W 2019 jako ostatni szlak Potrójnej Korony Amerykańskich Szlaków Długodystansowych (Triple Crown of Hiking) pokonałam Pacific Crest Trail, czyli Szlak Grzbietu Pacyficznego. Biegnie on przez trzy stany USA: Kalifornię, Oregon i Waszyngton od granicy z Meksykiem po granicę z Kanadą przez strefę pacyficzną Kordylierów Środkowych: Góry Nadbrzeżne, Sierra Nevada i Góry Kaskadowe. Jego długość wynosi 4269 km (2652,6 mili).
Wędrówkę rozpoczęłam w Campo na granicy meksykańskiej 3 maja 2019 o 8:09, a zakończyłam na granicy kanadyjskiej przy Monument 78 11 września o 21:24. Mój thru-hike to flip-flop, czyli wędrówka składająca się z etapów, przechodzonych w różnych kierunkach: Campo - Kearsarge Pass (3 maja - 9 czerwca), Fish Lake - Kearsarge Pass (22 czerwca - 5 sierpnia), Fish Lake - Monument 78 (7 sierpnia - 11 września). Wyprawa trwała 132 dni, z czego 119 spędziłam na szlaku (13 dni zajęły choroba i podróże między etapami).
PCT, będąc najłatwiejszym spośród trzech szlaków Potrójnej Korony nie wydawał mi się nigdy wystarczającym wyzwaniem; nie rozbudzał też jakoś szczególnie mojej wyobraźni. Gdyby nie należał do Potrójnej Korony, być może w ogóle bym się na niego nie wybrała. Ale wybrałam się - jak się okazało trafiłam na rok nazywany najgorszym rokiem w historii PCT. Miałam wrażenie, że szlak "ukarał mnie" za to, że go lekceważyłam, na sto sposobów pokazując, że stanowi spore wyzwanie. Wyzwanie podjęłam i szlak ukończyłam, czas więc na podsumowanie.
PCT, będąc najłatwiejszym spośród trzech szlaków Potrójnej Korony nie wydawał mi się nigdy wystarczającym wyzwaniem; nie rozbudzał też jakoś szczególnie mojej wyobraźni. Gdyby nie należał do Potrójnej Korony, być może w ogóle bym się na niego nie wybrała. Ale wybrałam się - jak się okazało trafiłam na rok nazywany najgorszym rokiem w historii PCT. Miałam wrażenie, że szlak "ukarał mnie" za to, że go lekceważyłam, na sto sposobów pokazując, że stanowi spore wyzwanie. Wyzwanie podjęłam i szlak ukończyłam, czas więc na podsumowanie.
Szlakowa codzienność
Statystycznie średnio pokonywałam 35,9 km dziennie (22,3 mili), jeżeli liczyć razem z przerwą wychodzi 32,3 km (20 mil). Planowałam nieco szybsze tempo, ale zwolniłam mając nadzieję na stopnienie śniegu, później chorując i budując na nowo formę po chorobie. W sumie straciłam 13 dni chorując i przejeżdżając dwukrotnie z środkowej Californii do Oregonu. Ostatecznie i tak moje tempo było bardzo szybkie w porównaniu z innymi wędrowcami, zdążyłam zakończyć wędrówkę przed nadejściem jesiennych szarug, a PCT pokonałam najszybciej spośród trzech szlaków Potrójnej Korony, jeżeli liczyć czas spędzony na szlaku (119 dni vs 122 dni AT i 128 dni CDT), jestem więc zadowolona z wyniku. Nie brałam żadnych dodatkowych dni zero.
Najdłuższy dzienny dystans to zaledwie 50 km i przeszłam tyle tylko dwa razy. Mogłam więcej, ale nie miałam nastroju i nie chciało mi się. Najkrótszy wyniósł 3 km i zdarzył mi się tylko raz. 33 razy pokonałam dystans równy lub dłuższy od maratonu.
Od zawsze wędruję w wolnym tempie i nic nie wskazuje na to żeby miało to się zmienić - 2 mile na godzinę. Na początku wędrówki celowo szłam wolno, wędrując tylko około 12 godzin dziennie, od 7 do 19. Później przyspieszyłam i szłam już normalnie, około 13-14 godzin dziennie, przeważnie 13,5, od 6:30 do 20 lub 6:45 do 20:15, choć bardzo często zdarzało mi się kontynuować wędrówkę po ciemku z czołówką.
Kierunek marszu
Kierunek marszu
Ten rok, jak rzadko który, pokazał jaka jest różnica w wędrówkach w różnych kierunkach. Od początku było wiadomo, że klasyczne południe-północ (NOBO) to w tym roku zły kierunek. Ale to kierunek tradycyjny i wielu o takim marzyło. Dlatego większość, w tym również ja, tak też zaczęło. Myśleliśmy, że jakoś to będzie... A jak było widzieliście sami, czytając relacje. PCT to szlak, na który trzeba mieć zezwolenie, zezwolenie zaś trudno zdobyć. Jeśli się je zdobędzie, kupuje się bilet na samolot i już nic nie zmienia. W latach śnieżnych dobrym pomysłem jest wędrówka z północy na południe (SOBO), pozwalająca uniknąć brnięcia przez śniegi Sierra Nevada. Rzeczywiście wędrujących SOBO było w tym roku bardzo dużo. Mnie jednak ten kierunek nie odpowiadał - nie lubię pustyni i nie chciałabym kończyć szlaku, a tym bardziej zakładać Potrójnej Korony na granicy z Meksykiem. Z dwojga złego wybrałam więc flip-flop, czyli wędrówkę w różnych kierunkach, etapową. Flip-flop może mieć dowolną konfigurację i nie musi oznaczać zmiany kierunku, wszystkie etapy mogą być np. z południa na północ; może też składać się z dowolnej ilości etapów, choć im mniej tym lepiej - mniej komplikacji i problemów z dojazdem. Grunt żeby przejść każdy centymetr szlaku. A z tym największy problem mieli NOBO. Stało się tak dlatego, że wędrówka w śniegu pochłaniała bardzo dużo czasu i energii. Zrezygnowałam z niej świadomie: ze względu na bezpieczeństwo, większy komfort, ale także na lepsze wykorzystanie czasu. Ci, którzy kierowali się ambicją (głównie pokonujący szlak długodystansowy po raz pierwszy, dla mnie nie było to już aż tak ważne za czwartym razem), ryzykowali nieukończenie szlaku. Wielu z nich ostatecznie musiało zmienić kierunek, chcąc zdążyć przejść Waszyngton przed nadejściem zimy. Wielu zdało sobie z tego sprawę wcześniej i wiedząc, że już nie dadzą rady przejść całego szlaku omijali północną Kalifornię czy Oregon. A przecież chodziło o to, żeby przejść cały szlak.
Etapy flip-flopu warto dobrze zawczasu przemyśleć. Większość hikerów, którzy w tym roku flipowali przemieściła się na granicę Oregonu i szła na północ do Kanady, by we wrześniu wrócić w Sierrę. Drugą co do liczebności grupą flip-floperów była grupa udająca się do Kanady celem wędrówki na południe aż do miejsca, w którym zeszli ze szlaku. W obu przypadkach trafiało się na duże ilości śniegu w czerwcu. Mój wybór padł na wariant najmniej śnieżny i o dziwo najmniej popularny, zaledwie kilkanaście osób szło na południe przez północną Kalifornię i Sierrę i później przez Oregon i Waszyngton na północ. Ten wariant pozwolił na to, co najprzyjemniejsze - finisz w Waszyngtonie i na granicy Kanady.
Etapy flip-flopu warto dobrze zawczasu przemyśleć. Większość hikerów, którzy w tym roku flipowali przemieściła się na granicę Oregonu i szła na północ do Kanady, by we wrześniu wrócić w Sierrę. Drugą co do liczebności grupą flip-floperów była grupa udająca się do Kanady celem wędrówki na południe aż do miejsca, w którym zeszli ze szlaku. W obu przypadkach trafiało się na duże ilości śniegu w czerwcu. Mój wybór padł na wariant najmniej śnieżny i o dziwo najmniej popularny, zaledwie kilkanaście osób szło na południe przez północną Kalifornię i Sierrę i później przez Oregon i Waszyngton na północ. Ten wariant pozwolił na to, co najprzyjemniejsze - finisz w Waszyngtonie i na granicy Kanady.
Zielony tunel
Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że PCT nie jest tak naprawdę szlakiem górskim, a sporym rozczarowaniem to, że przez 4269 km wędrówki szlakiem, który opisywany jest jako górski, nie weszłam na ani jeden górski szczyt. Można było odbić od szlaku i jakieś szczyty zdobyć, jednak sam szlak dokładnie każdą kulminację ominął.
Oczywiście szlak prowadzi przez góry, zdobywa kilka wysokich przełęczy i w zależności od roku można na nim spotkać całkiem dużo śniegu (w tym roku bardzo dużo, w zeszłym na przykład prawie wcale), jednak zawsze po najmniejszej linii oporu: trawersami, dolinami i przełęczami.
Co bardzo ciekawe, okazuje się, że PCT prowadzi głównie przez lasy. Od pustynnych zarośli, przez suche lasy sosnowe i mizerną sośninę Sierra Nevada przez coraz bardziej wilgotne iglaste lasy północnego zachodu. Zielony tunel okazał się dotyczyć praktycznie w takim samym stopniu Appalachów jak i Kordylierów Pacyficznych. Mimo że lasy zachodu nie cechowało takie bogactwo gatunków jak na wschodzie, to właśnie z wędrówki mglistym lasem czerpałam największą radość na tym szlaku.
A co z widokami, które miały być takie wspaniałe i to przez cały czas? Nie były to rozległe widoki na połacie dziczy ani na wielkie masywy górskie (z wyjątkiem Sierry), były to zwykłe widoki górskie. Na PCT nie wędruje się często w otwartym terenie, a krajobraz nie jest aż tak spektakularny. Myślałam, że może naoglądałam się już zbyt wielu ładnych widoków, ale w rozmowach z innymi hikerami także pojawiał się taki wniosek.
Trudności
Trudności techniczne i ukształtowanie terenu
PCT jest praktycznie pozbawiony trudności technicznych. Ten szlak to przede wszystkim wygodna, szeroka i dobrze wydeptana ścieżka. I bardzo, bardzo wiele zygzaków. To najbardziej charakterystyczny element PCT. W linii prostej Meksyk od Kanady dzieli tylko 1000 mil, tymczasem szlak liczy 2652,6. Bardzo rzadko idzie się prosto na północ/południe.
Większość szlaku wygląda podobnie: to przede wszystkim okropnie długie trawersy. Ścieżka zawija w nieskończoność, pnie się w górę zakosami, mija szczyt w większej lub mniejszej odległości i zaczyna trawersować kolejny masyw. Często schodzi w doliny, dolinami pokonuje dystanse między przełęczami. Choć zasadniczo jest dość płaski to cały czas idzie się w górę lub w dół; brakuje odcinków zupełnie płaskich (charakterystycznych dla Continental Divide Trail), na których można byłoby nadrobić trochę dystansu. Z tego powodu tempo przez cały czas miałam równe.
Choć szlak jest raczej łagodny, to jednak nie znaczy że jest płasko, bynajmniej. Na niektórych odcinkach ze względu na duży ruch turystyczny i przestarzałe poprowadzenie szlaku - bardziej stromo - występuje większa erozja, a co za tym idzie szlak bywa kamienisty. Takie poprowadzenie szlaku obserwować można na najstarszych odcinkach - w Sierrze, gdzie czasem musiano poprowadzić wręcz schody czy w okolicach największych wulkanów Oregonu. Najbardziej przykry odcinek z bardzo dużą ilością podejść i zejść po schodach to północna część Parku Narodowego Yosemite. Podobnie strome są stare szlaki tatrzańskie, które projektowane były jeszcze zanim zaczęto bardziej dbać o ochronę stoków przed erozją.
Nawet najbardziej kamieniste odcinki nie dorównywały stanowi szlaków w Appalachach, gdzie jest znacznie więcej opadów, a szlaki są najczęściej pozbawione zygzaków. Na PCT nie ma ani jednego fragmentu, gdzie trzeba byłoby użyć rąk, wszędzie można się poruszać szybko i sprawnie i raczej nie grozi nam kontuzja. Nam, ani koniom - taki a nie inny wygląd szlaku to właśnie kwestia dostępności dla koni i innych zwierząt pociągowych.
Większość szlaku wygląda podobnie: to przede wszystkim okropnie długie trawersy. Ścieżka zawija w nieskończoność, pnie się w górę zakosami, mija szczyt w większej lub mniejszej odległości i zaczyna trawersować kolejny masyw. Często schodzi w doliny, dolinami pokonuje dystanse między przełęczami. Choć zasadniczo jest dość płaski to cały czas idzie się w górę lub w dół; brakuje odcinków zupełnie płaskich (charakterystycznych dla Continental Divide Trail), na których można byłoby nadrobić trochę dystansu. Z tego powodu tempo przez cały czas miałam równe.
Choć szlak jest raczej łagodny, to jednak nie znaczy że jest płasko, bynajmniej. Na niektórych odcinkach ze względu na duży ruch turystyczny i przestarzałe poprowadzenie szlaku - bardziej stromo - występuje większa erozja, a co za tym idzie szlak bywa kamienisty. Takie poprowadzenie szlaku obserwować można na najstarszych odcinkach - w Sierrze, gdzie czasem musiano poprowadzić wręcz schody czy w okolicach największych wulkanów Oregonu. Najbardziej przykry odcinek z bardzo dużą ilością podejść i zejść po schodach to północna część Parku Narodowego Yosemite. Podobnie strome są stare szlaki tatrzańskie, które projektowane były jeszcze zanim zaczęto bardziej dbać o ochronę stoków przed erozją.
Szlak prowadzi przez tereny położone dosyć nisko (ok. 1500-2000 m n.p.m. ), jedynie w Sierra Nevada wyżej (ok. 3000-3500 m n.p.m., z najwyższym punktem na przełęczy Forester Pass 4009 m n.p.m.). Różnica wzniesień na całym szlaku to 251 km (dla porównania na AT i CDT równo po 280 km).
Pustynia
W suchych latach zapewne "pustynia" ma bardziej pustynny charakter, jednakże to, przez co miałam okazję wędrować tej wiosny nijak pustyni nie przypominało. Południowa Kalifornia to przede wszystkim zarośla krzewów, ziołorośli, niskich lasów dębowych i suchych lasów sosnowych. Wszędzie tam trafiają się kaktusy, bo jest, owszem, sucho, jednak nie można w tym przypadku mówić o pustyni, znajdującej się dalej na wschód. Wąski i trawiasty skrawek Pustyni Mojave, który PCT przecina prowadząc wzdłuż Akweduktu Los Angeles to wszystko. Jedynie odizolowane doliny i niektóre wschodnie stoki pokrywała prawdziwie pustynna roślinność, były to jednak krótkie odcinki. W całej południowej Kalifornii występują też naturalne płynące wody powierzchniowe (w suchych latach bywają wyschnięte).
Jeżeli chodzi o temperaturę to nigdy, nawet w latach suchych, nie osiąga ona tam takich wartości jak na położonych dalej na wschód pustyniach Arizony, Utah, Nowego Meksyku. Opady występują dość często, choć głównie zimą. W tym roku natomiast występowały niezwykle często - maj 2019 był najzimniejszym i najbardziej deszczowym majem od początku istnienia szlaku tj. od 1968 roku.
Śnieg
Ze śniegiem bywa różnie, ale ten rok był wyjątkowy. Choć pokrywa śnieżna liczona do kwietnia, czyli do momentu kiedy zazwyczaj śnieg już nie pada nie osiągnęła poziomu z roku 2017, był to rok ekstremalnego śniegu. Śnieg bowiem nie topniał, a wręcz przeciwnie, przybywało go jeszcze w kwietniu i maju. W czerwcu, kiedy zazwyczaj można już bez większych problemów wędrować przez Sierra Nevada pokrywa śnieżna przekraczała poziom z 2017, osiągając nawet 650% normy. Z tego względu większość thru-hikerów ze mną włącznie zdecydowała się na flip-flop, czyli zmianę kierunku. Tak było bezpieczniej i szybciej, była też większa szansa na ukończenie całej wędrówki.
Przez Sierrę da się przejść w warunkach zimowych, nie ma co do tego wątpliwości. Jest to jednak nieco inne wędrowanie. Na co się przygotować? Śnieg oznacza wolne tempo, ale to inny śnieg niż w Górach Skalistych. Jest bardziej zbity, więc osoba idąca po powierzchni nie zapada się, a jedynie ślizga na kilkucentymetrowej roztopionej warstwie. Rakiety śnieżne nie są potrzebne. Większość szlaku w Sierra Nevada przebiega dolinami, porośniętymi lasem, w którym śnieg zalega najdłużej z powodu panującego tam cienia. Topniejące nierównomiernie hałdy męczą i spowalniają. W dolinach czyha też największe niebezpieczeństwo - wezbrane rzeki. Szlak przechodzi przez kilka wysokich przełęczy znajdujących się powyżej granicy lasu. Bywa tam bardzo stromo. Szlak letni jest poprowadzony zakosami, ale ośnieżone stoki mają bardzo duże nachylenie. Ponieważ szlak jest uczęszczany, powstają ślady, po których można się bezpiecznie poruszać, jednak bywa że ktoś je bezmyślnie zniszczy lub się po prostu roztopią. Niewiele osób czuje się komfortowo na takich odcinkach mając do dyspozycji tylko raczki i kijki, większość zabiera raki i czekany, zwłaszcza czekany. Czekany oprócz hamowania w razie upadku służą także do hamowania podczas zjazdów. Zjazd, tzw. glissading, to najszybsza metoda zejścia, czasem jedyna, jeśli jest zbyt stromo żeby zejść. Przy zjazdach należy pamiętać o zdjęciu raków, które mogą o coś zaczepić lub w razie wywrotki poranić. W miarę upływu czasu śnieg w wyższych, nasłonecznionych partiach pokrywa się wytopionymi zagłębieniami, które z jednej strony stanowią przeszkodę, a z drugiej pomoc, bo na stromych odcinkach służą jako schody.
Śnieg występuje nie tylko w Sierra Nevada. Wędrujący w kierunku południowym (SOBO) zastaną jego spore ilości w północnych Górach Kaskadowych Waszyngtonu na początku lata. Flip-floperzy będą go mieli prawie wszędzie, ale w niewielkich ilościach. W tym wyjątkowo śnieżnym roku potrzebowałam raczków np. w większości północnej Kalifornii.
W Sierra Nevada śnieg pozostał przez całe lato. Zależnie od pory dnia raczki nadal bywały przydatne (ja ich nie używałam, przechodząc wszystkie odcinki śnieżne wieczorami). Nie było go dużo, najwyżej kilka mil, licząc wszystko razem, najwięcej śniegu było w okolicy Muir Pass. Niebezpieczne były bardzo krótkie fragmenty zygzaków, które pozostały pod śniegiem, a były zbyt strome i trzeba je było obchodzić po piargu. To właśnie w takich miejscach, pod Forester Pass i pod Mather Pass zdarzyły się w tym roku dwa wypadki śmiertelne. Oba miały miejsce na początku sierpnia, właśnie wtedy kiedy i ja tamtędy szłam.
W Sierra Nevada śnieg pozostał przez całe lato. Zależnie od pory dnia raczki nadal bywały przydatne (ja ich nie używałam, przechodząc wszystkie odcinki śnieżne wieczorami). Nie było go dużo, najwyżej kilka mil, licząc wszystko razem, najwięcej śniegu było w okolicy Muir Pass. Niebezpieczne były bardzo krótkie fragmenty zygzaków, które pozostały pod śniegiem, a były zbyt strome i trzeba je było obchodzić po piargu. To właśnie w takich miejscach, pod Forester Pass i pod Mather Pass zdarzyły się w tym roku dwa wypadki śmiertelne. Oba miały miejsce na początku sierpnia, właśnie wtedy kiedy i ja tamtędy szłam.
Rzeki
Przekraczanie rzek to problem na każdym szlaku. Nie wszędzie są mosty, czasem są, a czasem ich nie ma. Podobnie jest na PCT - przeważnie są, ale nie ma ich tam, gdzie są najbardziej potrzebne, czyli w Sierra Nevada. Problem z nimi bierze się stąd, że wędrujący w kierunku północnym nie mają innego wyjścia jak tylko iść przez Sierrę w czerwcu, a jest to zazwyczaj pora gwałtownych roztopów. Trudności z przekraczaniem rzek są różne w zależności od ilości śniegu, w tym roku był to problem bardzo duży. Nikt tym razem nie utonął, lecz wielu rzeki poniosły (w przeszłości miało miejsce wiele utonięć). Rzeki górskie w czasie wezbrań są bardzo rwące i nawet jeśli niosą mało wody, mogą zwalić z nóg, a kiedy niosą jej dużo są bardzo niebezpieczne. Największe rzeki w Sierrze są zaopatrzone w mosty, pozostają jednak te średnie. Wzbierają one także po gwałtownych ulewach, jakie czasem zdarzają się latem (trafiłam na takie wezbranie w północnym Yosemite).
Każdą rzekę da się przejść, ale trzeba temu poświęcić czas. Znakomita większość hikerów, wpatrzona w ślad na ekranie telefonu, przekraczała rzeki nie przyglądając się temu, gdzie przechodzi. PCT to stary szlak, wyznaczony dawno temu razem z brodami, które zdążyły się bardzo zmienić i teraz większość szlakowych brodów w ogóle nie nadaje się do przejścia. Wielu hikerów próbowało przepływać rzeki, podczas gdy kilkadziesiąt czy kilkaset metrów w górę strumienia był bezpieczny bród. Podobnie było z konarami, po których można wiele rzek przejść - nikt ich nie szukał, bo przecież ślad szedł prosto.
Pożary
Ponieważ rok 2019 był wybitnie deszczowy nie było w ogóle pożarów. W południowym Oregonie pojawił się jeden, ale został ugaszony. Tak - ugaszony. Inaczej niż w stanach, przez które przebiega Continental Divide Trail, w Kalifornii, Oregonie i Waszyngtonie pożary się gasi. Przypuszczam, że to z powodu gęstego zaludnienia tych stanów, bliskości miast i uczęszczanych dróg. Przechodziłam przez wiele pogorzelisk, ale wszystkie były bardzo małe, zupełnie inaczej niż na CDT. Podobnie jak na innych szlakach w razie pojawienia się pożaru lasu dla PCT czasowo wyznaczane są obejścia. Na szczęście nie było mi dane wędrować żadnymi. Raz jeden widziałam drzewo, z którego unosił się dym, ale z tego co wiem, pożar się nie rozprzestrzenił.
Niebezpieczne zwierzęta i rośliny
Jeśli chodzi o niebezpieczne zwierzęta przede wszystkim należy wymienić grzechotniki, których na PCT był wielki urodzaj. Spotkałam aż dwanaście. Co ciekawe, nie wszystkie grzechotały. Pomimo tego, że nieustannie przypomina się hikerom o tym, żeby nie nosili słuchawek w obu uszach, zapominają oni o tym, jak łatwo na grzechotnika wpaść. Oprócz grzechotników problem mogą też sprawić tarantule, które ponoć wchodzą do śpiworów śpiących bez namiotu na ziemi. Także i inne pająki boleśnie kąsają.
A jeśli mowa o ukąszeniach to nie należy zapominać o komarach. Zazwyczaj nie jest to aż taki problem, ale z powodu wszechobecnej wilgoci komarów w tym roku były miliony. Przez wiele mil niosłam sprej z 25-procentową zawartością DEET i moskitierę na głowę. Najgorsze komary są tam, gdzie wędrujemy w lipcu. Może to więc być Sierra (tu komary występują w wielkich chmarach, są małe i miękkie) lub Oregon (mniejsze skupiska zawziętych moskitów o twardym pancerzu). Z innymi owadami nie miałam kłopotów, może z wyjątkiem małych muszek "gnats", fruwających przed oczami. Myślałam, że będę walczyć z tym wszystkim, co pojawiło się w lipcu na CDT, ale nie było ani gzów, ani gryzących much.
Choć słyszy się od czasu do czasu o niedźwiedziach grizzly wystpujących w stanie Waszynton (ich liczba mogła nawet wzrosnąć z 3 do 20) prawdopodobieństwo ich spotkania jest na tyle niewielkie, że można o nich zapomnieć. Na całym zachodzie dość powszechnie występują niedźwiedzie czarne, lecz nie są one niebezpieczne, o ile zachowujemy podstawowe zasady bezpieczeństwa, tzn. nie wchodzimy między matkę i młode, nie zbliżamy się do niedźwiedzi. W razie spotkania wystarczy narobić hałasu, a niedźwiedź powinien uciec. Kwestia przechowywania żywności jest dość kontrowersyjna. Teoretycznie powinniśmy wieszać jedzenie na drzewach, chroniąc niedźwiedzie przed dostępem do niego, lecz w praktyce jest to niemożliwe ze względu na brak odpowiednich drzew (na PCT występują wyłącznie drzewa iglaste o krótkich i gęstych gałęziach, wieszanie na nich to czysta głupota, choć wcale nie tak rzadko spotykana). Większość hikerów, w tym również ja, trzyma jedzenie w namiocie, za głową, gdzie jest ono najbezpieczniejsze. Niektórzy robią to jednak tylko z lenistwa, a w razie usłyszenia podejrzanego hałasu ze strachu wyrzucają jedzenie na zewnątrz. Tego absolutnie nie należy robić. Jeżeli się boimy powinniśmy zainwestować w odporną na niedźwiedzie torbę Ursack albo niech bear canister, odporną na niedźwiedzie plastikową beczkę, która jest obowiązkowym wyposażeniem na 500-kilometrowym odcinku PCT (w praktyce 800 km). Beczka jest niestety w praktyce ciężka, niewygodna i zbyt mała żeby pomieścić cały zapas jedzenia thru-hikera.
Bliskie spotkania z niektórymi roślinami mogą być na Pacific Crest Trail dużo bardziej niebezpieczne niż ze zwierzętami. Mamy tu do czynienia z roślinami wywołującymi silne alergie: poison oak (sumak, to ta sama roślina co poison ivy występująca na wschodzie USA) oraz pudle dog bush, endemiczna roślina występująca na pogorzeliskach. Okazało się, że mam na nią uczulenie. Ból był straszliwy, nasilał się w słońcu. Pęcherze dość szybko znikły i po kilku dniach zostały tylko plamy. Blizny mam do dziś. Puddle dog bush ma liście podobne do marihuany i intensywny zapach. Było kilka wypadków z tym związanych - ktoś próbował to zapalić. Wyobrażacie sobie skutki.
Bliskie spotkania z niektórymi roślinami mogą być na Pacific Crest Trail dużo bardziej niebezpieczne niż ze zwierzętami. Mamy tu do czynienia z roślinami wywołującymi silne alergie: poison oak (sumak, to ta sama roślina co poison ivy występująca na wschodzie USA) oraz pudle dog bush, endemiczna roślina występująca na pogorzeliskach. Okazało się, że mam na nią uczulenie. Ból był straszliwy, nasilał się w słońcu. Pęcherze dość szybko znikły i po kilku dniach zostały tylko plamy. Blizny mam do dziś. Puddle dog bush ma liście podobne do marihuany i intensywny zapach. Było kilka wypadków z tym związanych - ktoś próbował to zapalić. Wyobrażacie sobie skutki.
Pogoda
Jednym z powodów, dla których PCT jest tak lubianym szlakiem jest pogoda - zawsze piękna i słoneczna. Standardem jest 0-6 dni z deszczem, z których większość jest w stanie Waszyngton, ciepłe dni i trochę nocy z niewielkim przymrozkiem.
Jak się okazuje od tej reguły są wyjątki. Jak już pisałam wyżej, warunki pogodowe jakie panowały w zachodniej części USA w 2019 nie miały nic wspólnego z normą, to właśnie one sprawiły, że zaczęło się mówić o 2019 jako najgorszym roku w historii szlaku. Maj 2019 był najzimniejszym i najbardziej deszczowym majem w historii PCT. Oprócz deszczu padał także śnieg, tak na pustyni, jak i w Sierra Nevada.
Lata z wysoką pokrywą śnieżną nie należą do rzadkości, w ostatnim czasie co drugi rok jest bardzo śnieżny, więc wszyscy mieli nadzieję, że śnieg stopnieje i będzie tak jak zawsze. Tak się jednak nie stało - czerwiec był również zimny, a roztopy przyszły dopiero w lipcu.
Nawigacja
Nawigacja na PCT nie stanowi problemu - szlak prowadzi bardzo wyraźną ścieżką, a skrzyżowania są oznakowane, nie ma więc mowy o tym żeby zgubić drogę. Jedynymi miejscami, w których miałam wątpliwości co do przebiegu szlaku były nieliczne odcinki drogowe, które są słabo oznakowane.
Pacific Crest Trail nie jest szlakiem znakowanym - na drzewach znaki szlaku trafiają się bardzo rzadko, co ciekawe dużo rzadziej niż na Continental Divide Trail, o Appalachian Trail nie wspominając.
Zupełnie inna sprawa to nawigacja w śniegu - jeśli trafią takie warunki. Szlak pod śniegiem jest niewidoczny, ponadto jego letni przebieg nie jest odpowiedni w zimowych warunkach (liczne zygzaki, strome trawersy). Z tego względu trzeba posiadać umiejętności nawigowania w warunkach zimowych i wiedzieć jaką optymalną trasę obrać. Na początku Sierry, ze względu na wielką ilość wędrowców podejmujących próbę jej przejścia w warunkach zimowych problemów z nawigacją było niewiele, bo wystarczyło iść po śladach poprzedników. Ślady te jednak często się rozwidlały i znikały np. w okolicy przejścia przez rzekę. W warunkach zimowych więc niezbędny jest GPS.
Ja na całym szlaku używałam map papierowych Halfmile'a, wydrukowanych dwustronnie na kartkach A4. Mapy te doskonale się sprawdzały i były łatwiejsze w obsłudze niż nawigacja w telefonie, nie było też kłopotów z ładowaniem - zawsze jeżeli mam taką możliwość wybieram mapy papierowe. Kompas nie jest potrzebny (ponownie: z wyjątkiem warunków zimowych, ale tam przydałyby się mapy o większym zasięgu).
Noclegi
Znakomita większość noclegów w trakcie mojej wędrówki to noclegi w namiocie (103). Rzadko byłam w miejscu biwakowym sama. Wieczorami zbierało się przeważnie od kilku do kilkunastu osób. Korzystałam z gotowych, płaskich i udeptanych miejsc, które w większości są nawet zaznaczone na mapach i w aplikacjach nawigacyjnych. Po pierwsze tak jest szybciej i wygodniej, a po drugie robiłam tak ze względu na zasady Leave No Trace. Używanych miejsc biwakowych było bardzo dużo (praktycznie każde wypłaszczenie było już przygotowane pod biwak) i naprawdę nie ma sensu niszczyć kolejnego kawałka lasu.
W mijanych miejscowościach korzystałam czasem z gościnności lokalnych Trail Angels, osób zapraszających hikerów do swoich domów i ogrodów. Często, szczególnie w małych miejscowościach, zdarzało się, że sklep czy stacja benzynowa udostępniała nieodpłatnie swój trawnik.
Zaskoczył mnie brak hikerskich hosteli, które były tak pospolitym zjawiskiem w Appalachach (nie korzystałam z nich, ale dobrze było wiedzieć, że jest taka możliwość). Nocowałam tylko w dwóch.
Wiat prawie nie było, spałam w dwóch chatkach narciarskich, a trzecią minęłam.
Jedzenie
Możliwość wyjazdu do miasta ze skrzyżowania szlaku z drogą asfaltową autostopem i zrobienia zakupów trafiała się dosyć często, tak często że przeważnie dla zaoszczędzenia czasu robiłam większe zakupy i omijałam co drugie miasto, podobnie jak to robiłam na Appalachian Trail. Przeważnie niosłam ze sobą zapas jedzenia na 4-5 dni.
Co ciekawe na PCT nie było ani jednego hipermarketu Walmart. Było sporo supermarketów Vons, w których oferta jest dość szeroka, natomiast im dalej na północ tym częściej trzeba było robić zakupy na stacjach benzynowych, a także w sklepikach na campingach, mających dość mizerną, choć wystarczającą ofertę.
Jak zwykle nie wysyłałam paczek z jedzeniem, wyjąwszy Kennedy Meadows, gdzie jedzenie wysłałam razem z niedźwiedzioodporną beczką, którą trzeba było nieść. Cały szlak można przejść zaopatrując się na bieżąco.
Wędrując w raczej szybkim tempie spalałam 4000 kcal/dzień i więcej (najwięcej w Sierra Nevada ze względu na największe przewyższenia). Mimo że zawsze niosłam ze sobą dużo jedzenia i tak schudłam ok. 7 kg. Inni wędrowcy w ramach odchudzania plecaka zabierali o wiele mniejsze niż ja racje żywnościowe i chudli o wiele więcej, a wędrówkę kończyli wycieńczeni. Odżywianie to jeden z najważniejszych elementów wędrówki (oprócz przebierania nogami...), niesłusznie lekceważony.
W moim menu jak zawsze znajdowało się dużo węglowodanów pochodzących z makaronu, ryżu czy ziemniaków (ziemniaki instant jednak porzuciłam, bo zawierały zbyt wiele chemii i mój żołądek zaprotestował. Zamiast produktów gotowych jadłam drobny zwykły makaron i ryż błyskawiczny), a także nutelli, suszonych owoców, czekolady i cukierków. Białko zapewniały: ser żółty, ser kremowy, szynka, salami, tuńczyk oraz łosoś, sprzedawane w małych paczkach. Tłuszcz to przede wszystkim masło oraz nutella i chipsy. Nie gardziłam także batonami energetycznymi: Clif, Luna i Lara.
Woda
Z wodą na Pacific Crest Trail nie ma zbyt wielkich problemów, choć trafia się dość sporo odcinków, na których trzeba nieść zapas na pół czy nawet na cały dzień. Przeważnie niosłam około 2-3 l wody, ale to tylko średnia, bywało bardzo różnie. Najmniejszy problem jest paradoksalnie na odcinku "pustynnym", ponieważ to tam jest najwięcej wędrowców i najwięcej opiekujących się nimi Trail Angelów. Na szlaku pozostawione są duże depozyty z wodą, i choć zasadniczo nie należy na nie liczyć, nigdy nie bywały puste. Najdłuższy odcinek bez wody w południowej Kalifornii to tylko 18 mil. Sierra Nevada obfituje w wodę. Północna Kalifornia i Oregon to etapy, na których trzeba było uważać na odległości między źródłami, zdarzało się 20 mil. Jest jeden złynny 42-milowy odcinek bez naturalnych źródeł, jednak są tam depozyty. Waszyngton to ponownie dużo wody, choć nie aż tak dużo jak w Sierrze.
Woda jest zasadniczo czysta, płynąca, prawie nie ma krów, nie ma więc krowich sadzawek ani poideł, z których trzeba byłoby czerpać. No właśnie... Prawie. To właśnie na skutek wypicia zanieczyszczonej przez krowy wody nabawiłam się giardiozy, choroby wywołanej przez pasożytujące w dwunastnicy pierwotniaki giardia lamblia, przez którą byłam ponad tydzień poza szlakiem. Wiem który to strumyk - pierwszy strumyk po odcinku przez Pustynię Mojave. Jeśli wybieracie się na PCT omijajcie go szerokim łukiem. W Oregonie i Waszyngtonie źródła wody to często jeziora, a ponieważ nie filtruję wody, nie traktowałam ich jako potencjalnych ujęć. Większość z nich to mętne stawy pełne glonów, a woda w nich nie pachnie dobrze. Wolałam nieść 4 l od strumyka do strumyka.
Ludzie
Appalachian Trail to przede wszystkim las, Continental Divide Trail to góry, natomiast Pacific Crest Trail - ludzie.
Szlak był ogromnie zatłoczony, a rozmiar tego zjawiska był dla mnie zaskoczeniem. Tłok i ścisk były największym wyzwaniem, choć dla wielu wędrowców przebywanie w grupie, w dużej społeczności thru-hikerów jest kwintesencją wędrówki PCT. Obecnie PCT jest najbardziej popularnym szlakiem długodystansowym w Stanach, a może i na świecie (myślę, że przebija go tylko francuskie Camino de Santiago). Nie wiem czy to prawda, ale mówiło się o tym, że na szlak wyruszyło w tym sezonie (licząc wszystkie kierunki i chyba także section-hike'i) 9 tysięcy osób. Czasem miałam wrażenie, że wybrałam się w letni poranek na Giewont.
Wiosną każdego dnia wyruszało na szlak 50 osób. Drugiego dnia spotkałam chyba z 70. Myślałam, że sytuacja szybko się zmieni, ludzie się rozejdą, a część zrezygnuje i będzie tak jak na Appalachian Trail, gdzie i tak mniejszy tłum rozszedł się bardzo szybko i po dwóch tygodniach na szlaku panował zupełny spokój. Na PCT było jednak inaczej. Może dlatego, że początkowy odcinek pustynny jest najłatwiejszy, a może dlatego, że statystycznie było więcej ludzi. Zagęszczenie hikerów na szlaku niewiele się zmieniało, a robiąc flip-flop miałam okazję obserwować to w różnych punktach szlaku. W momentach najmniejszego zatłoczenia spotykałam dziennie po 15 osób, ale takich dni było może ze 3, przeważnie było to 25-30 osób dziennie. Wśród nich naturalnie byli także section- i day-hikerzy, a w Sierra Nevada wędrujący John Muir Trail. Ten ostatni odcinek był najbardziej zatłoczony ze wszystkich (wędrując przez Sierrę w czerwcu nie spotykałam jeszcze JMT, sezon tam trwa od połowy lipca do końca września).
Miejsca namiotowe bywały bardzo zatłoczone, stało w nich kilka, kilkanaście namiotów, drzwi w drzwi. Znakomita większość thru-hikerów stosowała się do zasad Leave No Trace, dlatego otoczenie wygląda wciąż naturalnie. Ze względu na tak duży ruch na szlaku, a także mało żyzną glebę obowiązuje np. zabieranie ze sobą zużytego papieru toaletowego, co okazuje się doskonałym rozwiązaniem (odchody ludzkie rozkładają się szybko, w przeciwieństwie do papieru).
Tak wielka popularność szlaku to w dużej mierze konsekwencja sukcesu filmu Dzika Droga z Reese Witherspoon w roli głównej. Dziką Drogą Pacific Crest Trail był w latach 80., obecnie już nią nie jest.
Społeczność długodystansowców także zmieniła się na przestrzeni lat. Znakomitą większość na PCT stanowią początkujący wędrowcy, próbujący swoich sił na długim dystansie po raz pierwszy, często także pierwszy raz będący w górach w ogóle. Stąd też coraz mniejsza liczba kończących przejście sukcesem (dawniej było to 40%, obecnie poniżej 20% i mniej, jeśli wziąć pod uwagę liczną rzeszę oszustów).
Z zewnątrz subkultura długodystansowców wygląda barwnie i fascynująco - jesteśmy wolni, codziennie przeżywamy przygody, żyjemy na łonie natury. Ale wędrówka ma też i swoje ciemne strony. Wielki wysiełek, jaki trzeba w nią włożyć wielu okupuje wyniszczeniem organizmu, zmęczeniem i kontuzjami. Aby o tym zapomnieć, a także żeby móc zwiększyć tempo wielu stosuje doping, nadużywając środków przeciwbólowych, narkotyków i alkoholu. We wszystkich trzech stanach, przez które przechodzi PCT marihuana jest legalna i powszechnie dostępna, a wędrowcy korzystają z tego nader chętnie. Słabsi palą nawet co godzinę. Bardzo duży jest też odsetek oszustów, hikerów udających, że przeszli szlak w całości. Szlak jest bardzo długi i trzeba sporej determinacji żeby dokonać przejścia kompletnego. Łatwiej jest ominąć trudniejsze i bardziej męczące odcinki. Bliskość wielkich metropolii z kolei skutkuje problemami z bezdomnością - rzadko samych wędrowców, ale mieszkańcy miast zjawiają się dość często na szlaku w poszukiwaniu darmowego jedzenia i miejsca do spania.
Liczyłam kraje, z których pochodzili spotkani wędrowcy i doliczyłam się 26: USA, Kanada, Brazylia, Izrael, Australia, Nowa Zelandia, Chiny, Korea Południowa, Japonia, Tajlandia, Indie, Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Szwajcaria, Austria, Włochy, Holandia, Belgia, Szwecja, Norwegia, Finlandia, Polska, Czechy, Słowacja, Słowenia. Samych Niemców na szlak wyruszyło 500. Polaków także wystartowało kilku. Byli jeszcze przedstawiciele innych krajów, m.in. Chin czy Chorwacji, ale nie spotkałam ich osobiście.
Finanse
Całkowity koszt wyprawy to 12512 PLN (3180 $)
Wydałam:
1396 $ (5486 PLN) na jedzenie
31 $ (122 PLN) inne drobne wydatki typu gaz czy prysznic
219 $ (861 PLN) na usługi pocztowe
106 $ (416 PLN) na noclegi
3123 PLN na bilety lotnicze w obie strony (cena biletu powrotnego kupowanego dwa tygodnie przed wylotem była o 300 PLN wyższa niż 10 miesięcy wcześniej, loty z Seattle są z zasady droższe niż z Los Angeles)
35 $ na pociąg z Los Angeles do San Diego, 140 $ na autobusy Eugene/Seattle/Medford, razem 688 PLN
1816 PLN na ubezpieczenie, które tym razem bardzo się przydało
Obecny kurs dolara to 1$=3,93 PLN
Sprzęt
Moja waga bazowa wynosiła 5180 g, aczkolwiek jest to jej optymistyczna wersja. Przez 900 mil niosłam dodatkowo raczki, przez 500 mil bear canister, 1000 mil sprej na komary i 350 mil wodoodporne skarpety i dodatkową czapkę. W "najcięższym" momencie, który wypadał w Sierrze mój sprzęt ważył 6902 g. Tam też najbardziej schudłam dźwigając to wszystko ostro pod górę.
Czego nie miałam, a co nieśli prawie wszyscy? Czekana, raków, filtra do wody.
Na szlaku, na którym niemal wszyscy byli początkującymi długodystansowcami bardzo ciekawe było obserwowanie jak zmienia się niesiony przez nowicjuszy sprzęt. Na początku przeważały 70-litrowe i ważące po 3 kg plecaki Ospreya, dwuosobowe namioty Big Agnes. Po miesiącu wszystko się zmieniło, a na szlaku widać było tylko lekki sprzęt. Najpospolitsze plecaki to plecaki firm takich jak Hyperlite Mountain Gear czy Gossamer Gear. Modny był Waymark i Palante. Namioty wymieniane były nieco rzadziej, ale zdecydowanie królował ZPacks Duplex. 80% hikerów miało na sobie buty Altra Lone Peak. Najczęściej wymienianym elementem ekwipunku była... karimata - na dmuchany materac Thermarest NeoAir XLite.
O używanym przeze mnie sprzęcie napiszę jak zwykle osobny artykuł.
Najładniejszy odcinek
Najładniejszy odcinek? Wymieniłabym dwa takie odcinki: północny Waszynton i północna część północnej Kalifornii. Gdyby to podsumowanie miał cechować obiektywizm musiałabym dodać jeszcze Sierrę. Oregon, choć nikomu się nie podobał, mnie wydał się bardzo ładny.
Northern Cascades, Waszyngton
Trinity Alps, California
Mt Jefferson/Mt Hood, Oregon
Sierra Nevada, California
Podsumowanie
Przejście Appalachian Trail to było doznanie zmysłowe - ten szlak był po prostu piękny. Continental Divide Trail to wspaniała przygoda i fenomenalne widoki, Pacific Crest Trail to... szlak, którym się dobrze szło. Prawdę mówiąc wydał mi się trochę nudny, choć miał fajne fragmenty. Okazał się zupełnie inny niż jego medialny wizerunek: na szlaku tłumy, pustyni nie było, szlak nie prowadził na żadne szczyty, a głównie kluczył po lesie (ilość lasu akurat była pozytywnym zaskoczeniem). Nad głową przelatywały samoloty, a w dalszej perspektywie najczęściej widać było cywilizację: nocne światła metropolii, linię smogu w powietrzu, kręcące się wiatraki i autostrady. Choć często miałam ochotę wrócić do domu, szukałam tego, co najbardziej cenię: dzikiej przyrody, żyjących na wolności zwierząt, letnich kwiatów, patrzyłam na chmury i cieszyłam wędrówką przez tonący we mgle las. Śnieżna Sierra Nevada okazała się sporym wyzwaniem, a północny Waszyngton pięknym finałem. Cieszę się, że miałam możliwość poznać Amerykę z tak wielu stron, to niesamowicie rozległy i różnorodny kraj. Myślę, że jeszcze tam wrócę, bo do poznania pozostało jeszcze tak wiele!
Film z wyprawy opowiada całą historię w 6 minut, obejrzyjcie koniecznie :-) Filmy z poszczególnych etapów będą się sukcesywnie pojawiać na moim kanale YT.