EDIT 2021: Szlak Nadbużański został przedłużony i nie zaczyna się już w Hrubieszowie, ale w Dołhobyczowie. Brakujący odcinek zamierzam uzupełnić.
W ponure jesienne wieczory skrupulatnie przeszukałam internet w poszukiwaniu długodystansowego szlaku, znakowanego na czerwono, gdzieś na Niżu Polski. Wychowałam się u podnóża gór, więc to rzeki, jeziora, sosnowe lasy i nade wszystko równiny są dla mnie symbolem upragnionych wakacji. Znalazłam kilka interesujących szlaków, z pewnością postaram się przejść je kiedyś wszystkie, ale na czerwiec 2015 zaplanowałam ostatecznie przejście Szlaku Nadbużańskiego, liczącego 329 km, biegnącego w większości wzdłuż wschodniej granicy kraju, doliną Bugu, od Hrubieszowa do Kózek (lub jak kto woli odwrotnie, ale wędrówka na północ ze względu na położenie słońca za plecami jest o wiele przyjemniejsza). Bywałam już wiele razy na Podlasiu, ale Lubelszczyznę znam słabo, wędrowałam tylko po Roztoczu, a nad granicznym Bugiem nie byłam nigdy. Dla Yatzka także była to podróż w nieznane, a że szlak długi i znakowany na czerwono, połączyliśmy siły by przejść go wspólnie.
Informacji o szlaku nie znalazłam prawie żadnych, co gwarantowało, że będziemy nad Bugiem pionierami. Przed 1989 rokiem nosił nazwę Nadbużańskiego Szlaku Przyjaźni (Polski Ludowej i ZSRR rzecz jasna) i kończył się już we Włodawie, dopiero w latach 90. został przedłużony. Mając już doświadczenie z nizinnymi szlakami obawiałam się, że znakowania może w ogóle nie być, a szlak okazać się nie do przejścia, dlatego w zanadrzu miałam plan B - dwa inne szlaki. Na szczęście aż tak źle nie było, choć nie znaczy to też, że było całkiem dobrze - oznakowanie chwilami przyzwoite, chwilami nieistniejące, drogi zaorane, chaszcze... Kłopot był ze znalezieniem map - dla tego regionu nie ma map turystycznych w odpowiedniej do nawigowania skali. Zmuszona byłam zaopatrzyć się w mocno nieaktualne mapy wojskowe WZ Kart w skali 1:100 000, wyjątek stanowiła mapa turystyczna Powiat Włodawski w skali 1:75 000, dużo bardziej czytelna, ale z kolei nazbyt aktualna - ktoś zdecydował o zmianie przebiegu szlaku, zostało to oznaczone na mapie, ale nie w terenie... Rozbieżności zdarzały się na porządku dziennym i trzeba było decydować czy ufać mapom czy skąpemu oznakowaniu.
Niby to lato, ale jednak trochę rzeczy trzeba było zabrać, standardowy zestaw gratów ważył poniżej 6kg. Do przetestowania zabrałam nowe buty Altra Lone Peak 2.0, które okazały się strzałem w dziesiątkę - dzięki podeszwie 0 drop (takiej samej grubości pod palcami jak pod piętą) pożegnałam się z bólem ścięgna prostownika krótkiego palców. Byłam zachwycona ilością miejsca na palce, to jedyna na świecie firma, która robi buty nie zwężające się w czubie i nie wykrzywiające palców do środka. Dla moich płetw to rewelacja :-). Bieżnik okazał się trwały, choć pewnie będzie dość śliski - okaże się w przyszłości. Z początku amortyzacja była nawet zbyt duża, lecz niestety szybko się zbiła. Reszta wyposażenia spisała się zgodnie z oczekiwaniami, więc nie ma się chyba co rozpisywać. Zastrzeżenia mam tylko do ultralekkiej kurtki przeciwdeszczowej Norrony, która wytrzymuje drobny deszcz, ale już nie ulewę - fatalnie.
Załadowawszy plecak sprzętem i 2,5 kg prowiantu 8 czerwca zapakowałam się w bezpośredni autobus jadący z Katowic do Hrubieszowa. Yatzek dołączył w Krakowie. Podróż trwała 9 i pół godziny, kiedy wysiedliśmy było już ciemno. Chcieliśmy przespać się na dworcu, ale nie dostaliśmy zgody, wskutek czego musieliśmy sami sobie znaleźć jakąś miejscówkę do spania. Przemieściliśmy się w okolice nieczynnego dworca PKP, a tam znaleźliśmy opuszczoną ruderę, w sam raz na awaryjny nocleg. Trzeba było tylko uprzątnąć tylko nieco gruzu i szkła i można było udać się na spoczynek.
Dzień 1, 9 czerwca 2015, Hrubieszów - Strzyżów
O poranku wyruszyliśmy na szlak. Nie udało nam się odnaleźć kropki, oznaczającej jego początek, pewnie była kiedyś w okolicy budynku dworca. Pierwsze znaki znaleźliśmy na słupie, więc to przy nim dałam się uwiecznić (także przed gościnną ruderą).
Przemaszerowaliśmy przez miasteczko zahaczając o sklep spożywczy i informację turystyczną w urzędzie gminy - nikt tam nie słyszał o Szlaku Nadbużańskim. Przekroczyliśmy most na Huczwie i już niedługo pierwszy raz zeszliśmy ze szlaku, zamiast odbić na Dziekanów doszliśmy do Teptiukowa, wskutek czego musieliśmy do Husynnego dojść asfaltem i tam wrócić na szlak. Nie na długo, bo już na najbliższej łące nie przyzwyczajeni do mapy w tak dużej skali przegapiliśmy skręt i weszliśmy na wzgórze. Widoki w każdym razie były piękne i alternatywną trasą doszliśmy do Strzyżowa.
Tam zrobiliśmy przerwę na lody i piwo, obejrzeliśmy staw i odremontowany pałac, zajrzeliśmy do kolejnego sklepu, gdzie przywitano nas niezwykle entuzjastycznie. Pani Dorota, sprzedawczyni, poprosiła nas o jakąś pamiątkę. Yatzek napisał wiersz, ja dołączyłam rysunek, a chcąc zapłacić za trzy plastry boczku i banana dowiedziałam się, że dostaję je w prezencie. Pani Dorota zorganizowała nam też nocleg przy domu pani prowadzącej agroturystykę. Doszliśmy do położonego o kilometr domu, bardzo miła właścicielka pozwoliła nam przenocować i korzystać z wody z kranu na podwórku. Yatzek rozłożył sobie legowisko w altanie, a ja rozbiłam namiot pod orzechem.
Dzień 2, 10 czerwca 2015, Strzyżów - Matcze
Wyruszyliśmy niespiesznie w dalszą drogę, poruszaliśmy się polnymi drogami wśród łąk, które akurat koszono, czemu towarzyszyły stada bocianów.
Szlak ścinał słynne kolano Bugu koło Horodła, najdalej na wschód wysunięty punkt Polski, byliśmy od niego oddaleni o trzy kilometry. Trasa była na tym odcinku prosta, jedynie pod koniec droga zniknęła, a zastąpiła ją łąka, z której zeszliśmy malowniczym niegłębokim jarem.
Za Łuszkowem pierwszy raz zobaczyliśmy Bug - mimo że szlak od niego wziął nazwę, nad samą rzeką nie idzie się cały czas. Natrafiliśmy też na pierwszy słupek graniczny.
Następnym przystankiem było Horodło, bardzo ładne miasteczko, w którym spoczęliśmy w parku, pożywiając się lodami po męczącym przejściu na przełaj przez łąki. Było bardzo gorąco i od upału rozbolała mnie głowa. Lody i cień pomogły. Przed miasteczkiem przy drodze było dobrze zachowane grodzisko, a w parku były zabytkowe rzeźby lwów z dawnego pałacu, a niedaleko dwa kościoły do obejrzenia. Strój długodystansowca zdaje się, że nie jest odpowiedni do zwiedzania obiektów sakralnych, niemniej jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Po zakończeniu zwiedzania zajrzeliśmy do placówki straży granicznej zgłosić poruszanie się w pasie przygranicznym. Pana pogranicznika poprosiłam o wspólną fotografię :-)
Dalej znów trochę błądziliśmy zanim znaleźliśmy właściwą drogę do Kopca Unii Horodelskiej, obkoszonego i zaopatrzonego w ławki, ze śladami ogniska w pobliżu. Z góry roztaczał się ładny widok na nadbużańskie pola, a przede wszystkim wiał tam lekki wiaterek.
Łąki, które tak ładnie wyglądały z góry stanowiły niezłe wyzwanie - polna droga znów się urwała i musieliśmy przedzierać się przez chaszcze i rzepak. Najpierw ostre liście traw typowych dla podmokłych łąk, potem jakieś zarośla, to było okropne. Daliśmy za wygraną i przebiliśmy się na asfalt, oblepieni zielskiem. Niedługo trafiliśmy na blaszany przystanek autobusowy ze starym siedzeniem samochodowym w charakterze ławki.
Dalej było już dużo lepiej, droga wyraźna, którą szło się dobrze, tuż nad rzeką. Powoli robiło się ciemno, słońce schowało się za horyzont i patyki do fasoli, które sterczały w zachmurzone niebo.
O nocleg pytaliśmy w Matczu i od razu nas przyjęto, Yatzek zapowiedział, że obłaskawi szczekającego psa więc mogliśmy się rozbić. Do późna rozmawialiśmy z gospodarzami, którzy ugościli nas w letniej kuchni.
Dzień 3, 11 czerwca 2015, Matcze - Dubienka
Gościnność gospodarzy była niezwykła, zrobili nam niespodziankę i zafundowali pyszne śniadanie. Po śniadaniu uczyłam dziewczynki grać na trawie, próbowaliśmy też strzalać z liścia za przykładem Yatzka, ale szło kiepsko.
Pożegnawszy się z gospodarzami zostaliśmy jeszcze odprowadzeni pod las przez dziewczynki. Dalej szliśmy już sami, najpierw przez mocno wysuszone pola, a potem przez las, w którym stała mała chatka. Minęliśmy Skryhiczyn, a gdzieś w tym rejonie także granicę powiatu - opuściliśmy hrubieszowski, a wkroczyliśmy na teren chełmskiego.
Przed Dubienką zaliczyliśmy znów błądzenie w wysokich trawach, bo skręt nie był oznakowany i doszliśmy za daleko, do starorzeczy. Wbiliśmy się jednak znów w szlak, a potem nawet wypatrzyłam tablicę, która bardzo dawno temu zawierała jakieś informacje ścieżki przyrodniczek. Odpoczęliśmy w ośrodku wypoczynkowym, a raczej osiedlu letniskowych domków. Był tam cieknący hydrant, więc mogliśmy uzupełnić płyny.
Jeszcze trochę i znaleźliśmy się w Dubience, gdzie jako atrakcja stał stary czołg, a naszą uwagę przyciągnął nieźle zaopatrzony sklep. Trzeci dzień wędrówki jest dla mnie zawsze kryzysowy, więc nie chciałam przesadzać z dystansem żeby następnego dnia nie być zmęczoną. Pogadaliśmy z właścicielem sklepu, który na nocleg sugerował nam budynek dawnego przedszkola, ale nie znaleźliśmy pani przedszkolanki (po drodze minęliśmy ładny kościół) i w końcu uprosiliśmy innych gościnnych ludzi żeby wpuścili nas na podwórko. Mogliśmy nawet zmyć z siebie kurz w łazience.
Dzień 4, 12 czerwca 2015, Dubienka - Okopy
W nocy było dość chłodno, ale dzień zapowiadał się upalnie. Po zjedzeniu ostatnich truskawek darowanych przez gospodynię założyliśmy plecaki i pożegnaliśmy się. Pogoda nadal słoneczna i gorąca, więc nie było całkiem komfortowo, ale przynajmniej nie błądząc, a tylko napotykając patrol straży granicznej doszliśmy do Uchańki, spoczęliśmy na chwilę i dopiero potem znów pomyliliśmy drogę, wskutek czego musieliśmy się wracać i znów odpoczywać... Potem było już mniej błądzenia, a więcej przyjemnych chwil nad cichą rzeką.
W Husynnem zatrzymał nas kolejny patrol, tym razem w nieoznakowanym samochodzi, musieli nas wypatrzyć na łąkach. We wsi był bardzo skromnie zaopatrzony sklep, w którym posiliłam się pomidorami i pepsi. Właściciel specjalnie dla mnie wyniósł składane krzesełko :-). W jednym z gospodarstw były też krowy... Niby nic dziwnego, ale odkąd nad Bugiem nie ma PGRów krowy to niestety rzadkość.
Do Dorohuska dotarliśmy z małym błądzeniem, właściwie dwoma, ale zaliczając studnię z zimną wodą na cmentarzu - w upale jaki panował opłukanie się było niezwykłą przyjemnością. Potem standardowo sklep i rzut oka na atrakcje - pałac. Ławki były tylko pod kościołem, więc tam się ulokowałam. Ale to nie koniec atrakcji - mamy tory kolejowe, jakby już szerokie i przejście graniczne - nie co dzień szlak turystyczny kluczy między tirami.
Wieczór już się zbliżał, a nas czekało kolejne błądzenie, bo kierując się objaśnieniami napotkanej kobiety, zamiast mapą, niepotrzebnie zawędrowaliśmy nad Bug. Udało nam się stamtąd wydostać, ale poszukując noclegu w Starych Okopach odbiliśmy daleko od szlaku. Miejscowość była z tych bogatszych i nie bardzo zachęcała do noclegu, w jednym domu nam odmówiono, w innym nie było wody, więc zawędrowaliśmy do Okopów, gdzie zaoferowano nam miejsce na pustej działce, ale tuż przy hałaśliwej drodze. Dalsze poszukiwania zaowocowały lepszą ofertą - na podwórku właścicieli sklepu spożywczego, którym nie wiedzie się ostatnio najlepiej, bo we wsi postawiono Biedronkę. Nocleg był bardzo komfortowy i jak zwykle u ludzi znad Buga było bardzo miło.
Dzień 5, 13 czerwca 2015, Okopy - Wola Uhruska
Rano spotkało nas jeszcze coś miłego - gospodarz podwiózł nas w miejsce w którym powinniśmy się znajdować, gdybyśmy poprzedniego dnia nie odbili do wsi. Rundka przez łąki zakończyła się w Świerżach. Było tak gorąco, że z miejsca zakupiliśmy arbuza i pochłonęliśmy łapczywie. Marzyłam o tym arbuzie od dobrych paru kilometrów... Poza arbuzami w Świerżach do obejrzenia była biblioteka w drewnianym domku, przed którą rosło drzewo okutane w wydziergany szalik, kościół i pałacowy park z prześliczną, mroczną grabową aleją. Pałac już niestety nie istnieje. Na chodniku Yatzek wypatrzył zatopioną w betonowej płycie antyczną srebrną łyżeczkę.
Dalej znów wędrowaliśmy nadbużańskimi łąkami, klucząc między meandrami. Znaleźliśmy podgniwającą głowę dużej ryby, chyba szczupaka. W lesie był fragment ładnie oznakowany, ale potem ni stąd ni z owąd oznakowanie zniknęło i musieliśmy sami znaleźć wyjście, przy okazji zupełnie niespodziewanie na leśnej polance zauważyliśmy kiosk.
Kawałek asfaltu dzielił nas od Hniszowa. Spoczęliśmy w cieniu drzew obok strzałki kierującej do atrakcji turystycznej jaką jest kilkusetletni dąb Bolko. Po drodze jeszcze bajorko, a na polanie drzewo, rzeczywiście imponujących rozmiarów. Obejście go dookoła to moje 25 kroków, takich zwyczajnych - nie wysilałam się.
Poszliśmy dalej przez wieś kierując się mapą i natknęliśmy się na najprawdziwsze szlakowskazy informujące o tym, że przeszliśmy już 105,7 km szlaku, a zostało nam jedyne 226,6 km. Na nizinach odległości podawane są w kilometrach, a nie w godzinach tak jak w górach, co osobiście o wiele bardziej mi odpowiada, bo wartości są obiektywne.
Nie niepokoiliśmy się zbytnio brakiem znaków, bo to nie nowość na Szlaku Nadbużańskim. Skręciliśmy jak się nam zdawało, według mapy. Coś było nie tak, ale pomyślałam, że jakoś wbijemy się znów na szlak i brnęliśmy dalej. Żar lał się z nieba, nie było choćby najmniejszego wiaterku, a droga coraz bardziej zarośnięta, aż kiedy wyszliśmy na łąki nie było jej już wcale. Weszliśmy w trzcinowiska i byliśmy już bardzo blisko szlaku, ze dwieście lub trzysta metrów, aż utknęliśmy nad starorzeczem, którego nijak nie dało się obejść. Nie chciałam dać za wygraną, ale jak zaczęłam wpadać w bobrowe kanały odpuściłam, szczególnie że od upału źle się poczułam. Zawróciliśmy, ale do wsi był kawał drogi, kończyła mi się woda, a za to rosło tętno i bolała głowa. Jak zobaczyliśmy zabudowania padłam na trawę i leżałam z kwadrans w cieniu. We wsi poprosiłam o wodę, a dalej jeszcze ktoś zapytał czy nie jest za gorąco, bo byłam cała czerwona. Tak się składało, że Hniszów był obecny zarówno na mapie wojskowej "Chełm" jak i na Powiecie Włodawskim. Trzeba było wcześniej zajrzeć i porównać, bo okazało się, że nowy przebieg szlaku jest zupełnie gdzie indziej, w ogóle nie tyka szlakowskazów (!), a skręca przy dębie i obchodzi bagna większym łukiem. Było już późno i nie mielismy szans na pokonanie całej trasy, dalibyśmy radę przejść połowę i zostalibyśmy na bagnach, mniej więcej tam gdzie już byliśmy, co oznaczało, że musielibyśmy też nieść zapas wody, a nie wiedzieliśmy jak ta nowa trasa w rzeczywistości wygląda. Postanowiliśmy odpuścić ten odcinek i wróciliśmy na skrzyżowanie. Patrol straży granicznej nie mógł nas podrzucić, ale złapanie okazji do Woli Uhruskiej nie było wcale trudne. Jeden tubylec, zaciągający po wschodniemu tak bardzo, że trudno go było zrozumieć (i wzajemnie) podwiózł nas do Rudki, a w Rudce zatrzymał się inny kierowca. Rzeka na zdjęciu to Uherka, którą przekroczyliśmy w Rudce.
Nasz dobroczyńca był rodem z Woli Uhruskiej i jak się tylko okazało, że nie wiemy gdzie będziemy nocować zaprosił nas do siebie, a właściwie na podwórko domu, który wynajmował. W domu rezydowała sympatyczna rodzina z dwóją dzieci. Zanim zabrałam się za rozkładanie namiotu przez długi czas siedziałam w ciemnej piwnicy i robiłam sobie zimne okłady na głowę. Wieczorem zostaliśmy poczęstowani pysznym bigosem oraz prysznicem, po czym jeszcze długo rozmawialiśmy.
Dzień 6, 14 czerwca 2015, Wola Uhruska - Wołczyny
Byłam w takim stanie, że zapomniałam o zrobieniu zdjęć naszego obozu w ogródku, czułam się jednak dużo lepiej i nawet pojechałam pożyczonym rowerem na pobliskie wzgórze, na którym usytuowano wieżę widokową. Roztaczał się z niej widok na dolinę Bugu, na Wolę Uhruską i zalesioną Ukrainę. Przechodząc przez wieś zahaczyliśmy jeszcze o lodziarnię, park i jeszcze kilka miejsc, bo oczywiście znów poszliśmy nie w tą stronę gdzie należało.
Potem jednak szło dużo lepiej, sprawnie nawigowałam z mapą (raz się zagalopowałam - powiedziałam wtedy, że trzeba być magistrem geografii żeby trzy razy sprawdzać na mapie, po czym i tak pójść w złą stronę :-) ), a nawigację ułatwiała mi obecność wału przeciwpowodziowego (chyba jedynego nad Bugiem, który pozostaje w swoim naturalnym korycie, na wiosnę wylewa, czemu nikt się nie dziwi). Znalezienie jednego jedynego znaku świętowałam hucznie :-). A po drodze znów gnijące resztki wodnego stwora i porzucony wehikuł wyraźnie z poprzedniej epoki.
W Zbereżach czekał nas fragment asfaltu, więc przed nim zrobiliśmy postój, potem łyknęliśmy asfalt i odbiliśmy w malownicze łąki drogą prowadzącą nad rzekę. Wszystko szło dobrze, słońce świeciło już z ukosa i nie prażyło, nad wodą znów odpoczynek, na którym nakryli nas pogranicznicy. Poszli z nami kawałek, a potem znów ich spotkaliśmy, bo wracaliśmy znad zakola, nad które niepotrzebnie się zapędziliśmy.
Do Wołczyn miało być już niedaleko, znaki były, więc parliśmy do przodu. Droga zarośnięta, ale myśleliśmy, że zaraz się z nią rozprawimy, trafiliśmy na strzałki, ale prowadziły one prosto w podmokłą łąkę, więc pomyśleliśmy, że ją obejdziemy i trafimy na inną dróżkę. Zagłębialiśmy się coraz bardziej w las, w maliny, pokrzywy i zwierzęce ścieżki. Zamiast wrócić szliśmy dalej i dalej, Yatzek przebijał się potem przez chaszcze pierwszy, bo szedł szybciej i sprawdzał naszą pozycję na gps-ie. Gryźli nas do tego krwiopijcy, całe stada komarów, meszek i gzów. Stanęliśmy w podmokłym olsie, zaczęliśmy obchodzić mniejsze bagienka, potem większe, bez większej nadziei na powodzenie, chociaż samochody na głównej drodze słyszeliśmy przed sobą. W prawo bagno, w lewo bagno, kolega chciał próbować je jeszcze obchodzić, ale zaczynało się ściemniać, więc postanowiłam przeprowadzić nas przez podmokły fragment, mając już jakie takie doświadczenie z bagnami. Bug w tym roku nie wylał i bagna były raczej suche, jeśli trzymać się trzcin zwyczajnych, a nie partii porośniętych kosaćcami można było przejść suchą nogą, zagłębiając się w nasączoną wodą ziemię najwyżej po kostki, co zresztą kilka razy uczyniliśmy. Przejście jednak było krótkie, a na jego końcu wał terasy nadzalewowej i szczekanie psa - co za radość. Wyszliśmy tuż przy gospodarstwie i głównej drodze, cali podrapani, spoceni, pokąsani i we krwi, ale szczęśliwi, że wydostaliśmy się z tarapatów. Zdjęcie jedno jedyne.
W gospodarstwie poprosiliśmy o wodę, a w sąsiednim, opatrzonym tabliczką "Leśnictwo Wołczyny" o nocleg. Luksusów tym razem nie było, ale kawałek trawnika i kran z wodą tak. Niestety chmary meszek i komarów były również obecne, więc trzeba się było prędko schować do namiotu. Po nogach poparzonych pokrzywami do rana chodziły nam "mrówki".
Dzień 7, 15 czerwca 2015, Wołczyny - Suszno
Poranek był pochmurny i widać było, że pogoda się zmienia. Zmieniła się szybko - jeszcze zanim zdążyliśmy się spakować spadły pierwsze krople deszczu. Burzę i ulewę przeczekaliśmy pod wystającym fragmentem dachu domu, nie trwała na szczęście długo, więc mogliśmy iść dalej. Poszliśmy wiejską drogą, na końcu której dołączyliśmy do zagubionego szlaku, a potem łąkami, ale polne drogi były na szczęście wyjeżdżone, więc nie zbieraliśmy butami wody z traw. Nad Bugiem była urocza skarpa na skraju sosnowego lasu.
Dla odmiany był właśnie fragment leśny Sobiborskiego Parku Krajobrazowego. W Sobiborze była znów rozbieżność między nowymi znakami na mapie i starymi w terenie - poszliśmy za tymi w terenie, przez wieś, spotykając ciekawą osobę, starszą panią, która opowiedziała nam to i owo i pożegnała tak wylewnie, że aż się przeraziłam, bo życzyła nam żeby ziemia była nam lekką :-). Następny przystanek - sklep.
Niebawem szlak z mapy i szlak z terenu stały się jednym, a my bezproblemowo podążaliśmy polną drogą na północ. Nie wiedzieliśmy w którym dokładnie miejscu, ale byliśmy właśnie na wysokości trójstyku granic Polski, Ukrainy i Białorusi. Była tabliczka informacyjna i oznakowany szlak rowerowy, który potem skręcał jakby donikąd - potem się dowiedziałam, że wyznakowano szlak, ale zrujnował go wylew Bugu. Szlak pieszy nie dochodził do tego miejsca, więc dopiero przed Orchówkiem wiedzieliśmy, że Ukraina już za nami - zobaczyliśmy po drugiej stronie rzeki słupek, który już nie był żółto-niebieski, a jednolicie brązowawy, z tabliczką. Bliskość cywilizacji zwiastowała kopalnia piasku, tory kolejowe i jakieś tereny pofabryczne, zupełnie jakbyśmy na raz znaleźli się na Śląsku.
Za to Orchówek okazał się ładną i zadbaną miejscowością. Na skarpie nad zakolem starorzecza przysiadł stary kościół, były ławeczki i informacje dla turystów, a kawałek dalej jeszcze więcej infrastruktury - duża wiata z kominkiem, jeszcze dalej wieża obserwacyjna z małą wiatą. Pod dużą wiatę schroniliśmy się akurat kiedy nadciągnęła ołowiana chmura i lunął deszcz, więc mogliśmy przeczekać ulewę i dopiero po niej obejrzeć wieżę (akurat widok nie był zbyt ciekawy).
Dziurawą drożyną dreptaliśmy w kierunku bliskiej już Włodawy. Na wzgórzu widać było zabytkowe kościoły, usłyszeliśmy też bijące dzwony. Przeszliśmy przez most na Włodawce i weszliśmy do miasta. Czerwone znaki prowadziły w lewo, więc poszliśmy za nimi, zachodząc do rynku i urokliwą uliczką, której charakter był taki jakby przedwojenny, szczególnie że mieściły się w nich dawne synagogi. Bardzo mi się tam spodobało i z chęcią spędziłabym tam więcej czasu. Znaki nagle się urwały i musieliśmy szukać innej drogi, pytaliśmy nawet na komisariacie Policji, a potem na posterunku Straży Granicznej, ale nikt nie wiedział gdzie podział się szlak. Najprawdopodobniej powinniśmy byli skręcić w prawo przy pierwszym kościele zamiast wchodzić do miasta. We Włodawie zaczyna się inny czerwony szlak i być może jakiś geniusz wpadł na pomysł żeby połączyć go z Nadbużańskim. Brawo.
Kiedy meldowaliśmy przejście u pograniczników zaczęła się kolejna ulewa, trochę przeczekaliśmy, ale potem musieliśmy iść dalej w deszczu. Desperacko rzuciliśmy kilka pytań o nocleg, ale nikt nas nie przyjął. Skończyła się Włodawa i zaczęło Suszno, tu także z początku szło kiepsko, a nasze pytania o nocleg w altanie nie były traktowane poważnie. Na szczęście tylko do pewnego momentu - na drodze dogoniła nas rowerem dziewczyna zapraszając na nocleg w piwnicy, tłumaczyła, że myśleli, że jesteśmy z gatunku takich poszukujących agroturystyki, zrobiło im się nas żal, a przecież pokój w piwnicy jest. I tak oto udał nam się nocleg pod dachem. Gospodarze nadzwyczaj gościnni, a przy tym prowadzący stajnię. Pokazali nam konie, a Yatzek jako pasjonat do późnej nocy brał udział w dyskusji. Ja wymiękłam.
Dzień 8, 16 czerwca 2015, Suszno - Kuzawka
Rano po śniadaniu mogłam spróbować jazdy konnej - pierwszy raz w życiu dosiadłam rumaka :-). Nie wiedziałam, że to takie fajne i na pewno jeszcze kiedyś spróbuję. O ile nie mam zaufania do różnych futrzaków, to konik był bardzo łagodny i sympatyczny, polubiłam go od razu.
Na jeździe konnej zeszło sporo czasu i jeszcze trochę zanim wreszcie wyruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda sprzyjała, wiał lekki wietrzyk, a po niebie płynęły białe obłoczki. W dobrym tempie osiągnęliśmy Różankę, śliczną wieś, w której przed wojną był okazały pałac. Ta wieś chyba najbardziej mi się podobała na całym szlaku, nad Bugiem była też niewielka wiata i miejsce do wodowania kajaków, a i dalej przyjemne miejsca do odpoczynku nad wodą.
Później aż do Dołhobrodów wędrowało się malowniczymi polami, oznakowanie było szczątkowe, ale nawigację na łąkach ułatwia obecność pasa srebrnolistnych wierzb nad rzeką - zawsze wiadomo gdzie jest Bug. Okolica trochę się zmieniła, było więcej wierzb jak na Podlasiu, więc poczułam że do tej krainy się zbliżamy, albo już w niej jesteśmy. Co do tego gdzie zaczyna się Podlasie były różne zdania, niektórzy twierdzili, że dopiero za Krzną.
W Dołhobrodach pożywiliśmy się w sklepie spożywczym, a następnie opuściliśmy wieś i skierowaliśmy kroki na łąki. Obawialiśmy się ich niepotrzebnie, oznakowanie było wystarczające, wspomagani mapą posuwaliśmy się naprzód.
Następna miejscowość na naszej trasie to Hanna, także całkiem ładna i zadbana wieś, ośrodek gminny. Słońce już chyliło się ku zachodowi, a my podeszliśmy jeszcze do następnej osady - Kuzawki. Tam rozlądaliśmy się za noclegiem i ostatecznie wylądowaliśmy na trawniku przy odnowionym domku, gdzie ciepło przyjęła nas pani Maria.
Dzień 9, 17 czerwca 2015, Kuzawka - Kodeń
Ugoszczeni, nieprędko ruszyliśmy dalej, w końcu jednak zarzuciliśmy plecaki na ramiona i chwyciliśmy kijki w dłonie. Na głównej drodze pożegnaliśmy powiat włodawski, a przywitaliśmy bialski. W niedalekich Sławatyczach odwiedziliśmy pograniczników oraz lodziarnię, gdzie sprzedawano tradycyjne lody, produkowane lokalnie od lat 50. Porzeczkowe były rewelacyjne! Odchodząc obejrzeliśmy jeszcze remontowaną właśnie cerkiew. Długi odcinek asfaltowy prowadził do przejścia granicznego, szlak skręcał przed samą granicą. Spytaliśmy czy nie dałoby się postawić stopy na białoruskiej ziemi, ale bez paszportu i wizy nie było szans.
Wobec tego poszliśmy dalej, kierując się na Mościce Dolne i Nowosiółki, a stamtąd do Jabłecznej, gdzie odbiliśmy w odgałęzienie szlaku, prowadzące do klasztoru - męskiego staroupigalnego (cokolwiek to znaczy) klasztoru św. Onufrego. Na przyklasztornych łąkach rosły prastare dęby, na jednym z nich, wyraźnie w jakiś sposób uświęconym, pielgrzymi pozostawili wota. W klasztorze panowała przyjemna, spokojna atmosfera, do cerkwi można było zajrzeć przez kraty. Relikwie św. Onufrego były tam wystawione. W pobliżu była też studnia i klasztorne ogrody. Wychodząc dostrzegliśmy zakonnika, być może nawet opata, który na nasz widok machnął ręką jakby odganiał szatana, zapewne z powodu naszych krótkich spodni.
Od klaszotru do Jabłecznej nie było już daleko. Pytaliśmy o sklep, ale akurat był zamknięty. Jedna z mieszkanek wsi poinformowała nas, że tutaj to "wrony zawracają" i faktycznie Jabłeczna robiła wrażenie końca świata. Szliśmy potem długo, mijając tylko jedną niewielką osadę, a potem jeszcze dłużej w pobliżu rzeki, aż dotarliśmy nad piękne zakole, wrzynające się w piaszczystą skarpę, jakby wydmę. Dwóch panów łowiło w tym miejscu ryby, przy czym jeden z nich znał przebieg czerwonego szlaku na tym odcinku.
W nogach mieliśmy już trochę kilometrów, a Kodeń dopiero pojawił się na horyzoncie. Widoczny w oddali kościół za nic nie chciał się przybliżyć. W końcu jednak udało, już po zachodzie słońca.
O nocleg w Kodniu nie było łatwo, w parku nie było wody, w klasztorze Oblatów przy sanktuarium pokoje drogie, a miejsce na namioty bardzo daleko. Już naprawdę byłam zmęczona, zdałam się więc na Yatzka, który znalazł nam fantastyczny nocleg u sióstr Sercanek. Nie było ciepłej wody, ale do dyspozycji kuchnia i dla przyzwoitości osobne pokoje. Po ponad 32 kilometrach byłam wykończona.
Dzień 10, 18 czerwca 2015, Kodeń - Mały Łobaczew
Śniadanie zjedliśmy obok Domu Pielgrzyma, zakupiwszy smakowite wiktuały w sklepie. W stołówce były też sławatyckie lody. Po drodze uwieczniłam jeszcze cerkiew.
Na trasie w okolicach Łęgu znów przydybali nas pogranicznicy. Mimo że dopiero co się zgłaszaliśmy bardzo skrupulatnie nas spisali. Gdyby nie to że na stojąco, byłaby chwila wytchnienia. Bez istotnych zdarzeń przemieściliśmy się do następnej wsi - Kostomłotów. Tutaj ulokowana była unicka cerkiew, zabytkowa, wciąż użytkowana. Trafiliśmy akurat na wykład dla szkolnej wycieczki, wysłuchaliśmy więc.
Z Kostomłotów szlak prowadził w kierunku Terespola suchymi łąkami, które wyglądały jak stepy. Z powodu braku drzew obecny był też brak znaków i niestety przypłaciłam to błędem nawigacyjnym, który zaowocował pominięciem przez nas fortu Michalków. Na szczęście nie był to ostatni fort na trasie, więc nie rozpaczaliśmy bardzo.
Już mocno zmęczeni dotarliśmy do Terespola. Byłam wygłodniała, więc przede wszystkim rozglądałam się za źródłem pożywienia (pizzeria), zbadaliśmy też opcje noclegowe, ale schronisko szkolne nieczynne, najtańsze w mieście pokoje nieczynne, u proboszcza brak odbioru, dreptaliśmy więc dalej, zahaczając o kolejny posterunek straży granicznej, w którym także oczywiście nas nie przyjęli. Trochę jeszcze uszliśmy, opuszczając Terespol i już w Małym Łobaczewie zaczęliśmy podpytywać po domach. Prawie natychmiast zostaliśmy zaproszeni do ogrodu, a po prysznicu, a jakże, ugoszczeni smakowitą kolacją, i to zakrapianą.
Dzień 11, 19 czerwca 2015, Mały Łobaczew - Zaczopki
Wieczorem pokrapywał deszcz, a od rana znów się na coś zbierało. Jeszcze w suchych warunkach gruntownie zwiedziłam fort, zapuszczając się w mroczne korytarze. Zaraz potem się rozpadało, przez jakiś czas deszcz był drobny, ale w Samowiczach się poddałam i założyłam kurtkę. Tu szlak zmienił przebieg, oddalając się od przejścia granicznego i trzymał nas z daleka od Białorusi. Przynajmniej asfaltem, więc buty suche. Z odrętwienia wyrwał mnie na chwilę słupek graniczny... w czyimś ogródku. Ocknęłam się w Neplach, gdzie na sklepowej werandzie się posililiśmy.
Do mostu na Krznie było niedaleko, za tą rzeką już na pewno było Podlasie. Całkiem przyjemna rzeka na kajak, wodę miała przejrzystą. Deszcz nie zachęcał do dłuższego postoju, więc nie zwlekając poczłapaliśmy w kierunku rezerwatu Szwajcaria Podlaska, na powitanie postawiono czołg, dalej kiedyś była wiata, po której zostały tylko fundamenty. A sama Szwajcaria to Bug wrzynający się głęboko w podłoże, starorzecza i wąwozy wyerodowane przez obfite deszcze na skraju pól. Bardzo ładnie tam było, widok na meander daleko w dole bardzo mi się podobał.
W następnej wsi wypatrzyłam stary dwór w stanie opłakanym - wymarzony nocleg, ale jeszcze nie pora. Weszliśmy znowu w łąki, było dość monotonnie, aż dostrzegliśmy rozbite namioty. Zapragnęłam się przywitać, więc podeszliśmy na pogawędkę z kajakarzami.
Tymczasem przestało padać, ale z kolei zaczęło doskwierać zmęczenie, trochę dużo było tego dnia asfaltu. Jeszcze jedna wieś, drewniane domki i płot z patyków, a potem już Pratulin, gdzie przy Sanktuarium Męczenników Podlaskich odbywało się Jeryho Młodych, jakaś masowa impreza religijna. Korzyść z tego była taka, że mogłam posilić się gofrem. A na słupie niespodzianka - szlakowskazy. Ledwo się dało odczytać, tak były zmurszałe, ale odcyfrowałam - za nami 267,2 km, przed nami 65,1 km. Za wsią był jeszcze kompleks stacji drogi krzyżowej w szczerym polu.
Po konsultacji z mapą zanurkowaliśmy jeszcze w zabagniony trakt i wyszliśmy w Zaczopkach. Czułam, że mam dość, więc na końcu wsi poprosiliśmy o nocleg. Jak tylko rozłożyłam namiot padłam w nim trupem. Przedrzemałam opad deszczu i dopiero potem się ożywiłam na czas kolacji i wieczornych ablucji.
Dzień 12, 20 czerwca 2015, Zaczopki - Bubel-Łukowiska
Poranek przyniósł poprawę pogody, choć miała ona nie trwać długo. W każdym razie miło było wysuszyć namiot i wsunąć śniadanie w słońcu.
Okolica była widokowa, wsie rozsiadły się na terasie, wśród niewielkich pagórków. W punkcie widokowym postawiono nawet wiatę. Niestety za Woroblinem utraciwszy kontakt wzrokowy ze znakami zapędziliśmy się nad Bug, skąd musieliśmy się wracać, ale przynajmniej nacieszyliśmy się widokiem rzeki.
Na właściwej drodze także było ślicznie, najpierw niewielkie starorzecze, a potem cudne rozległe łąki, świeżo skoszone. Długi i piękny fragment szlaku. Spotkaliśmy na nim rowerzystę.
Szlak doprowadził nas wprost do słynnej stadniny koni w Janowie Podlaskim, gdzie spędziliśmy dużo czasu przyglądając się wierzchowcom. Na koniec okazało się, że w stadninie znajduje się knajpka serwująca schabowe, o których marzyłam już od trzech dni. Nie wahałam się ani chwili i niedługo na moim talerzu pojawił się schaboszczak.
Janów Podlaski też okazał się całkiem ciekawy, zamiast rynku miał park, a w kościele krypty. Niestety pałac był w remoncie, a nie widać było, żeby miał odzyskać swoją świetność. Na drodze do Starego Pawłowa spotkałam się z Yatzkiem, który nie zatrzymując się w knajpie doszedł do Janowa wcześniej. Po raz kolejny udało nam się niechcący zboczyć z trasy, ale nie nadłożyliśmy wiele i w Starych Buczycach znów byliśmy na szlaku.
Nocleg wypadł nam w Bublu-Łukowiskach, pytaliśmy w agroturystyce, ale nocleg w namiocie był upiornie drogi. Zaczepiliśmy na drodze sympatyczną dziewczynę, która zaprowadziła nas do swojej babci. Starsza pani mieszkała w ślicznym drewnianym domku z ogródkiem, na środku którego stał słup z czerwonym znakiem. Po wodę chodziło się do studni. Zostaliśmy zaproszeni do mieszkania, gdzie zapoznawszy się z młodzieżą, bawiliśmy się z szarym kotkiem.
Dzień 13, 21 czerwca 2015, Bubel-Łukowiska - Zabuże
Rano nadszedł czas pożegnania, jeszcze tylko pamiątkowa fotografia i pomachaliśmy naszym dobroczyńcom na do widzenia. Najwyraźniej zbierało się na deszcz i rzeczywiście zaraz dopadła nas chmura, na szczęście zaraz odeszła. Przez Stary Bubel szlak prowadził nietypowo, nie główną drogą, a polną, za stodołami.
Już nam się wydawało, że wszystko pójdzie gładko, a tu znów znak skrył się za gałęziami krzewów, a my z rozpędu przeszliśmy niepotrzebnie 3,5 km do wsi Bubel-Granna, zamiast wejść do lasu szliśmy jego skrajem. Wróciliśmy się nabijając kolejne 3,5 km.
Odcinek leśny był krótki, znaleźliśmy się na skraju Antonina i zaraz potem w Gnojnie, gdzie pożegnaliśmy się z Białorusią - od Gnojna (i Niemirowa na drugim brzegu) Bug nie jest już rzeką graniczną i po obu stronach jest Polska. We wsi spotkała nas wielka radość - drogowskaz do Kózek, gdzie kończył się nasz szlak.
Tego dnia mieliśmy prawdziwego pecha do błądzenia, bo znów nie skręciliśmy w polach i musieliśmy asfaltem przejść przez Borsuki. Szczęściem był tam sklep, bo od samego rana miałam wielką ochotę na śledzie, a w plecaku został mi już tylko jeden jedyny batonik. Udało mi się dowiedzieć, że znajdowaliśmy się już w województwie mazowieckim, w powiecie łosickim. Po krajobrazie też można było poznać, że coś się zmieniło. W Borsukach nie udało nam się znaleźć szlaku, więc do Serpelic postanowiliśmy dobić asfaltem. Dwa kilometry od celu dopadła nas burza, gwałtowna ulewa i grad. Mieliśmy jednak szczęście, bo ktoś chciał zatrzymać się pod drzewem żeby ochronić karoserię, a przy okazji zaoferował nam podwiezienie, z czego naturalnie skorzystaliśmy.
Serpelice miały już zupełnie inny charakter niż wsie, które mijaliśmy dotąd. Była to miejscowość letniskowa, wzdłuż drogi mieściły się ośrodki wypoczynkowe z domkami, po szerokim tu już Bugu można było przepłynąć się statkiem, nie była to już ta sama dzika rzeka. Idąc dalej zauważyliśmy też zmiany w architekturze - domy były murowane, a drewniane chatki zniknęły. Było jeszcze wcześnie, ale na niebie kłębiły się kolejne deszczowe chmury, a kiedy odkryliśmy obecność Hotelu i spa w Zabużu, postanowiliśmy spróbować tam szczęścia. Yatzek zajął się pertraktacjami, ja również robiłam co mogłam i tak oto załapaliśmy się na nocleg w przyhotelowej altanie. Pracownicy hotelu byli bardzo przychylnie nastawieni, tak że nawet mogliśmy skorzystać z prysznica i ciepłej wody. Rewelacja.
Dzień 14, 22 czerwca 2015, Zabuże - Kózki
Ostatnia noc na szlaku minęła spokojnie. Mając do dyspozycji sypialnię od namiotu w charakterze moskitiery wyspałam się bardzo dobrze. Podziękowaliśmy i pomaszerowaliśmy w kierunku przystani promowej, skąd właśnie odbijał prom z całą bandą pasażerów.
Przez następnych kilka kilometrów szlak prowadził nas lasem i łąkami wzdłuż rzeki, czasem przechodząc tuż nad brzegiem, co było bardzo fajnym urozmaiceniem. Pierwszy raz szliśmy prawdziwą ścieżką, jak na górskim szlaku - nie drogą, nie koleiną, ale właśnie ścieżką. Okrążyliśmy też błękitne jezioro, najpewniej starorzecze Bugu.
W Starych Mierzwicach czekał nas tylko krótki fragment asfaltu (szlak zmienił przebieg) i znów odbiliśmy w pola, ale po przejściu przez las nie było już wcale dziko - szliśmy drogą, wzdłuż której stało mnóstwo domków letniskowych. Złapał nas deszcz, ale skorzystałam z osłony, jaką dawała stara sosna i przeczekałam. Przejście pod torami linii kolejowej Siedlce-Czeremcha oznaczało, że zostało nam już tylko 6 km. Szliśmy szybko, chcąc jak najwcześniej skończyć szlak i mieć szanse na dotarcie do domu.
Na ostatnim etapie jeszcze trochę wątpliwości szlakowych, bo ścieżka którą szliśmy zniknęła, ale pojawiła się ponownie, więc sprawnie dotarliśmy do Bużki, a stamtąd już główną drogą do Kózek. Pierwszą radość przeżyliśmy na widok tablicy z nazwą miejscowości, ale świętowaliśmy dopiero na skrzyżowaniu, gdzie na słupie na wprost przystanku autobusowego umieszczono czerwoną kropkę, oznaczającą koniec/początek Szlaku Nadbużańskiego.
Po obfotografowaniu zarówno siebie jak i kropki przystąpiliśmy do łapania stopa. Udało się wyśmienicie, zatrzymała się bardzo miła studentka, która nie tylko zabrała nas do Radzynia Podlaskiego, ale zaprosiła jeszcze do siebie na obiad. Mieszkała we wsi w dolinie Tyśmienicy (bardzo ładna okolica, poczułam się zainspirowana do kolejnych wycieczek). Jakby tego było mało, po obiedzie zostaliśmy podwiezieni do głównej drogi. Dziękujemy :-). Dalej już niestety nie było tak różowo, bo okazji do Lublina nie udało nam się złapać i dopiero po dwóch godzinach załapaliśmy się na busa. W Lublinie stał Polski Bus jadący do Rzeszowa, więc zapakowaliśmy się w niego. W Rzeszowie przesiedliśmy się zaraz w następny, który po drodze do Gdańska zatrzymywał się w Krakowie i Katowicach. Yatzek wysiadł w Krakowie, a ja o godzinie 3:15 w nocy wysiadłam w Katowicach.
Tak skończyła się przygoda ze Szlakiem Nadbużańskim. Okolice Bugu, czy Buga, jak mówią mieszkańcy tamtych ziem, bardzo przypadły mi do gustu. Problemy z nawigacją także miały swój urok - będzie co wspominać, chociaż o brnięciu przez bagna i darciu się przez pokrzywy wolę zapomnieć :-)