi kiedyś obliczył, że łażąc z plecakiem potrzebuję około 2600 kcal dziennie. Nie łażąc chyba 1800. Nie liczę tego sama, wiem mniej więcej ile mi trzeba. Kobiety mają więcej tłuszczu w organizmie i mniejszą masę mięśniową (choć ja akurat mam dosyć sporą), więc nie mają takiego zapotrzebowania jak faceci. Wy macie większe potrzeby, ale dacie radę dźwigać więcej prowiantu :-)
      Żadne zwierzę nie ucierpiało :-)

      Usuń
  2. Jestem pod ogromnym wrażeniem !!! gratuluję odwagi, podejścia do rzeczywistości podczas wyprawy, fantastycznych zdjęć. Byłam kilkakrotnie w Norwegii, ale sama w ten sposób podróżować bym się nie odważyła. Życzę następnych wspaniałych wypraw :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa i życzę w takim razie odwagi do zrobienia pierwszego kroku, potem już jest z górki :-)

      Usuń
  3. Jak szukałem info o Rondane to byłem u Ciebie! Dzięki. Pod koneic kwietnia niezła zima mnie tam zastała! https://cezarkos.pl/2017/05/01/norweskie-gory-rondane-trekking-oppland/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie, że się przydało! Jakoś mnie nie dziwi taka ilość śniegu... Zazdroszczę umiejętności polskiego majstra :-)

      Usuń
  4. Zastanawia mnie komfort Twoich stóp :) Nie było ci zimno w przemoczonych, cienkich butach przy tak niskich temperaturach? Używałaś jakiś skarpet wodoodpornych jak np: dexshell, czy może coś innego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, na śnieg często zakładam wodoodporne skarpety. Teraz mam membranowe Rocky GTX Socks. Na wypadzie do Norwegii używałam skarpet VBL Expeda z sinylonu, które jednak już padły. Dexshell mnie nie przekonuje z powodu nasiąkania i trudności z suszeniem, jak z ich wodoodpornością osobiście nie sprawdzałam.

      Usuń
    2. Te skarpety to chyba bardziej takie osłony Gore, rozumiem że na krótki czas są ok, ale co przy dłuższym marszu w mżawce lub mokrej trawie? Bushido (zakładam że są bez Gore) przemakają bardzo szybko. I jeszcze jedno czy ściągasz Rocky zaraz po przejściu mokrego terenu, deszczu, jeszcze jak but jest mokry, czy czekasz aż wyschnie żeby nie nasiąkły zwykle skarpety?

      Usuń
    3. Konstrukcja tych skarpet jest taka sama jak kurtek GTX, są dosyć mocne, dopiero po dwóch czy trzech sezonach zaczęły trochę puszczać. Tak, buty do biegania przemakają bardzo szybko, więc od razu trzeba się decydować czy zakładać Rocky czy nie. Nie zdejmuję ich aż buty wyschną, bo inaczej nie miałoby sensu ich zakładanie. Skarpetki wewnętrzne będą trochę wilgotne od potu, więc i tak trzeba je ostatecznie podsuszyć, ale nie jest to duży problem.

      Usuń
  5. Dzielna.Twarda. Cierpliwa. Kocha przyrodę. Super Dziewczyna !!!

    OdpowiedzUsuń