Stęskniwszy się za stronami rodzinnymi i czując jednocześnie potrzebę przejścia jakiegoś szlaku za cel weekendowej wycieczki obrałam Beskid Mały. Pasma tego nie eksplorowałam jeszcze porządnie, zwykle wybierając w takich przypadkach jednodniowe trasy w bliższym Beskidzie Śląskim. Znałam Beskid Mały tylko z Małego Szlaku Beskidzkiego, więc wybrałam drugi co do długości szlak, który trawersuje całe pasmo - szlak zielony, liczący 53,1 km. Początkowo planowałam przejście w trzy dni, jednak moja obecna dobra forma sprawiła, że pokonałam go w dwa dni. Początek szlaku znajduje się na szczycie Gaiki, koniec zaś przy dworcu kolejowym w Suchej Beskidzkiej.
Najłatwiej było mi się dostać na Gaiki z Bielska-Białej podchodząc szlakiem niebieskim, rozpoczynającym się przy głównej drodze, łączącej Bielsko z Krakowem. Wysiadłam o dwa przystanki za wcześnie, wskutek czego musiałam jeszcze podejść na Kopiec. Szlak zaraz zgubiłam, ale odnalazłam ponownie przy zabytkowej leśniczówce. Wspięłam się szybko na szczyt, gdzie skręciłam w szlak czerwony i zaraz już byłam na Gaikach, gdzie oficjalnie zaczęłam wędrówkę zielonym szlakiem.
Pogoda była jak na zamówienie, a buczyna właśnie się zazieleniła i było po prostu cudownie. Szło mi się doskonale, trasa była leśna, a od czasu do czasu pojawiał się jakiś widok na polankach. Na zejściu do Żarnówki Małej było już widać zalew, tzw. Jezioro Międzybrodzkie, znane mi już z MSB.
Przeszedłszy przez zaporę skręciłam w lewo i skierowałam się ku Porąbce. Po drodze zawładnęła mną perspektywa konsumpcji drożdżówki i kefiru. Udało mi się to pragnienie zrealizować w przyszlakowym Lewiatanie.
Było jeszcze wcześnie, więc posiedziałam w słońcu, a następnie ruszyłam dalej. Opuściwszy teren zabudowany wspięłam się leśną dróżką pod Bukowski Groń. To także nastąpiło bardzo szybko, więc spoczęłam na godzinę z okładem pod zielonym sklepieniem bukowej puszczy. Nocleg zaplanowałam w chatce studenckiej na Przełęczy Bukowskiej, która na stronie internetowej ogłaszała, że jest otwarta. Na miejscu okazało się, że jest zamknięta na cztery spusty, otwarty był jednak zabudowany ganek. Ostatecznie postanowiłam zanocować na ganku, ale ponieważ liczyłam na chatkowy materac nie miałam ze sobą swojego dmuchanego i musiałam zrobić sobie legowisko z wycieraczek :-)
Wieczorem dumałam nad mapą i powzięłam ambitny zamiar przejścia następnego dnia części szlaku zaplanowanej na dwa dni. Pokoik był w sumie przytulny, ale na wycieraczkach wygoda była średnia i budziłam się w nocy parę razy. Chcąc sprawdzić która godzina nieświadomie przestawiłam sobie zegarek, o czym dowiedziałam się dopiero w Suchej Beskidzkiej. Nie wiedziałam o której nastąpi wschód słońca, a kiedy obudziłam się rano było już jasno, więc wstałam. Zegarek wskazywał 6:00, wyszłam o 6:30 - jak się potem okazało była dopiero 5:30 :-)
Wschód słońca był całkiem ładny, choć generalnie nie przepadam za tą porą dnia. Ponieważ nie tylko chatka, ale i studnia były pozamykane na kłódki musiałam się obejść bez wody. Rano jednak zaraz dotarłam do kapliczki położonej nad wydajnym źródłem.
Gdzieś pod Wielką Bukową, na zboczu, spłoszyłam trzy okazałe jelenie. Chyba były moim widokiem zdziwione. Na całym szlaku było mnóstwo kapliczek, bardzo ładnych, nie licząc plastikowych kwiatków. Na Przełęczy Kocierskiej nie było żywego ducha.
Na drodze, którą szlak schodził do Kocierza Rychwałdzkiego przegapiłam skręt, więc jeszcze nadłożyłam dobre pół kilometra. Kolejne podejście kończyło się polaną z widokiem, a dalej były do obejrzenia pobliskie Skały Zamczyska i Jaskinia Lodowa. Bardzo fajne skałki, w tym dwie obite i znakomite miejsca biwakowe, tyle że bez wody. Chcąc przejść zielony szlak w dwa dni najlepiej rozbić się na noc tutaj lub na kolejnej polanie, z moim zdaniem najlepszym widokiem w całym Beskidzie Małym. Polana jest chyba około Przełęczy Płonnej. Na horyzoncie cały Beskid Żywiecki z Pilskiem i Babią Górą na czele, jeszcze przyozdobionymi resztkami śniegu.
Dalej szlak wiódł znów lasem, w którym schowały się kolejne skałki i kompleks jaskiń Czarne Działy. Stamtąd już tylko krótki odcinek do Gibasówki i kolejnej chatki studenckiej, również zamkniętej. Do południa było jeszcze daleko, więc cóż miałabym tam robić cały dzień - kierunek Sucha!
Pod Łamaną Skałą spotkałam idącego z naprzeciwka kolegę. Pogadaliśmy trochę, ale musiałam się zwijać chcąc zdążyć na ostatni autobus do Bielska. Nie miałam świadomości, że jestem godzinę do przodu :-). Zejście do Krzeszowa Górnego poszło szybko, było trochę asfaltu, ale do przeżycia. Ładny kościół, którego nie widziałam jeszcze z bliska, a na końcu wsi, na samej górze sklep spożywczy. Kolega twierdził, że dobrze zaopatrzony, ale kefiru nie mieli i musiałam się zadowolić dwoma porcjami Danio :-(
Wypoczęłam chwilę na ławce, po czym podjęłam trud zdobycia Żurawnicy. Ścieżka trawersowała zbocze zaliczając ciekawe skałki, po czym dołączyła do czerwonego szlaku.
Przysiółek na Przełęczy Carchel, wraz z kapliczką wyglądał ślicznie w wiosennej zieleni, niestety widać też było jakieś roboty ziemne. Na Przełęczy Lipie była kolejna osada, do której prowadziła nieco podmokła i słabo oznakowana droga polna. Przede mną stał już ostatni szczyt do zdobycia - Lipska Góra.
Zaczęłam już odczuwać zmęczenie, więc chciałam jak najszybciej dotrzeć do Suchej. Przed szczytem zobaczyłam czwartego tego dnia jelenia, a potem dość ostro w dół zeszłam do cywilizacji. Ostatni odcinek prowadził do centrum Suchej Beskidzkiej główną drogą. Szlak kończył się ewidentnie przy dworcu kolejowym, jednak nie udało mi się znaleźć kropki, więc musiałam zadowolić się pierwszym znakiem. 11,5 godziny, z małymi przerwami i ponad 38 km, mój nowy rekord dziennego przejścia! Jeśli doliczę jeszcze dojście na dworzec w Bielsku i do domu z przystanku to wychodzi 39 km! . A za mną już bus do Bielska, bardzo byłam zdziwiona godziną odjazdu, ale dopiero kiedy w telefonie zobaczyłam inną godzinę i zadzwoniłam do rodziny olśniło mnie, że przestawiłam sobie zegarek :-)