czwartek, 28 września 2017

Appalachian Trail: podsumowanie

Appalachian Trail (po polsku Szlak Appalachów), szlak pieszy biegnący z południa na północ wzdłuż grzbietu Appalachów, gór położonych na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych prowadzi przez 14 stanów, od Georgii do Maine. Ma 2189,8 mili czyli 3523 km.

Według informacji, jakie uzyskałam od dyrekcji szlaku Appalachian Trail Conservancy, przede mną szlaku nie przeszedł żaden Polak.



Wyprawa trwała 122 dni: 29 marca o 16:38 rozpoczęłam wędrówkę na szczycie Springer Mountain w Georgii, w polowie szlaku (w pobliżu Pine Grove w Pennsylvanii) bylam 29 maja o 7:50. Przejście zakończyłam zdobyciem szczytu Mount Katahdin 28 lipca o 14:15. Planowalam zakonczenie 29 lipca dla równego rachunku, ale wyszło wcześniej - czas przejścia poniżej czterech miesięcy.

Wpisałam się do księgi wyjść jako 1359. W połowie dostałam numer 368. Zakończyłam jako numer 191.














Przed wyjazdem zakładałam, że uda mi się uzyskać średnią 16 mil (25,7 km) na dzień, a moim celem było przejście całego szlaku w mniej niż 130 dni, co uznaje się za przejście szybkie (średnio przejście zajmuje hikerom 150-180 dni). Od razu przekonałam się, że jestem w stanie iść szybciej i moja średnia systematycznie rosła. Przez jakiś czas było to powyżej 30 km dziennie, ale zgodnie z przewidywaniem na północy zwolniłam i moja średnia spadła. Ostatecznie średnia wyniosła 18 mil dziennie, czyli 29 km.
Jest to dużo lepszy wynik niż w Nowej Zelandii (przejście 3353-kilometrowego Te Araroa zajęło mi 150 dni). Skąd taka różnica? Po przejściu Te Araroa miałam już dobrą formę i doświadczenie, umiałam lepiej organizować czas na szlaku. Zamiast wędrować tylko przez 10 godzin dziennie maszerowałam przez 12 - 13 godzin. Byłam zmuszona krócej spać.
Mój najkrótszy dystans wyniósł 4 mile (6,5 km). Najdłuższy 30,3 mili (49 km).
Nie miałam ani jednego dnia "zero", szłam każdego dnia, niezależnie od warunków. Nie lubię robić przerw w wędrówce.


Dzień na szlaku

Pora wstawania zależała oczywiście od pory roku. Na początku o 7 było jeszcze ciemno. Później, w miarę jak wschody słońca następowały coraz wcześniej, mogłam wstawać wcześniej. W większości przypadków rozpoczynałam dzień o 5:30. Najwcześniej o 4:40.
W ciągu dnia robiłam przeważnie tylko dwie krótkie przerwy na drugie śniadanie i lunch lub lunch i podwieczorek. Do tego oczywiście dochodziło mnóstwo przystanków fotograficznych.
Szłam najczęściej około 12-13 godzin i starałam się dojść do zaplanowanego miejsca noclegu około 19:30. Oczywiście zależało to od pokonywanego dystansu, który każdego dnia był trochę inny.
Rano na zebranie się potrzebuję jednej godziny, wieczorem półtorej godziny.
Na YouTubie zamieściłam film, w którym opowiadam o swoim dniu na szlaku, polecam :-)


Warunki terenowe

W czasie wędrówki przekonałam się, Appalachian Trail wygląda dokładnie tak jak na filmach, które z takim zapałem oglądałam przez ostatnie lata. Rozpoznawałam znajome miejsca, nazwy miast i szczytów. Okazało się jednak, że statystyczny YouTuber poświęca najwięcej czasu na filmowanie południa, na północy jednak jest już zmęczony i trudności wędrówki przez ostatnie stany często pomija.
Od Georgii do Maryland szlak wygląda tak jak można o nim przeczytać: przyjemna szeroka ścieżka, wiele podejść, ale nie ekstremalnie stromych. Piękne bujne lasy, pełne rododendronów, azalii, dębów i klonów. Zielony tunel!


Środkowa część szlaku biegnąca przez Pennsylvanię, New Jersey, New York, Connecticut i Massachusetts coraz bardziej się wznosi, jest jednak stosunkowo płaska. Trudność sprawiają coraz częściej zwaliska skał, piargi, których nie sposób dostrzec patrząc na góry z daleka.

Od Vermontu góry wznoszą się coraz wyżej, w New Hampshire i południowym Maine osiągając największe wysokości względne. Jedynie krótki odcinek w 100 Mile Wilderness jest płaski, a kulminację wszystkich podejść stanowi ostatnie, na szczyt Katahdin. Wszędzie tam pojawia się mnóstwo ścian skalnych i odcinków wspinaczkowych, sa tez wielkie przewieszone glazy. To wlasnie ze wzgledu na trudnosci techniczne, w przeciwienstwie do pozostalych szlakow Potrojnej Korony, Appalachian Trail nie da sie pokonac konno.


Informacja o 156 km podejść na całym szlaku jest jak najbardziej prawdziwa. Codziennie trzeba wspiąć się co najmniej kilometr, dla mojego 122-dniowego przejścia średnie podejście na dzień wynosi 1,28 km.

W stanie Maine znajduje się sporo rzek, które trzeba przejść w bród. Nie miałam trudności z żadną przeprawą, jednak trafiłam na korzystne warunki, czasami rzeki wzbierają i trzeba przeczekać aż poziom wody opadnie.


Z powodu swojego położenia w stosunkowo najbardziej cywilizowanej i najgęściej zaludnionej części USA i łagodniejszego klimatu Appalachian Trail bywa błędnie postrzegany jako najłatwiejszy z szlaków amerykańskich, jednak trudności techniczne w północnej części szlaku sprawiają, że można go uznać za jeden z najtrudniejszych. Wędrujący szlakiem są tym niezmiennie zaskoczeni.


Appalachian Trail vs Główny Szlak Beskidzki

Spróbuję porównać AT do tego, co w części lub całości znacie, czyli Głównego Szlaku Beskidzkiego. Zaznaczę przy tym, że nie miałam dotąd przyjemności przejść żywieckiego odcinka GSB.

Appalachian Trail jest od GSB 7 razy dłuższy, ale to oczywiście jest najmniej istotne.

Trzeba pamiętać, że południowa część Appalachian Trail bardzo różni się od północnej. Grzbiety południowych Appalachów przypominały mi często Bieszczady, Pennsylvania natomiast Beskid Niski z jego łąkami i polami.

AT na południu to wygodna ścieżka, nie mająca nic wspólnego z drogami leśnymi, często rozjeżdżonymi przez traktory przy wywózce drewna. Z kolei kamienie, na które narzekają polscy turyści wydają się drobnym żwirkiem przy ostrych kamieniach, z którymi mamy do czynienia dalej na północ Appalachów. Ostatnie 500 mil bardziej przypomina Tatry, czasem zachodnie, czasem wysokie, lecz las sięga tam wyżej - wyobraźcie sobie Orlą Perć zarośniętą gęstą świerczyną regla górnego. Wspinaczka z użyciem rąk w północnej części AT nie należy do rzadkości.

W Beskidach mamy do czynienia z lasem gospodarczym, zniszczonym i często brzydkim. Wyjątek stanowią bukowe lasy Beskidu Niskiego i Bieszczad. W Appalachach lasy także zostały dawniej wycięte, ale nie zastąpiono ich chorowitą monokulturą, lecz pozwolono odrosnąć w naturalnym stanie, dlatego teraz wiosną cieszą oczy różnokolorowe kwiaty. W Polsce większość kwitnących wiosną gatunków roślin jest bardzo rzadka.

Na GSB częściej przechodzimy przez miejscowości, częściej wędrujemy przez tereny wiejskie. Na AT przeważnie do miasta trzeba z przełęczy łapać stopa, a wędrówka odbywa się cały czas przez góry i lasy.

Amerykanie mają do swojego Głównego Szlaku podobny stosunek jak my do naszego, jest on marzeniem i wyzwaniem. Oba zostały wytyczone w okresie międzywojennym i powstały na fali tego samego trendu ucieczki od cywilizacji i popularyzowania pieszych wędrówek (GSB w 1935, AT w 1937).



Kierunek marszu

Appalachian Trail, podobnie jak prawie każdy inny szlak jest szlakiem dwukierunkowym.
Idąc na północ trzymamy się tradycji, mamy okazję podziwiać wiosnę, która w strefie umiarkowanej półkuli północnej jest czymś cudownym. Cały las zakwita, zieleni się, jest to coś niezwykle pięknego. Większość idących na północ zaczyna wędrówkę w marcu, ci którzy wiedzą, że będą mogli iść szybciej, w kwietniu. Trzeba wyrobić się do końca września, ponieważ wtedy przychodzi zima i dyrekcja Parku Stanowego Baxter zamyka szlaki prowadzące na szczyt Katahdin. Zaczynając w marcu z pewnością trafi się na opady śniegu, zdarzają się one także w kwietniu (podobnie było w tym roku), a chłody panują do końca maja. Wędrówka na północ pociąga za sobą konieczność zabrania cięższego, zimowego sprzętu. Największe opady mają miejsce na wiosnę, jednak idąć w szybkim tempie mamy szansę uniknąć letnich upałów (mnie się udało).

Chcąc iść na południe najlepiej zacząć wędrówkę w czerwcu. Szlak na Katahdin jest najczęściej otwierany 1 czerwca, choć czasami już w maju (w tym roku około 20 maja).
Idący na południe też muszą zdążyć przed zimą, mają jednak na to więcej czasu, bo zima na południu przychodzi później i jest łagodniejsza. W tym przypadku można iść przez cały czas z lekkim, letnim zestawem sprzętu.

Panuje pogląd jakoby idąc na północ idzie się cały czas w tłumie, nie jest to jednak prawda, tak jest tylko na początku, kiedy na raz zaczyna bardzo wiele osób, ale część szybko się wykrusza, a reszta idzie w różnym tempie. Takie samo zjawisko (nazywa się je "bubble", czyli bąblem na wykresie startujących hikerów) występuje na północy kiedy wszyscy zaczynają na początku lata.

Ze względów widokowych bardziej atrakcyjna jest wędrówka na północ, która kończy się we wspaniałych górach, z finałem na monumentalnym Katahdinie. Sprawa wygląda podobnie jak na Głównym Szlaku Beskidzkim - albo kończymy w Bieszczadach, albo w Ustroniu...



Pogoda

Średnia suma opadów w Appalachach jest wyższa niż w Nowej Zelandii. W górach jest to 2000 mm, w dolinach 900 mm.

Po jesiennej suszy z 2016 roku kiedy wszystkie górskie źródła wyschły i pożary zniszczyły znaczną część szlaku wszyscy mieli obawy, że te warunki się utrzymają. Stało się jednak odwrotnie, wiosna i lato 2017 były wyjątkowo chłodne i deszczowe. Z dwojga złego wolę chłodny deszcz niż upał, więc w sumie cieszyłam się, że trafiłam tylko na dwie fale upałów.


Upały na wschodzie Stanów są wyjątkowe: temperatura sięgała 95 stopni Fahrenheita (35 stopni Celsjusza) w cieniu, nocą nie schodziła poniżej 30. Upał był bardzo męczący, a do tego powietrze było bardzo wilgotne.

Temperatura w tym roku wynosiła około 15-20 stopni, było kilka mroźnych nocy, wiele z temperaturą tuż powyżej zera, równie wiele gorących nocy i dni z temperaturą około 25 stopni Celsjusza. Naturalnie na południu panuje cieplejszy klimat, a na północy chłodniejszy, przypominający warunki panujące w Skandynawii.


Niże i ich fronty nadciągały zawsze od Pacyfiku, przez Kanadę - z północnego zachodu. Przynosiły zawsze duże opady, bardzo często były burze i czasem tornada, przed którymi wydawano ostrzeżenia.



Uciążliwości

Wszyscy obawiają się spotkań z niedźwiedziami. Byłam jedną z osób, które spotkały ich najwięcej (16 na AT, 1 na Long Trail), jeden z nich zachowywał się dziwnie i nie chciał odejść, ale udało mi się go odstraszyć. Reszta uciekała natychmiast w las lub wspinała się na drzewa.


Większość węży jakie można spotkać na szlaku jest niegroźna. Groźne są tylko grzechotniki wygrzewające się na skałach latem i węże miedzianogłowe. Nie spotkałam żadnego z nich, choć wiem, że miedzianogłowy mieszkał pod wiatą, w której spałam.

Plagą są kleszcze i roznoszona przez nie borelioza. Ja nie używam żadnych środków chemicznych z zasady, więc po prostu zbierałam je, ale wiem, że działa wykąpanie odzieży w permetrynie. Dobrą metodą jest noszenie krótkich spodenek, dzięki temu można wyłapać kleszcze od razu na nogach, gdzie trafiają się najczęściej. Na długich spodniach ich nie wyczujecie i nie zobaczycie, jeśli są ciemne. Wpełzną wam wyżej, gdzie ich nie dostrzeżecie. Jeżeli upieracie się przy długich spodniach pamiętajcie o tym, żeby włożyć skarpetki na spodnie, inaczej kleszcze ze skarpetek powędrują pod spodniami (na zdjęciu poniżej jest jedyny kleszcz, który wczepił mi się w skórę - tego dnia miałam na sobie długie spodnie przeciwdeszczowe, a kleszcz ukrył się pod stabilizatorem). Oczywiście trzeba często sprawdzać, dobrze mieć ze sobą lusterko (jednego musiałam wyjąć z ucha). Kleszcze przenoszą jelenie i psy, a niestety bardzo wiele osób wyrusza w góry z psami. Stąd właśnie kleszcze biorą się w wiatach. Kleszczy miałam 23 i połowa pochodziła od psów (czerwono-czarne to psie, czarne jelenie).


Chmary komarów, które pojawiły się na bagnach w czerwcu były trudne do zniesienia. Wyżej w górach ich nie było, ale w dolinach były ich miliony. Miewałam po 200 ukąszeń na jednej nodze, a jednak broniłam się przed używaniem DEET. W końcu poddałam się i wzięłam czyjąś resztkę z hiker box'u, ale i tak używałam tylko w ostateczności. W 100 Mile Wilderness musiałam nawet założyć kurtkę.


Do rzeczy, których wędrowcy boją się najbardziej należą także choroby: norovirus czyli grypa żołądkowa i giardia, pasożyt, którego można złapać z zanieczyszczonej wody. Z tych dwóch miałam tylko wirusa, choroba trwała tydzień, a osłabiona byłam przez dalsze dwa. Było to bardzo przykre doświadczenie, męczyłam się, ale jakoś przeżyłam i nie przerwałam z tego powodu wędrówki.

Oprócz tego wszystkiego na wędrowca czekały trujące rośliny, całą wiosnę obawiałam się pnącza zwanego poison ivy, na które uczulone jest 80% ludzi. Zdążyłam w nie nieświadomie wejść wiele razy zanim dowiedziałam się wreszcie jak wygląda. Wyszło na to, że nie jestem uczulona, i całe szczęście, bo gatunek ten jest bardzo powszechnie występujący.



Nawigacja

Z nawigacją na Appalachian Trail nie miałam żadnych problemów. Szlak jest doskonale oznakowany białymi pionowymi paskami, jedynie oznaczenia skrętu są mylące: dwa paski jeden nad drugim oznaczają skręt, ale nie mówią nic o kierunku. Jeżeli górny jest umieszczony bardziej z boku to on właśnie wskazuje kierunek. Było to dla mnie dziwne, ale dało się przyzwyczaić. Problem z odczytaniem znaków miałam jedynie wtedy kiedy spadł śnieg - pnie drzew, na których były białe znaki przysypał równie biały śnieg.


Do nawigacji służył mi przewodnik The AT Guide Davida "Awola" Millera. Miałam w planie pociąć go na części, ale ostatecznie doniosłam go do końca w całości ze względów sentymentalnych. Przewodnik zamiast map zawiera profil wysokości, na którym są zaznaczone wszystkie charakterystyczne punkty, wiaty i źródła wody. Są też mapki miejscowości, adresy hosteli, sklepów, bibliotek, informacje o darmowych prysznicach itp.
Wiele osób korzysta z nawigacji w telefonie i posługuje się GPSem oraz specjalną aplikacją. Taki wariant jest na pewno lżejszy.


Noclegi

Baza noclegowa na Appalachian Trail jest fenomenalna. Trzyścianowe, przytulne wiaty rozmieszczone są gęsto wzdłuż całego szlaku. Wiaty były dla mnie jednym z czynników wyboru tego szlaku, po Nowej Zelandii miałam dość biwakowania w deszczu. Zaledwie 9 nocy spędziłam w namiocie, większość pozostałych noclegów była właśnie pod wiatami. Amerykanie nie lubili w nich spać, uważali że są brudne i bali się gnieżdżących się w nich myszy. Na nocleg pod wiatą decydowali się tylko w deszczu. Latem był w wiatach problem z komarami, ale rozwiązałam go rozwieszając moskitierę wyjętą z mojego namiotu (jest dwupowłokowy).


Rozbić namiot przeważnie było można wszędzie, tylko w bardziej zurbanizowanych stanach były wyznaczone miejsca. Przygotowane biwaki miały wydeptane miejsca pod namioty i rzadko kto rozbijał się zupełnie na dziko.

W miastach i wsiach, często blisko szlaku, było bardzo dużo hosteli, omijałam je jednak szerokim łukiem ze względu na koszty: nocleg w hostelu w wieloosobowym pokoju, często we własnym śpiworze to 20-30 $.

Gminy wyznaniowe, których jest w USA 42000 udostępniały hikerom pomieszczenia do spania z opłatą dowolną, można też było odpracować swój pobyt składając pranie czy odkurzając podłogę. Z tych hosteli korzystałam kilka razy, a po zakończeniu przejścia wróciłam odpocząć do właśnie takiego hostelu w Rutland w stanie Vermont.

  

Jedzenie

Jedzenie w Ameryce nie umywa się do europejskiego, ani nawet nowozelandzkiego. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że w USA nie ma kultury jedzenia czekolady, dział słodyczy jest bardzo skromny, jest tylko produkt czekoladopodobny firmy Hershey i batony. Byłam zmuszona przerzucić się na mniej kaloryczne suszone owoce (szczególnie lubiłam suszone figi i rodzynki). Dobre były chipsy.

Cechą charakterystyczną amerykańskiego jedzenia jest nadmiar cukru, brak tłuszczu i przyciąganie klienta wysoką zawartością białka. Tuńczyk w torebce, którego tak lubiłam w Nowej Zelandii w Ameryce był dwa razy mniejszy, niskokaloryczny, zanurzony tylko w sosie własnym. Niezwykła była też skłonność Amerykanów do zażywania syntetycznych witamin, apteki były równie wielkie jak sklepy spożywcze.

W sklepach jest stosunkowo tanio, można kupić paczkę bułek czy ciastek za dolara, parówki 8 sztuk nieco lepszego gatunku za cztery-pięć dolarów. Ze względu na ograniczony budżet nie kupowałam liofilizatów, choć były łatwe do dostania. Zastąpiłam je ziemniakami instant (te akurat były smaczne, dostępne w kilku wariantach smakowych) z kawałkami suszonego boczku lub kabanosami oraz makaronem w gotowym sosie z wyżej wspomnianym tuńczykiem lub żółtym serem.


Bardzo lubiłam dodawać do swoich potraw świeżą zieleninę znalezioną w lesie: szczypiorek, czosnek niedźwiedzi, miętę.

Zakupy wypadały różnie. W większych miejscowościach były duże i tanie supermarkety, w sklepach sieci Walmart było wifi - to były najlepsze miejsca na relaks. Inną opcją był bardzo tani Dollar General, w którym jednak nie było żadnych świeżych produktów, owoców ani nabiału. W małych miasteczkach były malutkie sklepiki, w niektórych tylko stacja benzynowa. Na stacjach najgorzej robiło się zakupy, bo nie mieli tam makaronu ani puree ziemniaczanego, tylko słodycze, chipsy i kabanosy.

Możliwości uzupełnienia prowiantu trafiały się dość często - z reguły co 3-4 dni. Można byłoby nawet częściej jeździć do miasta w niektórych stanach, ale taka wycieczka zajmowała zawsze dużo czasu. Najdłuższy odcinek bez sklepu to 5 dni (100 Mile Wilderness, 100 mil, czyli 160 km).



Woda

Na całym szlaku nie ma większych problemów ze znalezieniem wody. Szlaki prowadzące do źródeł, podobnie jak wszystkie boczne odgałęzienia i skróty są oznakowane na niebiesko. Na południu wystarczyło nosić mniej niż litr wody, później było z tym trochę gorzej, ale nigdy nie niosłam więcej niż 2l. Ponieważ nie filtrowałam wody musiałam czasem ominąć jakieś podejrzane strugi, a na północy jeziora, które bywały jedynym źródłem wody. Najdłuższy odcinek bez dostępu do wody wynosił 20 mil, czyli 32 km.


Uważam filtrowanie wody na Appalachian Trail za niepotrzebne, ale nie będę nikogo namawiać. Zawsze trzeba się zastanowić skąd płynie woda, nie jest dobrze pić z wezbranych strumieni (spłukują wszystko z ziemi). Większych rzek unikałam.


Ludzie

Bardzo fajnym doświadczeniem było wędrowanie wśród innych hikerów i obserwowanie ich poczynań. Wreszcie przeżywałam to, czego się naoglądałam i bardzo mi się to podobało. Z czasem na szlaku się rozluźniło (czyt. wszystkich wyprzedziłam :-)). Rzadko spotykałam kogoś więcej niż dwa-trzy razy, przez co trudno mi było nawiązać długoterminowe znajomości, większość szła wolniej ode mnie. 


Rzadko kto chodził samotnie, a kobiety prawie nigdy - Europejki różnią się pod tym względem od Amerykanek. Wszyscy przeważnie wędrowali w grupach lub przynajmniej parach. W hostelach odbywały się imprezy i nawet kilkudniowe popijawy. Z czasem niektórzy zamienili się w tzw. hiker trash, czyli element imprezowy, którego sposób życia odbiega od zwyczajów cywilizowanych ludzi. To pojęcie dotyczy też syndromu, na który i ja cierpię: przestaje się przywiązywać wagę do takich rzeczy jak brudne i dziurawe ubranie, co bardziej restrykcyjne normy społeczne :-). Niektórzy mylą hikerów z bezdomnymi...


Ciekawy był stosunek hikerów do tak zwanych purystów, czyli ludzi, którzy tak jak ja nie oszukiwali i przeszli cały szlak, każdą milę. Na Appalachian Trail jest bardzo dużo możliwości oszukiwania - niebieskie szlaki omijają trudne fragmenty, prowadzą skrótami. Prowadzą też do atrakcji, takich jak wodospady, w takim przypadku szłam do wodospadu i wracałam tą samą drogą.


W Nowej Zelandii non-skiperzy przez pozbawioną motywacji resztę byli traktowani jako odmieńcy. W Ameryce byliśmy traktowani z szacunkiem i wręcz podziwem. Znana była historia mężczyzny, który w czasie powodzi niózł plecak nad głową idąc w wezbranym jeziorze Watauga - to był prawdziwy purysta.

Appalachian Trail Conservancy określa tutaj zasady: w sytacji zagrożenia, pożaru, powodzi, niemożliwości przejścia jakiegoś odcinka należy korzystać z wyznaczonego obejścia. Raz musiałam się takim obejściem posłużyć kiedy w Tennessee rwąca rzeka zalała szlak. Musiałam też kilka metrów obejść, kiedy nie byłam wstanie wspiąć się na przewieszoną skałę w Nowym Jorku.


Inną metodą oszukiwania jest poruszanie się autostopem, czyli yellow-blazing, podążanie za żółtymi znakami (pasy na amerykańskich szosach są żółte). Bardzo wiele osób korzystało z takiej możliwości... Był też aqua-blazing, czyli spływ kajakowy rzeką Shenandoah zamiast przejścia Parku Narodowego Shenandoah, uznawany przez AT Conservancy za niedopuszczalny.

Smutna prawda jest taka, że czystych przejść jest niewiele. Niektórzy posuwają się do ominięcia całych stanów, a mimo to twierdzą, że przeszli cały szlak. Takie spektakularne oszustwa najczęściej mają miejsce w Virginii i Pennsylvanii, stanach najtrudniejszych dla psychiki wędrowca.


Finanse

Podróż w obie strony wraz z transportem na i ze szlaku: 2812 PLN (sam lot z bagażem 2200)
Jedzenie 5000 PLN (+/- kilka $)
Noclegi 248 PLN (w tym hostel w Millinocket po zakończeniu przejścia 100 PLN)
Poczta 388 PLN
Paliwo 24 PLN
Nowy aparat fotograficzny: 1986 PLN
Bilet wstępu do Parku Narodowego Great Smoky Mountains 82 PLN 
Całkowity koszt wyprawy to około 10548 PLN

Wyprawa Szlakiem Appalachów miała charakter niskobudżetowy. Ten szlak jest do tego stworzony: jedzenie nie jest bardzo drogie, a do tego łatwo można zdobyć je za darmo: zostawione jako niepotrzebne w tzw. hiker box (pudełka na takie rzeczy były w każdym hostelu i innych miejscach publicznych, do których zaglądali wędrowcy) lub w postaci Trail Magic, jedzenia przygotowywanego przez okolicznych mieszkańców.

Żeby obniżyć koszty nie jadałam prawie nigdy w restauracjach (hamburgera zafundowałam sobie trzy razy, pizzę raz), nie kupowałam niczego świeżego z przeznaczeniem do gotowania, nie sypiałam w hostelach innych niż kościelne z opłatą "co łaska", a i to rzadko, korzystałam tylko z darmowych pryszniców, do miasta jeździłam autostopem.

W przeciwieństwie do Nowej Zelandii w Appalachach nie było problemu z darmowym noclegiem, rozbijać można się było zawsze w lesie za darmo lub spać w również darmowych wiatach. Zdarzyło się kilka razy, że wiaty były płatne, w takim przypadku rozbijałam namiot gdzieś dalej. Schroniska w White Mountains przyjmowały na noc hikerów w zamian za wykonanie drobnych prac.

Nie było też żadnych dodatkowych kosztów jak wynajęcie kajaka czy przeprawa promem.
Nie bez znaczenia jest też czas trwania wyprawy - Appalachian Trail przeszłam w czasie o miesiąc krótszym niż Te Araroa. Podobnie jednak jak w Nowej Zelandii wydatki wzrosły po zakończeniu wyprawy - dodatkowy miesiąc pochłonął kolejne 3000 zł (doszły zakupy pamiątek i transport).

Stosunkowo tanie było popychanie paczki, tzw. bounce box z rzeczami zapasowymi do kolejnych urzędów pocztowych. Jeżeli paczka była przesyłana dalej bez otwierania nie było opłaty za przesyłkę.

Jak zwykle sporym wydatkiem była wymiana zepsutego sprzętu, tym razem również zniszczyłam swój aparat fotograficzny i musiałam szybko kupić nowy (na Amazonie).


Dokumenty

Przed wyjazdem do USA musiałam wyrobić sobie wizę. Wiązało się to z wycieczką do Krakowa na rozmowę z konsulem, która przebiegła jednak bezproblemowo - w formularzu wpisałam, że jadę przejść Appalachian Trail, na rozmowie to potwierdziłam, odpowiedziałam na kilka podstawowych pytań, po czym konsul życzył mi miłej podróży. Wszystkim wybierającym się do USA radzę mieć konkretne plany i odpowiadać spokojnie i zgodnie z prawdą :-)


Sprzęt

Sprzęt jaki zabrałam na przejście Appalachian Trail nie różnił się wiele od zestawu, jaki miałam ze sobą na Te Araroa. Skupiłam się na odchudzeniu plecaka o kilogram, co bardzo odczułam na szlaku, kiedy musiałam z nim pokonywać znaczne wysokości. Nawet z zimowym sprzętem na początku miałam lżej niż w Nowej Zelandii.


Jak sprawował się zabrany sprzęt opiszę w osobnym poście.


Podsumowanie

Spełniłam kolejne marzenie, a wędrówka Appalachian Trail okazała się wspaniałą przygodą. Bardzo mi się w Ameryce podobało, z ciekawością obserwowałam życie w miasteczkach, lubiłam rozmawiać ze spotkanymi hikerami. Nigdy nie zapomnę zielonego tunelu i kwiatowych dywanów Virginii, umykających na drzewa niedźwiedzi, będę też pamiętać kąpiele w błękitnych jeziorach Maine. Podobało mi się ściganie się samej ze sobą, ale starczało mi jeszcze czasu na podziwianie widoków i robienie zdjęć, a nawet na pisanie bloga, co niejednokrotnie kończyło się wędrówką po ciemku, ale nie żałuję :-) Fantastyczne jest to, że z każdym krokiem czuję się silniejsza i wciąż jestem pełna zapału do wędrowania. Długie dystanse uzależniają!

Na YouTubie możecie obejrzeć serię filmów z mojego przejścia, niebawem opublikuję kilka kolejnych, na których opowiem Wam o życiu na szlaku, a także filmowe podsumowanie sprzętowe.

Bardzo lubię podpisywać się w ten sposób, więc i tym razem, z pozdrowieniami,

Agnieszka "Zebra" Dziadek :-)