Wiedziałam, że tak będzie - rano namiot ociekał wodą z kondensacji. Na trawniku w dolinie nie było innej możliwości. Nie było jak się podpiąć z moskitierą pod wiatą grillową, rozbijałam się po ciemku i już nie chciałam kombinować, szczególnie że wzięłam kąpiel pod kranem zupełnie na widoku. A rano odkryłam, że wyżej na wzgórzu była fajna pergola. No cóż...
Jeden motocyklista odjechał wcześnie rano, drugi zbierał się w tym samym czasie co ja. Wzbudziłam jego zainteresowanie, a potem podziw. Późno wstałam, bo do późna siedziałam przy gniazdku w toalecie. Zakupiłam wtedy bilet powrotny do Polski. Na następny tydzień były bardzo drogie, więc dałam sobie jeszcze 10 dni po finiszu na finalne zwiedzanie tego, czego jeszcze nie widziałam, a na czym mi zależało.
Dzień był oczywiście upalny, fala upałów nie odpuszczała. Myślałam, że na Hokkaido będzie chłodniej, a tymczasem to była dla mnie najgorętsza wyspa. Jednak było na niej odrobinę mniej wilgotno niż na Honsiu w pobliżu morza. Tam przy takiej temperaturze trudno byłoby się w ogóle poruszać. Na Hokkaido jakoś pełzłam, w miarę możliwości próbując kryć się w cieniu rosnących przy drodze drzew.
Rozglądałam się za jakimś miejscem na drugie śniadanie. Wspaniale się złożyło, bo w wiosce przez którą akurat szłam była toaleta przy straży pożarnej, trawnik w cieniu i pergola. Powiał słaby wiatr, co przyniosło mi wielka ulgę.
Szłam prosto w kierunku morza, do Okoppe. Od północnego zachodu zaczęły nadciągać okropne kłebiaste chmury. Piętrzyły się wysoko, tworząc złowieszcze kowadło. Zanosiło się na straszną burzę i pędziłam jak mogłam, musiałam jednak przystanąć, bo oto przeszłam 3800 km.
Ulewa złapała mnie z 5 km przed Okoppe. W ekspresowym tempie ubierałam się w kurtkę i spodnie, chowając jednocześnie pod parasolem. Gigantyczna ulewa trwała około kwadransa, pioruny waliły gęsto i blisko. Nie było się jednak gdzie schować. Woda na drodze sięgnęła kostek, człapałam w strumieniu. Na ostatnim wzgórzu wyszło słońce, choć jeszcze padało. Ukazała się tęcza. Zrobiło się gorąco, więc zdjęłam kurtkę i spodnie. Z czasem przestało padać i zwinęłam parasol.
W Okoppe zauważyłam otwarty urząd pocztowy, wreszcie. Poszłam tam odesłać klucze od pierwszej chaty w Daisetsuzan. Dostałam potem email od pracownika informacji turystycznej z wylewnymi podziękowaniami, błogosławieństwami i zaproszeniem do kolejnego noclegu. Zachowałam go sobie na pamiątkę, taki był piękny.
Dopadłam przystanku autobusowego, kiedy nadeszła kolejna deszczowa chmura. Tym razem jednak nie było burzy i po pół godzinie przestało padać. Zeszłam nad morze i przeszłam jeszcze kawałek wzdłuż portu. Była to moja pierwsza styczność z szarym Morzem Ochockim, rozciągającym się pomiędzy północnym wybrzeżem Hokkaido, Sachalinem, a Kurylami.
Była okazja zejść na plażę. Wyglądała już północnie, nie tropikalnie. Znajdowała się poniżej płatnego pola namiotowego. Obeszłam cypel ścieżkami, a kiedy zawitałam na polu recepcja była już nieczynna. I tak nie miałam zamiaru rozbijać namiotu - widziałam w googlu zdjęcie zrujnowanego amfiteatru i to tam zaplanowałam spanie. Byłam całkowicie na widoku, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Patrzyli na mnie tylko Niemcy.
Wschód słońca był bardzo malowniczy. Oglądałam go wychodząc wcześnie z amfiteatru. Nocą trochę wiało, trochę kropiło, ale pod zadaszeniem było mi bardzo dobrze. Starałam się w miarę możliwości nie iść główną drogą i zbaczać do portów, przy czym mogłam obejrzeć trochę życia tam. Tu się suszyły sieci, tam coś przeładowywano, wszędzie leżały skrzynki na ryby i lała się woda z węży. Zauważyłam już wcześniej, że na Hokkaido jest więcej śmieci wzdłuż dróg niż gdzie indziej, walają się puszki i butelki, a to dlatego, że przy automatach z napojami, inaczej niż na pozostałych wyspach, nie ma w ogóle koszy na śmieci. O ile koszy na zmieszane odpady nie było nigdy i nigdzie, to zawsze można było liczyć na kubeł na recykling puszek i butelek przy automacie. Ale nie na Hokkaido. Zbieranie wielu butelek w kieszeni plecaka było bardzo uciążliwe, przestawały się one mieścić. I jak widać przeszkadzało to też zmotoryzowanym mieszkańcom. Śmieciowa strategia japońska w ogóle się nie sprawdza.
W Omu musiałam poczekać na otwarcie sklepu. Spędziłam czas na stacji dla podróżnych, która też była zamknięta, ale można było wejść i skorzystać z wifi. W toalecie zainteresował mnie plakat, który pokazywał chyba jak strasznie szkodliwe jest biwakowanie.
Za Omu dalej były pustkowia nadmorskie, a mnie tak cieszyło Morze Ochockie, chłodne i siwe. Nad morzem było wyraźnie chłodniej niż dotąd na całej Hokkaido, która tak mnie wymęczyła upałami. Podobały mi się stare farmy z zabytkowymi silosami.
Koło południa z naprzeciwka nadjechała bardzo ciekawa para na tandemie. Zatrzymali się i rozmawialiśmy jakiś czas, wymieniliśmy się Instagramami (@kujiangjian). Jechali po Hokkaido z finiszem w Sapporo, ale mieli za sobą wiele interesujących eskapad, przed sobą zresztą też. Nie było to nasze ostatnie spotkanie, ale tego jeszcze nie wiedzieliśmy i życzyliśmy sobie udanej podróży.
Po południu nagle nadeszła ulewa, podobna do tej poprzedniej, ale mniejsza czy też może przeszła bokiem. Miałam szczęście, bo akurat przechodziłam obok parczku z toaletą i tam się schowałam. Ku mojej radości było tam gniazdko, więc z postoju skorzystałam podwójnie.
Po południu wciąż podziwiałam spokojne morskie krajobrazy. Wybrzeże było raczej niskie, wiele pastwisk.
Wieczorem znów zebrały się chmury, a prognoza zapowiadała ulewę. W nieco większej od pozostałych wsi była szkoła, przy której po dłuższych poszukiwaniach znalazłam kran z wodą. W 9 przypadkach na 10 na zewnątrz szkoły bywały krany, więc była to zawsze dobra opcja. Jacyś ludzie grali w piłkę na boisku, potem zamieniłam trzy słowa z dziewczyną objaśniając na migi, że chodziłam dookoła szukając wody. W końcu ze szkoły wyszła dyrekcja i wypytała mnie co robię. Liczyłam nieśmiało na zaproszenie, ale nic takiego nie nastąpiło. Zaczęło kropić, a ja tak bardzo chciałam znaleźć jakieś suche miejsce. Zaraz za wsią był przystanek, ale miejsce było niedobre - u ujścia rzeki masa ludzi łowiła ryby, pod mostem był rozbity namiot. Ale nie było toalety, nie byłoby spokoju, wszyscy by się na mnie gapili. Nie tego szukałam, więc popędziłam dalej, ale niebawem widziałam już pełznącą w moim kierunku ścianę deszczu. Odwołałam się do bóstwa opiekuńczego, które (ono albo jego różne wcielenia z różnych miejsc) zawsze coś dla mnie znajdowało. Deszcz zgęstniał, musiałam w te pędy otwierać parasol, wciąż wznosząc modły. Pędziłam w nadziei na kolejny przystanek. I wtedy stał się cud, w pełnowymiarowej już ulewie ujrzałam samotny przystanek za zakrętem. Było gdzie biec! Dopadłam przystanku, drzwi były otwarte i podłoga mokra, ale zaraz się zamknęłam i pioruny mogły już walić gdzie chciały. Miałam schronienie. Niedaleko był dom i również były autobusy. Ktoś wysiadł z jednego, ale nie wszedł do środka, tylko pobiegł do domu. A kiedy zrobiło się ciemno był już całkiem spokój. Cały wieczór lało intensywnie, słychać jeszcze było oddalające się grzmoty. Rozłożyłam legowisko na ławce, ale coś długo nie mogłam zasnąć.
Obudziła mnie jasność, słońce szybko osiągnęło horyzont i kiedy jadłam śniadanie już zaczęło przypiekać. Wyglądało jednak ślicznie, wynurzając się z oceanu.
Zastanawiałam się intensywnie nad resztą trasy. Znalazłam pole namiotowe dostępne za darmo, w idealnej odległości, ale bardziej w górach, a nie nad morzem. Dystans byłby wtedy większy, ale to dobrze. Akurat wtedy potrzebowałam nadłożyć drogi, ponieważ okazało się, że może mi zabraknąć 10 czy 20 km do 4000 km. A w Japonii chciałam przejść 4000 km, nie prawie 4000 km. Więc pętelka bardzo mi odpowiadała. Z nadmorskiej szosy skręciłam w drogę 1023 i potem dołączyłam do 120. Obie były całkowicie puste, przejechało zaledwie kilka aut, a kierowcy byli zainteresowani moim losem i działalnością. Dostałam kilka napojów po drodze. Najpierw herbatę od pana, który spotkał mnie siedzącą na moście, potem od pary zmierzającej do gorących źródeł drugą, pyszną, herbatę i sok pomidorowy. O tym jaka to była dzicz świadczyły ślady ubłoconych łap niedźwiedzich na chodniku. Tylko one korzystały z chodnika, bo nie było tam żadnych domów ani ludzi, tylko las i góry. Tam też spotkałam drugi raz moich tandemowiczów. Okazało się, że oni też upatrzyli sobie darmowy kemping Fureainomori. Umówiliśmy się zatem na spotkanie na miejscu.
W jakimś przysiółku z dwoma domami na krzyż był przystanek, ale wykorzystywany jako zadaszenie dla automatu z napojami. Dawniej przez dolinę, którą szłam prowadziła linia kolejowych, ale była to jedna z tych które dawno temu zamknięto z braku pasażerów. Mogliby zrobić szlaki po torach, bo szkoda żeby się marnowały, a okolica taka śliczna przecież.
Kemping był okupowany przez całkiem sporą liczbę biwakowiczów, głównie samotnych panów w autach albo motocyklach. Gorące źródła były po drodze, większość ludzi przyjechała tam właśnie z ich powodu. Ja marzyłam o chłodnej kąpieli pod kranem po ciemku. Na to musiałam poczekać. Zapowiadano burzę nocą i wcale nie chciałam rozbijać namiotu. Było tam muzeum, ale na drzwiach informacja że zamykają po południu (nie zamknęli). Było tam strasznie nagrzane, a też nie chciałam żeby mnie tam widziano. Nie spieszyłam się z rozbijaniem, rozwiesiłam śpiwór do suszenia i zabrałam za gotowanie w budynku z jadalnią - była tam też wspaniała chata z ławkami i toaletą.
Wkrótce wrócili rowerzyści, którzy też się kąpali w basenie. Umówiliśmy się na kolację w chacie. Spytałam ich czy dobrze mi się zdaje, że spanie w chacie jest zabronione. Powiedzieli, że owszem, ale że jako do obcokrajowca i to idącego pieszo nikt nie powinien mieć do mnie pretensji, jeśli się tam prześpię. Zwłaszcza że mój namiot przecieka. Przedstawiliśmy problem panu, który też tam przyszedł gotować, pytałam czy nikt nie będzie na mnie zły z tego powodu i powiedział że nie i że to imponujące co robię. To było bardzo miłe. Miałam też nadzieję, że pytając zrobiłam dobre wrażenie.
Rowerzyści byli przesympatyczni i bardzo ciekawi. Mieli bardzo ciekawy sprzęt, wiele rzeczy zrobili sami i mieli fajne rozwiązania. Sam tandem był ekstra. Ale jedzenie mieli skromne. Jakbym jechała rowerem z pewnością wyładowałabym go całego prowiantem. Zrobili makaron z sosem pomidorowym, a ja poczęstowałam ich swoim ryżem i gotowaną soją (jedno i drugie kupione już ugotowane). Pytali skąd wzięłam ryż - kupiłam poprzedniego dnia w sklepie i niosłam. Śmiali się, że polewam to wszystko ketchupem. Mówili, że planują podróż do Europy, więc polecałam im Finlandię i Estonię, może Szwecję - znajdą tam mnóstwo świetnych darmowych miejsc noclegowych. I oczywiście zaprosiłam do Polski, do Cieszyna. Planowali Czechy, Włochy, więc byłoby to po drodze. Zobaczymy!
Ulewa nadeszła nad ranem, a mnie tak cudownie było w środku. Tak sucho, tak nie za gorąco! Byłam przeszczęśliwa. Zjadłam śniadanie przy stole, tymczasem i rowerzyści wstali, ale już nie zmierzaliśmy w tą samą stronę. Wyszłam we mgle i niepokojących pomrukach - wyglądało na to, że to nie ostatnia burza. I rzeczywiście zaczęło lać zanim doszłam z powrotem do głównej drogi. Przeczekałam pod zadaszeniem, ale trzecia burza przyszła prędko i już częściowo mokra dobiegłam do jakiegoś tojtoja. Wyglądało na to, że burze będą przechodzić przez cały dzień i nie będzie się dało ich uniknąć. Tak niestety było i to był okropny dzień, jeden z najgorszych pod względem pogody podczas całego przejścia. Przeszło w sumie 9 burz, lało strasznie podczas każdej, a potem już nie było się gdzie chować. Za Utanobori przemokłam ostatecznie. Nadzieję dawała mi wizyta w muzeum. Nie mogłam też właśnie przeczekiwać za dużo właśnie dlatego, że chciałam spędzić trochę czasu w Okhotsk Museum w Esashi. Było to muzeum dotyczące życia i historii regionu wybrzeża Morza Ochockiego. Było raczej niewielkie, ale nowoczesne, ciekawie urządzone, posiadające wiele eksponatów, darmowe i z miłą obsługą. Wyschłam tam w końcu, ale zanim zaczęłam zwiedzać musiałam odpocząć na kanapie, taka byłam wyczerpana.
Podobała mi się bardzo replika chaty Ainów i zabytki najdawniejsze. Udało mi się poprosić o informację na temat pochodzenia surowca do produkcji narzędzi z obsydianu - groty były cudownie obrobione. Myślałam, że to import, może nawet z Kamczatki, ale sympatyczny pracownik objaśnił mi, że obsydian występuje lokalnie, tyle że bardziej na wschód, w rejonie Montbetsu bodajże, tam gdzie akurat nie byłam. Była też fajna kolekcja ceramiki kultury Jomon i szkielet wymarłego ssaka morskiego.
Na piętrze była historia, głównie XX wiek, w typowym teraz stylu odtwarzania scen z życia i zestawów tematycznych.
Kiedy wyszłam z muzeum już nie padało. Co za ulga. Przeszłam się po mieście, zauważając ostatnie drewniane budynki, jakie były na zdjęciach w muzeum. Sklep był niezły, ale garmażerka wykupiona. Już się ściemniało, ale niedaleko było na kemping, też darmowy. Minęłam 45 równoleżnik i potem skręciłam ku wybrzeżu. Myślałam o przystanku, ale wokół były domy. Niestety świątynia była też przy domach i uczęszczana, więc odpadała. Pole namiotowe było bardzo eksponowane, wietrzne i zalane wodą, która miejscami stała do kostek. Na szczęście była wiata, nawet dwie. Wybrałam tą mniej wietrzną, choć ktoś tam powiesił pranie. Przestawiłam je tak żeby nie kapało mi na namiot, który rozstawiłam w środku, wbijając śledzie między popękane płytki podłogi i kotwicząc je między deskami. Przyjechał po ciemku jakiś facet na rowerze, coś perswadował mi po japońsku, ale nie miałam siły z nim dyskutować i udałam, że w ogóle nie rozumiem. Faktycznie nie wiele rozumiałam. Odkryłam, że znaczna część mojego rozumienia pochodzi z mimiki i gestów, których nie było widać po ciemku. Prawdopodobnie chciał mnie przekonać żebym się przeniosła do drugiej wiaty, w której nie wisiało pranie, ale wcale nie miałam takiego zamiaru. Po paru minutach odpuścił i pojechał. Dobrze mi się tam spało, rano ktoś wziął część prania nie budząc mnie.
Wybrzeże było przepiękne, skaliste, ze wzburzonym morzem i nadmorskimi kwiatuszkami. Najcudowniejsze było to, że po burzowym dniu ostatecznie się ochłodziło. Byłam szczęśliwa robiąc przedostatni znak 3900 km w bluzie.
Oczywiście dalej szłam asfaltem, ale znów nie było na nim za bardzo ruchu i było kilka alternatywnych tras małymi drogami bliżej morza. Morze mnie fascynowało, było takie inne i takie północne. Nie byłam nigdy w podobnym miejscu, atmosfera bardzo mnie pociągała. Chłód, ryby, wiatr, który się też nagle pojawił. W lesie zaczęły dominować gatunki iglaste, normalnie tajga. Prawie Syberia, coś niezwykłego.
Niedźwiedzie najwyraźniej upodobały sobie tę okolicę... Tak jak ja japońską czekoladę. Która tego dnia się nie rozpuściła!
Śliczny był odcinek starej drogi wokół skalistego półwyspu, z latarnią morską. I góry też wyglądały tam niesamowicie, z lasu wynurzały się skały. Aż prosiły się o szlak, ale niestety, żadnego nie było. Mieszkańcy nie potrzebowali szlaku, a turystów było tak niewielu, że budowa szlaku nie miałaby sensu. Kto wie, może za 200 lat coś tam powstanie. 50 km na zachód jest szlak na Mount Pinneshiri, ale tylko na szczyt i wraca się tą samą trasą. To jedyny szlak na północy Hokkaido.
Tablica ręcznie malowana!
Bardzo mnie dziwił wiatr, który zdawał się tam wiać permanentnie. Był bardzo przyjemny po tylu miesiącach bez wiatru. Ale na lunch miło było schować się na przystanku we wsi. Nikt nie wychodził z domu, ale domy były raczej nowe, nieciekawe, w kremowych lub szarych kolorach, skupione przy drodze. Co tam można robić oprócz łowienia ryb?
Chmury frontowe odeszły wieczorem, kiedy dochodziłam do Hamatonbetsu, ostatniego miasta na mojej trasie. Też były w nim szare i kremowe domy, ale wzdłuż krzyżujących się ulic. Był i spory park i dobry supermarket.
Szczęśliwa rodzina - samochód i czworo ludzi.
Nocowałam na kempingu nad zakomarzonym jeziorem. Nie był darmowy, ale recepcja była zamknięta do późnych godzin porannych, więc po prostu się rozbiłam. Było dużo ludzi i dużo kruków, korzystających z gapiostwa biwakowiczów. Kruki japońskie mają bardzo złodziejskie skłonności i wykradają jedzenie. Kiedy poszłam umyć zęby rozerwały siatkę z moim lunchem i ukradły szynkę oraz tabliczkę czekolady. Schowałam główną torbę jedzeniową, a o tej zapomniałam.
Odtąd przez cały dzień miałam iść ścieżka rowerową z dala od drogi, na którą się bardzo cieszyłam. Niestety po kilometrze okazało się, że nie można iść dalej, bo most jest zamknięty. Był za wielką kratą. Wróciłam i obeszłam drogą, na której był już znak pokazujący Półwysep Soya odległy zaledwie o 60 km, finisz mojej wędrówki był już tak blisko (nieco dalej moją trasą).
Wróciłam na szlak i zapowiadał się on świetnie. Biegł przez torfowiska i lasy starą trasą kolei, tak jak sobie wymarzyłam. Były nawet pozostałości przystanków i widoki na duże jeziora. Chwilami asfalt był tak zarośnięty, że ledwo zostawała ścieżka, ale to było jeszcze fajniejsze. Najwyraźniej jednak nikt tam nie chodził ani nie jeździł i to było podejrzane. Wszędzie chodziły mrówki i trudno było usiąść gdzieś, gdzie nie gryzły w tyłek. Ale trzeba było, bo głód zaczął doskwierać, a w plecaku czekała sałatka z owoców morza. Zrobiło się na tyle chłodno, że nie bałam się jej trzymać w temperaturze otoczenia od poprzedniego wieczora.
Tak jak się obawiałam w pewnym momencie ścieżka zrobiła się nie do przejścia, zarosła całkowicie. Musi być koszona żeby się ostać. Wegetacja nie zna litości. Asfalt położono na ziemi i z pęknięć powyrastały krzaki. Musiałam iść dalej drogą. Próbowałam wracać na szlak, ale bez sukcesu. Szlak się ostatecznie skończył w Sarufutsu, choć to nie było wcale Sarufutsu, tylko jakaś mniejsza wieś. Był tam super parking z super toaletą i ławeczką. Niemniej było za wcześnie i tylko zjadłam tam lunch, a raczej to co mi na niego zostało po ataku kruków. Po drodze trafiła mi się świątynia, ale wsie były raczej opuszczone.
Prawdziwe Sarufutsu osiągnęłam wieczorem. Była to wieś średniego rozmiaru, raczej nie miasteczko. Był tam jeden niewielki sklep, ale bardzo dobrze zaopatrzony. Czytałam w googlu opinie pochwalne i komentarze, że to kluczowy sklep w regionie. Na swoją ostatnią kolację na szlaku kupiłam omlet i sałatkę z owocami morza, bo też i nie było już wyboru. Akurat przed zmrokiem opuściłam miejscowość. Celowałam w stok narciarski, gdzie może byłby jakiś budynek. Ale znalazłam coś lepszego - otwarty garaż/magazyn przy urządzeniach wodociągowych. Cudownie! Ostatni nocleg miał być pod dachem. Okno miało pęknięcie i jakoś dostały się tam osy. Zrobiły gniazdo pod sufitem. Trochę się bałam, ale już nie miałam siły się tym martwić, zresztą w nocy one też śpią. A do rana może się do mnie przyzwyczają. Spałam znakomicie, na zewnątrz wiało, a u mnie tak zacisznie.
Idąc dalej na pewno już bym nie znalazła żadnego miejsca na nocleg, bo dalej był teren wojskowy, a potem wietrzne pastwiska. Byłam na wzniesieniu i widziałam dużą ilość otaczającego krajobrazu z morzem włącznie. Niebawem wróciłam nad nie, nadal pofalowane i szare. Czasem pojawiały się kremowo-siwe wioski, a plaże były tuż obok drogi, bez żadnych betonów. Ktoś na wieszaku na pranie suszył wodorosty.
Tak wyglądał mój ostatni dzień. Im dalej na północ tym bardziej wiało. Końcówka przypominała mi bardzo końcówkę Norge på langs, tam też było takie żółknące i wietrzne pustkowie z szarym morzem w tle i też szło się prosto lekko wijącym się asfaltem.
Tak jak to sobie wymarzyłam, udało mi się osiągnąć 4000 km, 10 km przed końcem przejścia. Wypadło to na plaży. Dało się zejść i widok był piękny, surowy. To miejsce tak się niewiarygodnie różniło od całej Japonii i tak bardzo kusiło to, co było dalej na północ: Sachalin, Kuryle, Kamczatka. Ech... Ale teraz się po prostu cieszyłam, dystansem, i tym, że już nie może się nie udać.
Wichry w regionie Soya wieją stale, dlatego nie ma tam już lasu, tylko łany trawy bambusowej. Nie rośnie tam ona nawet wysoko. A drzewa wyrastają w nieco bardziej osłoniętych kotlinach i wąwozach.
W oddali zobaczyłam wiatrak, który stoi na wzniesieniu kawałek na południe od Cypla Soya. Na wybrzeżu był jeszcze mały wodospad i ciekawe stanowisko archeologiczne, gdzie odnaleziono ślady obozowiska z czasów najdawniejszego osadnictwa na Hokkaido. W okolicy jest 10 takich obozowisk.
Teraz już ekscytacja osiągnęła szczyt, kombinowałam jak będzie najładniej skończyć przejście - oczywiście idąc przez wzgórze z wiatrakiem i widząc morze przed sobą. Wioska Soya przypomina Aleuty czy Kamczatkę, tak mi się zdawało. Była tam szkoła z taką iście komunistyczną płaskorzeźbą i więcej domów niż w pozostałych wsiach. Port i park też były, ale tam nie poszłam, skoro poszłam do wiatraka. Nie wiem skąd się tam wziął, czyja to koncepcja. Ale stanowi jakąś atrakcję.
Rzeczywiście było widać z niego morze dalej na północ. Ląd kończył się trawiaście, nie było plaży, tylko skały i kamienie. Z morza wynurzała się jeszcze skalista wysepka. 50 km dalej był Sachalin, ponoć przy dobrej pogodzie go widać, ale tutaj doznałam roczarowania, bo horyzont rozmywał się we mgle. Ale to nic, to nic, ważne że to już, że się udało. Zakończyłam przejście Japonii o 14:55 (mój zegarek śpieszy o 5 minut) po w sumie 137 dniach od wyruszenia, 30 sierpnia. Zabawne było to, że była to ta sama data co data zakończenia przejścia Szwecji, które tak mi się podobało. Japonia bardzo przypominała mi Szwecję, tyle że była tropikalna. Choć nie w tym miejscu...
Tak zostałam najprawdopodobniej pierwszą kobietą, która przeszła Japonię, jedną z zaledwie kilku osób którym się to udało i też prawdopodobnie jedyną, która nie szła tylko drogami. Doprawdy przejście Japonii powinno się cieszyć większym zainteresowaniem piechurów, bo była to genialna przygoda, przepiękna i interesująca podróż. Bardzo, bardzo wiele się nauczyłam, pogrążyłam całkiem w japońskim pięknie. Jak to zwykle bywa, nie mogłam odżałować, że to już koniec.
Pomnik nie stoi w wodzie, skały kończące Japonię znajdują się za nim. Zeszłam na nie i włożyłam rękę do wody. Na południu nie dało się tego zrobić, tutaj tak.
Niewiele czasu zostało mi do autobusu do Wakkanai. Nie sprawdziłam wcześniej rozkładu, ale udało mi się dowiedzieć na miejscu, w informacji turystycznej. Dawano tam niewielkie plakietki z certyfikatem bytności na północnym krańcu Japonii. Nabyłam taki, ale widziałam że ludzie dzierżą spore dyplomy. Dopytałam gdzie można taki dostać - w drugiej informacji i wypożyczalni rowerów zarazem. Poszłam więc tam i przemiła pani, która tam pracowała wypisała mi odręcznie dodatkowo, że "Zebra doszła pieszo z Sata Misaki" po japońsku.
Przez szybę autobusu ze łzami w oczach spoglądałam na znikający pomnik, łany trawy bambusowej i pofalowane wzgórza. Cóż było robić... Dojechałam do miasta i poszłam do sklepu. Znów wszystko prawie było wykupione, ale udało mi się dostać wątróbkę i herbaciane lody - nimi planowałam świętować. W Wakkanai jest również darmowe pole namiotowe, fajne, bo w lesie. Niestety znowu nadeszła ulewa i szłam tam po ciemku pod parasolem. Wybrałam skrót obok cmentarza. Droga była zamknięta, ale spokojnie dała się przejść, jeszcze całkiem nie zarosła. Na miejscu znalazłam dużą wiatę, która trochę przeciekała, ale mogłam się tam rozbić z namiotem. Jakiś pan tam siedział i rysował, zapytałam czy nie będzie mu przeszkadzało że się tam rozbiję. Nie przeszkadzało, był bardzo miły. Wszyscy na polu byli mili, rano rozmawiałam z kilkoma osobami. Ktoś mnie widział na poprzednim biwaku i idącą drogą. Ale zanim poszłam spać uroczyście spożyłam wątróbkę i lody słuchając szmeru deszczu na dachu wiaty. Jeszcze ten jeden raz zwyczajny biwak...
Rano było słonecznie i pięknie. Wróciłam do miasta tą samą trasą i kupiłam bilet na pociąg do Asahikawy. Nie miałam czasu do stracenia, bo 11 września miałam samolot do Polski, a chciałam jeszcze zwiedzać. Mogłam była posiedzieć jeden dzień w Wakkanai, ale jakoś postanowiłam od razu pojechać na południe.
Trasa pociągu była widokowa, motorniczy zwalniał kiedy były widoki na morze, wiele osób specjalnie jechało tym pociągiem jak na widokową wycieczkę. Przesiąść się było trzeba w Nayoro. A w Asahikawie, która jest dużym miastem, w parku można było rozbić się znowuż za darmo, więc od razu po przyjeździe tam się udałam. Spotkałam dwóch rowerzystów, Amerykanów, którzy dopiero co zaczęli rowerową wyprawę przez Japonię! Byli już zmęczeni, jeden narzekał bardzo na kolana. Woleli jechać po płaskim, ale płaskie są miasta i pola ryżowe, a dzikie i piękne góry, gdzie płasko nie jest.
Tym razem udało mi się upolować lepszy prowiant (byłam jeszcze raz rano w sklepie w Wakkanai). Miałam odsmażane pierożki i bardzo fajny zestaw warzyw, a na deser ulubiony herbaciany biszkopcik.
Rano spakowałam się i poszłam do niewielkiego muzuem kultury i historii Ainów: Kawamura Kaneto Ainu Memorial Museum. Była to prywatna kolekcja, muzeum nieduże, ale bardzo fajne, z pokazem gry na harfie ustnej. Ogromnie podobało mi się obuwie, zwłaszcza ze skóry łososia i rytualne płytki drewniane, misternie rzeźbione.
Była też replika tradycyjnej chaty z paleniskiem pośrodku. Wierzono, że w palenisku mieszka domowy duch i zawsze utrzymywano je w najlepszym porządku, do czego służyły specjalne grabki.
Miałam pierwotnie zamiar ruszyć od razu dalej w podróż na południe, ale poczułam się bardzo zmęczona. Wędrówkowa adrenalina opadła i poczułam, że już nie mam siły nic więcej robić. Poszłam na małe zakupy i wróciłam na biwak do parku, gdzie rozłożyłam się znów pod dużą wiatą, tak jak poprzedniej nocy. W parku był też stawek i wodospad. Tym razem byłam sama. Całą noc lało i cieszyłam się, że nigdzie nie pojechałam, bo nie znalazłabym takiego drugiego miejsca.
Wcześnie rano poszłam na dworzec i pojechałam do Shiraoi do Narodowego Muzeum Ainów Upupoi. To muzeum jest znane i bardzo duże. Jak to w nowoczesnym muzeum, mogłoby być więcej eksponatów. Ale stawiają raczej na performance, w większości dodatkowo i słono płatne. Wzbudziłam zainteresowanie i z kilkoma pracownikami ucięłam sobie pogawędkę. Jeden pan opowiadał jakąś tradycyjną historię. Pytał czy widziałam niedźwiedzie, opowiedziałam o licznych śladach. Widać było po nim wyraźnie, że nie jest Japończykiem, choć 100% Ainów już nie ma. Pierwotnie nie mieli oni żadnych azjatyckich cech w wyglądzie. Japończycy puścili w świat informację, że Ainowie są bardzo owłosieni, ale faktycznie to jest tak w porównaniu z Japończykami. Europejczycy są tak samo owłosieni. Długo by pisać o historii Ainów...
Zamieszkiwali oni w przeszłości większość Honsiu bez jej południowego krańca,
Hokkaido, Kuryle i Kamczatkę. W ich języku Ainu znaczy człowiek. Język, którym się posługiwali nie jest spokrewniony z żadnym innym, a ich pochodzenie jest tajemnicze. Dla wschodnich Azjatów byli „włochatymi barbarzyńcami”. Według legend mieszkali na północy od 100 000 lat,
zanim przybyły „dzieci słońca” czyli Japończycy. W rzeczywistości pierwsi ludzie przybyli na północne wyspy
40 000 lat temu w epoce lodowcowej po moście lądowym. Byli to ludzie
kultury Jomon, łowcy i zbieracze. Około 5000 p.n.e. wytwarzali charakterystyczną ceramikę. 1000 p.n.e. z południowego wschodu przybyli
Azjaci kultury Yayoi, przodkowie Japończyków. Oni opanowali rolnictwo
(nawadniane pola ryżowe) i produkcję metalu. Wyparli i zasymilowali ludzi kultury Jomon i Epi
Jomon na północy Honsiu i na Hokkaido. Około 5 w. n.e. przybyło przez Sachalin
syberyjskie plemię Ochotów. Stopili się w jeden lud z poprzednimi mieszkańcami i to ta ludność była przodkami Ainów. Poprzez Ochotów Ainowie mogą być spokrewnieni z archaicznymi
plemionami z północno-zachodniej części Ameryki Północnej.
Ainowie byli łowcami i zbieraczami. Wiosną polowali na budzące się z
hibernacji niedźwiedzie, na inne zwierzęta przez cały rok. Opanowali znakomite
techniki myśliwskie. Jesienią polowali na łososie, suszyli je na resztę roku. Nosili ubrania z kory wiązu, buty ze skóry jelenia i łososia.
Geometryczne wzory na ubraniach miały chronić ich przed złymi duchami. Mężczyźni nosili
opaski z kłączy winogron. Typowym zjawiskiem były tatuaże, kobiety miały je wokół ust.
Mężczyźni zaś nosili długie brody.
Mieszkali w niewielkich wioskach nad brzegami rzek w chatach
z drewna i trawy. Wewnątrz w wykopanym prostokątnym dołku znajdowało się ognisko. Układ przestrzeni wewnątrz chaty był zrytualizowany, dla każdego członka rodziny i gościa było przeznaczone
mu miejsce: patrząc w stronę drzwi, po prawej głowa domu, od tylnej ściany siedzieli ważni goście, po lewej kobiety i dzieci.
Ainowie byli animistami, wierzyli w bóstwa i duchy, zamieszkujące
wszystkie byty, również przedmioty martwe (kamuy). Żyli w harmonii z naturą, wierząc że w ten sposób żyją w zgodzie z bóstwami. Ich religia bardzo przypominała szinto, co wynika
najprawdopodobniej z tego, że obie religie wywodzą się od praktykowanej przez
lud Jomon prehistorycznej religii.
Na północy Honsiu żyli Emishi ("krewetkowi barbarzyńcy") prawdopodobnie spokrewnieni z Ainami (wielokulturowa konfederacja
Ainów i Yamato chcących uciec spod władzy Japonii).
Japończycy zaczęli budować forty na ich terytorium. Około 811 n.e. Emishi zostali rozgromieni, część pewnie została na Honsiu, a część uciekła na Hokkaido. Ci wchłonięci przez Japończyków wiele wnieśli w rozwój armii, prawdopodobnie byli pierwszymi Samurajami.
Później przez jakiś czas wyspy na północy zostawiono w spokoju. Ainowie epizodycznie wrócili na Sachalin i podbili jego połowę,
ale wtedy nadeszły wojny z Mongołami i ostatecznie wycofali się na Hokkaido i
zainteresowali handlem z Japonią. Importowali ryż, broń i naczynia z laki. Eksportowali suszone łososie, wątroby niedźwiedzia, pióra. W XV w. nastąpiły konflikty zbrojne z
samurajami. Japonia po wojnach domowych się zjednoczyła i urosła w
siłę. Handel kwitł i kurczyły się naturalne zasoby, na dodatek odkryto złoto,
które przyjeżdżali eksploatować Japończycy. Walki między poszczególnymi klanami
Ainów jeszcze ich osłabiły. Próbowali się buntować, ale powstanie przeciw Japończykom ostatecznie upadło, w 1669 się poddali, nastąpiły układy pokojowe. Po morderstwie przywódcy podejrzanego o to, że chciał znów
zorganizować powstanie z ludami żyjącymi dalej na północ w 1672 całkiem się
poddali. W 1806 Japonia oficjalnie przejęła kontrolę nad Hokkaido, obawiając się, że Rosja
sięgnie po tę wyspę. Ainowie zostali poddani przymusowej asymilacji, zmuszeni do rezygnacji z tradycyjnego ubioru i
języka, a kobiety do wychodzenia za mąż za Japończyków. Populacja Ainów zmalała z 80 000 w 1806 do 15 000 60 lat później. Japończyków
zachęcano do masowych migracji i Ainowie stali się mniejszością w XIX w. Tatuaże
kobiet i tradycyjne święto niedźwiedzia były zakazane, jak również polowania na niedźwiedzie, budowanie
tradycyjnych chat i łodzi. Dziś 1000 osób na Sachalinie i Kurylach walczy o
uznanie przez władze rosyjskie. Reszta w liczbie 25 000 mieszka głównie na Hokkaido. W 2008
uznani przez Japonię za rdzenną ludność.
Muzeum nie przedstawiało tak dokładnie historii, ale interesowałam się tym tematem wcześniej.
Znanym badaczem kultury i języka Ainów był Bronisław Piłsudski, zesłaniec i brat Józefa. Wniósł wielki wkład poszerzenie wiedzy o Ainach, zwłaszcza znane są nagrania języka mówionego. Przed muzeum stał jego pomnik.
Szalenie podobały mi się torby na jadalne bulwy i korzenie, z jakimi po lesie chodziły kobiety w poszukiwaniu jedzenia. W sklepie muzealnym mieli taką - nie mogłam się oprzeć i nabyłam.
Wieczorem powędrowałam wzdłuż jeziora na pole namiotowe. Było kilka kilometrów dalej, ale wcześniej nie znalazłam odpowiedniego miejsca. Rozbiłam się w świetle latarni. Wokół jeszcze sporo osób grillowało, ale lokalizację miałam dobrą, pod drzewem i obok stołu piknikowego, przy którym rano zjadłam śniadanie. Sąsiedzi poczęstowali mnie cynamonową bułeczką z jabłkami. Byli ciekawi gdzie się wybieram, ale ja po prostu szłam na pociąg do Tokio. Doszłam na stację drugą stroną jeziora, bardzo ładnym szlakiem.
Dopiero po przyjeździe do Tokio dowiedziałam się, że istnieje połączenia promowe z Tomakomai do Tokio i kosztuje ono dwa razy mniej niż bilet kolejowy. Za Shinkansen zapłaciłam fortunę. Ale już się stało, już byłam w Tokio i nie mogłam tego odwrócić. Może następnym razem!
Nie był to jeszcze koniec mojej japońskiej epopei - zakończeniem była jeszcze jedna dodatkowa podróż i kilka dni chodzenia po muzeach w Tokio, o czym opowiem w następnym wpisie.