Tradycyjnie w listopadzie chcieliśmy się z Michałem wybrać na któryś z polskich szlaków długodystansowych. Wybór padł na bardzo mało znany czerwony szlak Mielno - Kruszwica o długości prawdopodobnie 144 km (według mapy.cz, według PTTK 152 km. Doliczyłam się też 157 km na mapie). Nie jestem pewna czy to prawdziwe informacje, ale być może szlak posiada nazwę "Szlak Lednicki" lub "Szlak wyprawy gimnazjalistów trzemeszeńskich w 1863 roku". Szlak ten biegnie po części na terenie województwa wielkopolskiego, po części kujawsko-pomorskiego. Jest to obszar zajmowany we wczesnym średniowieczu przez Państwo Polan i właśnie śladami pierwszych Piastów prowadzi szlak, choć w zasadzie chodzi bardziej o miejsca związane z chrystianizacją, bo szlak omija kilka znaczących grodów (przechodzi też niestety w oddaleniu od Ostrowa Lednickiego). Szlak jest ciekawy z punktu widzenia zabytków historii, biwakowo jednak jest trudno - na Kujawach jest mało lasu i są to bardzo małe obszary. W sezonie wegetacyjnym pewnie można się cieszyć zielenią pól. My jednak trafiliśmy na pierwszy atak zimy.
Mielno to mikroskopijna miejscowość w powiecie gnieźnieńskim (gmina Mieleszyn), można łatwo je pomylić z kilkoma innymi Mielnami w kraju, więc należy uważać. Na początek szlaku bardzo trudno się dostać. Dawniej był dłuższy, ale nie wiem czy zaczynał się we wsi Mielno czy jeszcze gdzieś dalej. Początek odcięła droga szybkiego ruchu S5 i dopiero od niej da się zacząć wędrówkę. Prawodopodobnie istnieje jakaś komunikacja publiczna z Gniezna, ale szczęśliwym trafem Paweł i Marzena, znajomi, poznani przy okazji slajdowiska w Szubinie pod Bydgoszczą zgodzili się nas przenocować i podrzucić rano na szlak samochodem. Spotkaliśmy się z Michałem na PKP w Bydgoszczy, autobusem pojechaliśmy do Szubina, tam odebrała nas Marzena i jeszcze jakiś czas jechaliśmy autem. Gościna była fenomenalna i nawet znalazłam pluszową kuzynkę :-) Bardzo dziękujemy!
Nie mieliśmy pojęcia gdzie szukać kropki, na mapy.cz szlak zaczynał się na skraju drogi. Znajdowała się tam brama płotu zabezpieczającego przed wtargnięcie zwierzyny na drogę, ale dało się tamtędy przecisnąć. Znaków szlaku nie było, znaleźliśmy je kilkaset metrów dalej. Prowadziły z prawej strony, więc poszliśmy zobaczyć dokąd uda nam się dojść. Doszliśmy na skarpę S5, tam stało drzewo z pierwszym znakiem. Podczas filmowania wstepu do filmu mój aparat zastrajkował (a to już był ten awaryjny, który rodzina wysłała mi do Norwegii po awarii mojego głównego aparatu). Szczęśliwie Michał miał ze sobą swojego Canona i wypożyczył mi go - zdjęcia i filmy z tej wędrówki są wykonane Canonem G7x mark II.
Koniec listopada dał o sobie znać. Noc była mroźna i poranek lodowaty, a to jeszcze było nic - miała nadejść prawdziwa zima. Póki co cieszyliśmy się ostatnimi jesiennymi widokami na pola i zagajniki, przerywane niewielkimi osadami. Miałam na sobie aż trzy bluzy - przerażona prognozą pogody pożyczyłam od Marzeny dodatkowy polar.
Zaciekawiły nas worki z sadzonkami, przyszykowane przez leśników do sadzenia. Widać było, że nie planują monokultury sosnowej, bo w workach były i dęby, i buki.
W porze drugiego śniadania zaczęliśmy się rozglądać za jakimś miejscem, w którym moglibyśmy usiąść. w polu stała niezła wiata z ławkami, ale wiatr wiał prosto do wnętrza i był tak lodowaty, że poszliśmy dalej i spoczęliśmy dopiero w lesie, w bardzo ciasnym młodniku, w którym w ogóle nie wiało. Bardzo się cieszyliśmy, że spakowaliśmy się na zimowo i zabraliśmy termosy. W mojej kanapce znajdowała się przepyszna wędzona ryba z lokalnej hodowli.
Oznakowanie było bardzo stare, ale przeważnie widoczne.
Doszliśmy właśnie nad brzeg Jeziora Kłeckiego, na skraju miejscowości Borzątew. Zeszliśmy na plażę - gdyby tylko było 30 stopni więcej... W tym momencie zaczął padać śnieg i to całkiem gęsto. Czekało nas kilka kilometrów wzdłuż jeziora i liczyliśmy na osłonę drzew, ale był tylko rzadki lasek sosnowy w drugiej połowie tego odcinka.
I tak przyszła zima. Kiedy doszliśmy do Kłecka na ziemi było już kilka centymetrów śniegu, a nasze biegowe obuwie zaczęło przemakać. Weszliśmy do sklepu, kupiliśmy coś drobnego i poprosiliśmy o wodę. Zachód słońca miał być niedługo, a przed nami jeszcze kawał drogi. Jednak biel śniegu sprawiła, że pomimo grubej warstwy szarych chmur na niebie, dłużej niż zwykle było jasno. Nie mieliśmy po drodze żadnego lasu biwakowego, ale miała być przynajmniej kępka drzew nad małym Jeziorem Kamionek. Na miejscu okazało się, że ta kępka zamienia się w las dalej na zachód, więc poszliśmy po śniegu wzdłuż brzegu pola i weszliśmy w las. Było tam bardzo widno, było widać światła ze wsi Kamionek, ale równo i liście w podłożu. Myśleliśmy najpierw o ognisku, ale bylibyśmy widziani, a zresztą padał mokry śnieg i marzyliśmy tylko o tym żeby zalec w śpiworach osłonięci tropikami namiotów, a nie siedzieć jeszcze na zewnątrz i pracować przy obróbce mokrego drewna. W plecaku była kiełbaska, cebulka, pasta pomidorowa - zupę można było zrobić w garnku. Po kolacji padliśmy spać, zasłużyliśmy na odpoczynek.
Rano las wyglądał jak z bajki. Albo jak z bushcraftowego filmu :-) Było cicho, namioty przysypane śniegiem, wszystko zamarznięte. Nasze buty i skarpety też. Skarpety łatwo było rozmrozić w kieszeni, a buty do biegania są na tyle miękkie, że nie trudno je założyć, nawet zamrożone. Założyliśmy cały zestaw skarpet, zwieńczony wodoodpornymi, więc liczyliśmy na to, że nogi nie będą nam bardzo marznąć. Zwinęliśmy powoli biwak, tzn. staraliśmy się zrobić to szybko, ale wyszło jak zawsze :-)
Michał pragnął prawdziwej kawy, a we wsi od razu odkryliśmy restaurację. Przygotowywali imprezę i nie obsługiwali gości, ale kiedy pojawiła się właścicielka, była okazja wyrazić naszą rozpacz z tego powodu. Kobieta była bardzo miła, zainteresowana naszą leśną działalnością. Opowiedzieliśmy o szlaku i o tym, że biwakowaliśmy zaraz obok. Kawa zaraz pojawiła się na stole :-)
Pokrzepieni ruszyliśmy dalej. Asfalt nie był odśnieżony, a las całkiem zimowy. Skręciliśmy potem w dróżkę pozbawioną znaków szlaku, ale tak nam pokazywała nawigacja. Po drodze były przepiękne pola kapusty, klasyka polskiego krajobrazu rolniczego, tak doskonale opisana w Chłopach Reymonta. Choć kapusta nie powinna chyba tak długo pozostawać w polu.
Trochę mniej przyjemnie było iść przez wioski wśród pól. Zimno było przenikliwe. Po naszej lewej pojawiło się wielkie pole z pomnikiem, a potem brama wjazdowa z napisem "Lednica 2000" - to chyba było pole na którym zbierają się pielgrzymki. Gdzieś tam w oddali, niewidoczne, było Jezioro Lednica z wyspą Ostrów Lednicki, na której miał miejsce chrzest Mieszka I, my jednak musieliśmy zrobić jeszcze kilka kilometrów polami, zanim zbliżyliśmy się do jeziora. Lunch zjedliśmy na przystanku autobusowym należącym do wsi Latalice.
Wreszcie w Lednogórze dotarliśmy nad brzeg Jeziora Lednica. Widać było skansen na przeciwległym brzegu i zrekonstruowane zabudowania na wyspie. Znajduje się tam muzeum, które planowaliśmy zwiedzić nawet za cenę zbaczania ze szlaku, ale okazało się, że zimą jest nieczynne. Bardzo żałowaliśmy, bo na wyspie są ruiny palatium (kamiennego pałacu), którego budowa rozpoczęła się między 936 a 985 rokiem, a kaplicą, w której znajduje się baptysterium. Najprawdopodobniej to właśnie tam dał się ochrzcić Mieszko I. Są tam też ruiny podobnie starego kościoła. Były to jedne z pierwszych kamiennych budowli wybudowanych na terenie Państwa Polan. Wcześniejsze budowle były drewniane i praktycznie nic się z nich nie zachowało. Można przypuszczać, że drewniane dwory i świątynie wyznawców dawniejszej religii były bogato rzeźbione i malowane, podobnie jak u Wikingów, jednak niewiele na ten temat wiadomo. Szczególnie jeżeli chodzi o świątynie, informacje na ich temat zaginęły wraz z wprowadzeniem chrześcijaństwa, co jest niezwykle smutną okolicznością.
Siedzieliśmy więc na ławce nad jeziorem, w którym pewnie wciąż pływają ryby-praprawnuczki ryb łowionych na stół Mieszka I i dumaliśmy na tym, co straciliśmy w wyniku tego wydarzenia, które jednakowoż było nieuniknione i w gruncie rzeczy politycznie się opłacało.
Ze szlaku niewiele widać... Jezioro szybko zniknęło za naszymi plecami. Skręciliśmy w kolejną serię ośnieżonych pól. Słońce zaszło malowniczo, a na karminowym niebie ukazało się jedno z rzadszych zjawisk optycznych - słup świetlny. Tworzy się on w kryształkach lodu i czasem występuje razem z poziomym kołem horyzontalnym, lecz nie tym razem.
W Fałkowie odkryliśmy sklep, sympatyczny sprzedawca nalał nam wody i nawet zrobił herbatę do termosów. Kiedy wyszliśmy, było już ciemno. Szlak prowadził asfaltem w pobliże pętli S5. Za nią były jakieś zaczątki terenów przemysłowych - na razie jedna fabryka łóżek. Za nią był mały zagajnik - nasza jedyna szansa na biwak. Było tam dość gęsto i musieliśmy długo szukać z czołówkami miejsca na dwa namioty. Znaleźliśmy takie przy słupie z solą dla zwierząt... Nie było innego wyjścia. Mieliśmy nadzieję, że leśniczy nie pojawi się o świcie. O ognisku oczywiście nie było mowy w takim miejscu. Rozbiliśmy namioty i wpełzliśmy do środka. Z początku wydawało się że jest dość ciepło, ale chwycił kilkustopniowy mróz.
Rano dopiero zobaczyliśmy gdzie się tak naprawdę rozbiliśmy. Nie była to zła miejscówka, tylko dość widoczna. Ale było ok. Ciepłe śniadanie wprawiło nas w dobry nastrój. Po niebie przesuwały się klucze gęsi, miło było posłuchać ich gęgania.
Zbliżaliśmy się powoli do Gniezna. Ale było znowu zimno. Inaczej się wędruje zimą po lesie, a inaczej przez pola i wioski. Zaczął padać śnieg i bez kurtki iść się nie dało. Nałożyliśmy kaptury i parliśmy naprzód.
Przed południem doszliśmy do miasta. Rozważaliśmy Muzeum Pierwszych Piastów, ale okazało się, że jest zamknięte. Kontynuowaliśmy więc szlakiem nad Jezioro Jelonek. Był stamtąd ładny widok, przeszła nawet jakaś wycieczka - nie byliśmy jedynymi chętnymi do zwiedzania.
Skierowaliśmy nasze kroki ku Archikatedrze Gnieźnieńskiej, gdzie planowaliśmy osiąść na dłużej. Pierwsza świątynia na gnieźnieńskim wzgórzu, zwanym Wzgórzem Lecha, została wzniesiona za panowania Mieszka I (przed rokiem 992). W podziemiach dzisiejszego kościoła znajdują się ruiny tej właśnie świątyni, jak również relikty nowszych. Podziemia chcieliśmy zobaczyć przede wszystkim, ale interesowało nas też Muzeum Archikatedralne, bo zebrano tam zabytki z kościołów z całej okolicy. Poszliśmy kupić bilety i niestety nasz entuzjazm od razu został zgaszony przez bardzo nieprzyjemną obsługę muzeum. Podpadliśmy od razu samym faktem, że byliśmy nietypowymi turystami z plecakami, pytaliśmy o ceny biletów i jeszcze co gorsza zapytaliśmy czy dozwolone jest zwiedzanie z butelką wody. Pani w szatni zbluzgała nas mówiąc, że jesteśmy nieodpowiednio przygotowani do obcowania z kulturą wysoką (to cytat). Nader niska była kultura tej pani... Odpowiedziałabym jej, że w nowojorskim Metropolitan Museum of Art nie stroją takich fochów, ale nie miałam okazji, bo poszłam się napić wody z kranu w WC, a wszystkich tych uwag wysłuchał Michał. Byliśmy w nienajlepszych humorach, ale jednak postanowiliśmy się nie przejmować i przystąpiliśmy do zwiedzania.
Ledwo zaczęliśmy, pani nas znowu upomniała, że powinniśmy użyć audio przewodnika. Nie znoszę audioprzewodników i nigdy ich nie używam, nie ma tam nigdy konkretnych informacji, tylko bajdurzenie nie wiadomo o czym, a jeszcze przeważnie sprzęt nie działa (musieliśmy podać swoje dane na wypadek kradzieży tego ustrojstwa). Nie inaczej było tym razem. Kiedy chcieliśmy pozyskać informacje na temat dziwnego drewnianego kielicha, który nie miał opisu na kartce w gablocie włączyliśmy przewodnik tylko po to, żeby się przekonać, że drętwy głos nic na jego temat nie mówi i przechodzi do następnej sali. Trzeba przyznać, że w muzeum jest spora kolekcja gotyckich rzeźb.
Na piętrze był zbiór po... kardynale Wyszyńskim. Sygnety, czerwone pantofle, purpurowe kapelusze z frędzlami, pełen asortyment kardynalskiego glamouru. Dobrze, że pani przestała nas akurat pilnować, bo słuchając naszych komentarzy doznałaby zjeżenia włosów na głowie. Fajne były pamiątki po obchodach 1000-lecia chrztu Polski - pastorał i krzyż były ozdobione bursztynami, rzeźbionymi w stylu lat 60.
Na dworze było zimno, ale chętnie odetchnęliśmy świeżym powietrzem. Musieliśmy się trzymać harmonogramu zwiedzania - kazano nam podejść pod Drzwi Gnieźnieńskie o określonej godzinie. Znajdują się w ścianie kościoła, już za drzwiami przedsionka. Nie da się ich obejrzeć z bliska, są ogrodzone ozdobnym sznurem. Drzwi te zostały wykonane w XII wieku, a kompozycje na nich przedstawione ukazują życie św. Wojciecha. Pierwotnie znajdowały się w romańskiej budowli, do obecnego kościoła zostały przeniesione w XIV wieku, a wstawione na obecne miejsce w w XVIII wieku. Nie wiadomo gdzie ani przez kogo zostały wykonane, istnieje kilka koncepcji, w tym także koncepcja mówiąca o tym, że jest to wytwór rodzimy, na co wskazywać ma niedoskonałość odlewu. Są wykonane ze stopu miedzy i cyny, z niewielką domieszką ołowiu. Oprócz scen z życia św. Wojciecha, wśród ornamentów można znaleźć motywy roślinne i wplecione w nie postacie zwierzęce, również fantastyczne. Najbardziej podobała mi się małpa.
Długo staliśmy przed drzwiami i dyskutowaliśmy o życiorysie św. Wojciecha i wydarzeniach zmierzających do ustanowienia go świętym. Bezsprzecznie święty był Bolesławowi Chrobremu potrzebny, jego państwo zyskiwało dzięki niemu na znaczeniu również jako krzewiącemu chrześcijaństwo. Wojciech był Czechem, który w swoim rodzinnym kraju miał same problemy (w grę wchodziły liczne morderstwa). Śmierć męczeńska mogła przynieść mu chwałę. A może faktycznie wierzył w sens nawrócenia Prusów? To cesarz Niemiec Otton III poradził mu wyprawę do Prus i udanie się do Polan. Polanie byli ze swoimi sąsiadami z północnego wschodu w odwiecznym konflikcie. Prusowie trwali przy swojej wierze, a mieli też bardzo silną armię, którą pokonali dopiero kilka wieków później Krzyżacy. Wojciech udał się na ich tereny i podobno miał okazję wypowiedzieć się na wiecu, gdzie Prusowie jasno mu powiedzieli, że chrześcijaństwo ich nie interesuje i powinien natychmiast wracać tam, skąd przyszedł, inaczej zostanie zabity. Pomimo ostrzeżeń Wojciech zdecydował się wrócić, a Prusowie spełnili groźbę. Od tego momentu sprawa robi się naprawdę interesująca - o śmierci Wojciecha Bolesławowi Chrobremu doniosła nieznana osoba. Nie wiadomo kto to był, być może szpieg przez niego wysłany. Przyniósł ze sobą głowę Wojciecha, zdjętą z pala. Chrobry wykupił resztę ciała i złożył w gnieźnieńskim kościele. Zyskał w ten sposób ośrodek pielgrzymkowy. Otton III pielgrzymował do grobu Wojciecha w roku 1000, przy okazji zjazdu gnieźnieńskiego. W czasie jego wizyty w Gnieźnie założono metropolię arcybiskupią, której Wojciech został patronem, a jego brat Radzim Gaudenty został biskupem.
Chcieliśmy bardzo zobaczyć przestrzeń, w których te tajemnicze wydarzenia miały miejsce. Zeszliśmy w podziemia. Za nami skradała się wciąż ta sama pani. Przy wejściu znajdowała się tablica z rozrysowanymi planami poszczególnych kościołów. Usiłowaliśmy rozgryźć co wybudowano na czym. Wreszcie zagadnęliśmy panią i o dziwo udało nam się czegoś dowiedzieć. Pani była szczerze zdziwiona, że jesteśmy zainteresowani.
Przeszliśmy przez pomieszczenie z murami nowszego kościoła i zbliżyliśmy do resztek murów pierwotnej rotundy. Tam też była plansza ze schematem, bez niej nie sposób byłoby się rozeznać w rozkładzie pomieszczeń, a i tak było bardzo trudno. Staliśmy tam dobry kwadrans szukając prezbiterium, a zdumienie pani przewodniczki rosło. Zidentyfikowaliśmy posadzki i grobowce. W pewnym momencie wykrzyknęłam z zachwytem "grobowiec Radzima Gaudentego!". Na to już przewodniczka nie mogła wytrzymać i zaczęła nam opowiadać o tym, co jeszcze się tam znajdowało. "Tak jak państwo zauważyli..." powtórzyło się kilka razy :-)
Ostatecznie zawarliśmy rozejm z obsługą muzeum i była to bardzo udana wizyta. Polecam i sama wybieram się ponownie, mam nadzieję połączyć ponowną wizytę w Gnieźnie z wizytą na Ostrowie Lednickim. Obejrzeliśmy jeszcze szybko wnętrze katedry i ruszyliśmy na miasto.
Zrobiło się już późno. Zwiedzanie zajmuje dużo czasu. Zgłodnieliśmy, więc z pomocą nawigacji podążyliśmy w kierunku baru mlecznego.
Pomidorowa i schabowy, dla wegetarian były pierogi.
Podczas obiadu ogarnęliśmy sobie nocleg w mieście. Nie chciało nam się po ciemku iść za miasto i rozbijać w podmiejskim lasku. Znaleźliśmy pokoje do wynajęcia blisko szlaku, na południu miasta, tak że jeszcze mogliśmy przejść całe miasto szlakiem i następnego ranka mogliśmy zacząć od lasu. Szlak miał przedziwny przebieg przez jakieś pustkowie, dopiero potem pojawiły się osiedla ze sklepami.
W pokoju nie było bardzo ciepło, ale był to najtańszy nocleg w mieście. Ręczniki były na zamówienie, ale w cenie. Porozwieszaliśmy mokre namioty i śpiwory i jeszcze długo rozmawialiśmy o Prusach, Chrobrym i Wojciechu.
Wyjście z względnie ciepłego pokoju po dobrym i obfitym śniadaniu było całkiem znośne. I las był niezły. Dałoby się tam rozbić. Spotkaliśmy ekipę od prac leśnych. Mieli rozpalone ognisko, obok którego nie mogliśmy przejść obojętnie. Nie mieliśmy nic do upieczenia, więc tylko się grzaliśmy.
Dobre wrażenie zrobiła na nas wieś, chyba był to Kędzierzyn. Domy były ustrojone na pielgrzymkę świętego obrazu.
Miło było wejść w las, szkoda że nie trafiał się on w porze biwaku. Szliśmy nim dobre 6 czy 8 km, szlak miał inny przebieg niż na mapie i wykręcił bardziej na północ, dodając nam nieco dystansu, ale szliśmy ładnymi polami i brzegiem gaju.
Zbliżaliśmy się do następnego miasteczka, było to Trzemeszno. Nie mogliśmy oczywiście ominąć zabytków. Szczęśliwie kościół Wniebowzięcia NMP i św. Michała Archanioła był otwarty. Świątynia pochodzi z XVIII w. ale w jej murach znajdują się relikty wcześniejszego romańskiego kościoła z XII wieku, zbudowanego za czasów panowania Bolesława Krzywoustego. Z tego kościoła oprócz fundamentów zachowała się zachodnia para kolumn z kostkowymi kapitelami, dolna część murów wieży południowej i empory.
Nasyciwszy się romańskimi zabytkami udaliśmy się do centrum. Nie trafiliśmy dobrze z wyborem lokalu gastronomicznego. Chcieliśmy coś przekąsić i przy okazji skorzystać z WC i nabrać wody, ale kawiarnia nie miała WC i musieliśmy podejść na stację benzynową.
Zrobiło się znowu późno i ciemno, a my nie byliśmy wcale blisko planowanego miejsca noclegowego. Obczailiśmy je jeszcze przed wyjazdem i znajomi polecali - chcieliśmy spać na lub przy wieży widokowej w Dusznie. Szliśmy tam długo z czołówkami drogami gruntowymi. Na miejscu okazało się, że jest tam bardzo nieprzytulnie, wiatr wieje, jest kamera i w ogóle nic tam po nas. Powinniśmy byli rozbić się wcześniej w małym sosnowym lasku, teraz żałowaliśmy. Nie chcieliśmy się wracać, na mapie dalej był też lasek, więc poszliśmy dalej. Naklepaliśmy z 38 km. A lasek okazał się zarośnięty badylami i straszliwie mokry. Właśnie się ocieplało, śnieg się topił i kapało z drzew. Szukaliśmy długo, a znaleźliśmy bagno... Weszłam, nie poczułam wody. Dalej teren się wznosił. Rozbiliśmy się na małej skarpie nad tym bagnem. Kiedy jedliśmy kolację usłyszeliśmy bliskie i podejrzane hałasy. Zbliżyło się do nas stado dzików. Chyba nie były zadowolone z naszej obecności. Musieliśmy je przepłoszyć latarkami i głosem.
Rano śniegu już nie było. Miejsce okazało się ładniejsze niż nam się wydawało. Było to bardzo dzikie uroczysko. Z trzcin niedaleko wypływał mały strumyk.
Nadszedł ostatni dzień wędrówki. Wyplątaliśmy się z bagna i wróciliśmy na polną drogę. W najbliższej wiosce, w Izdbach były bardzo ładne znaki Camino de Santiago. Tylko czy ktoś nim chodzi...?
Nie byliśmy daleko od następnej większej miejscowości - Mogilna. W Mogilnie jest dużo do zwiedzania, ale z jakiegoś powodu szlak nie zaprowadził nas do centrum i nawet nie zauważyliśmy, kiedy je minęliśmy. Jednak zobaczyliśmy to, co najważniejsze z punktu widzenia historii Piastów. Na wysokiej skarpie nad Jeziorem Mogileńskim osada istniała już w XVIII - IX w., a w połowie XI wieku zbudowano tam romański kościół, z którego do dzisiaj pozostały mury prezbiterium wraz z apsydą, części murów bocznych, dwa filary oraz krypta. Z późniejszego późnogotyckiego kościoła pochodzą sklepienia naw, jednak nic z tych rzeczy, które można zobaczyć wewnątrz nie zobaczyliśmy, bo kościół był zamknięty na głucho. W budynku klasztornym, przylegającym do kościoła od południa zachowały się elementy gotyckie.
Na dziedzińcu klasztoru benedyktynów znajduje się studnia z XI w. – najstarsza w Polsce. Wielka szkoda, że jej też nie zobaczyliśmy.
Ten budynek, a raczej jego dekoracyjna fasada przypomniały nam
zamek w Janowcu nad Wisłą i jego renesansowe malunki na zewnętrznych ścianach.
Za Mogilnem oznakowanie szlaku jeszcze podupadło. Ale wciąż nie było tragicznie, tylko kolor z czerwonego stał się różowawy. Szukaliśmy więc w terenie znaków różowych. Zaprowadziły nas one do kilku kolejnych wsi asfaltem. W Kwieciszewie podziwialiśmy znów gotycki kościół na stromej górce.
Nogi rozbolały nas od asfaltu, nie zauważyliśmy na mapie, że jest go aż tyle. Weszliśmy w końcu w pola, myśleliśmy, że będzie spokojnie, ale właśnie trwał załadunek buraków cukrowych i ciągle mijały nas wielkie ciężarówki. W końcu trafiliśmy do lasu. Ale znowu nie było spokojnie, bo ktoś strzelał bardzo blisko nas. Nie było oczywiście żadnej informacji o polowaniu, jak zawsze. Rozmawialiśmy dość głośno na wszelkie wypadek. Wypiliśmy po kilka kubków gorącej herbaty. Michał wyjął chipsy i nie mogłam się oprzeć.
Idąc dalej na poboczu widzieliśmy ślady polowania. Liście były obficie skropione świeżą krwią. Nie było już nadziei, że polowanie się nie udało.
Las do końca robił już na nas ponure wrażenie, nie zobaczyliśmy już niczego żywego. Zaczęło zmierzchać, kiedy szlak skierował nas znów w pola. Był tam ogromny elewator albo cukrownia - nie mogliśmy dojść co to takiego. Zakład należał już do Strzelna. Strzelno to piękne miasteczko i bardzo znane wśród fanów architektury romańskiej. Nas oprócz niej interesował jeszcze nocleg. Tak jakoś wychodziło, że idealnie byłoby zanocować w samym Strzelnie. Byliśmy pewni, że coś znajdziemy. Na miejscu, już po ciemku, okazało się jednak że nie ma tam żadnej agroturystyki ani pokoi do wynajęcia. Pani w sklepie prawdziwie wielobranżowym wspomniała coś o hotelu, który być może istnieje. Na hotel jednak i tak nie było nas stać. A na biwak w krzakach przy torach nie mieliśmy zupełnie ochoty. Postanowiliśmy spróbować szczęścia na probostwie.
Parafia w Strzelnie to nie byle jaka parafia i na pewno były tam pokoje noclegowe. Przechodzi tamtędy Camino, więc muszą coś mieć - tak rozumowaliśmy. To, że mają, nie znaczy jednak wcale, że udostępniają. Zadzwoniliśmy, pani z kancelarii nam otworzyła i odesłała na piętro do probostwa. Przybrałam swój najsympatyczniejszy wyraz twarzy, wypowiedzieliśmy zgodnie "szczęść Boże" i rozpoczęliśmy pertraktacje z człowiekiem, który tylko na nas patrzył pustym wzrokiem. Proboszcz był bardzo trudny w komunikacji. Nie mieściło mu się w głowie, że wędrujemy w listopadzie jakimś szlakiem, w ogóle trudno było stwierdzić, że rozumie co mówimy. Nic nie odpowiadał. Mówiliśmy więc dalej, prosiliśmy o pozwolenie na rozbicie namiotu za kościołem. I wreszcie udało nam się uzyskać zgodę. Miał tam być teren zielony i jakieś miejsce "za psem". Proboszcz napomknął coś o zimnej nocy, my na to, że mamy ciepłe śpiwory, żeby tylko nie zmienił zdania. Chętnie rozłożylibyśmy się na klatce schodowej, ale ta sugestia została puszczona mimo uszu. Wróciliśmy na dół do kancelarii poprosić o wodę, mieliśmy chwilę zaczekać. Dowiedzieliśmy się, że kościół będzie otwarty i będziemy mogli obejrzeć wnętrze, na czym nam ogromnie zależało. I kiedy tak siedzieliśmy na kanapie i czekaliśmy pojawił się bardzo towarzyski facet, kierownik biblioteki parafialnej i lokalny działacz. Sławek zapytał gdzie wędrujemy i po minucie rozmowy obiecał, że znajdzie nam jakiś nocleg. Wykonał telefon do swojej mamy i już mieliśmy dach nad głową! Mieliśmy dać starszej pani czas na ogarnięcie mieszkania. Nie było problemu - rozgościliśmy się w owej bibliotece, a potem poszliśmy zwiedzać.
Zespół zabudowań na wzgórzu św. Wojciecha w Strzelnie to jeden z najważniejszych zabytków architektury romańskiej w Polsce. Składa się z dwóch budynków: ponorbertańskiego kościoła Świętej Trójcy i Najświętszej Marii Panny z unikatowymi kolumnami z przedstawieniami cnót i występków oraz Rotundy św. Prokopa.
Budowę kościoła z granitowych kostek rozpoczęto w XII wieku. W 1216 miała miejsce jego konsekracja. W późniejszym czasie kościół zbarokizowano, ale niedawno za sprawą poprzedniego proboszcza odbarokizowano, dzięki czemu można romański charakter budowli podziwiać w całej okazałości. Było jeszcze zamknięte, więc czekaliśmy przed kratą, ale potem przyszedł kościelny, otworzył, zapalił światło i mogliśmy obejrzeć słynne kolumny.
W sumie kolumn jest siedem. Przy nawie głównej są cztery, w tym dwie pokryte płaskorzeźbami i jedna ornamentem śrubowym, dwie duże w kaplicach przy prezbiterium (jedna jest jeszcze nieodsłonięta) i jedna mała w kaplicy św. Barbary, ozdobiona ornamentem roślinnym. W całej Europie, oprócz kolumn strzeleńskich, zachowały się rzeźbione kolumny romańskie tylko w Hiszpanii w Santiago de Compostela (w katedrze św. Jakuba) oraz we Włoszech, w Wenecji (w katedrze św. Marka). Kolumny te są wykonane z piaskowca przywiezionego najprawdopodobniej z Brzeźna (Wielkopolska). Datowane są one na 2. połowę wieku XII i początek XIII. Odkryte zostały podczas prac remontowych prowadzonych w 1946 r. (kolumny zostały obmurowane do kształtu prostokątnych filarów najprawdopodobniej podczas przeróbek w okresie baroku).
Płaskorzeźby na kolumnach podzielone są ornamentem na trzy pasy, w których w polach rozdzielonych arkadkami przedstawiono personifikacje cnót (kolumna po stronie południowej i wschodniej kojarzonej z dobrem) i przywar (kolumna po stronie północnej i zachodniej kojarzonej ze złem i siłami szatana). Południe mówi jak mamy czynić, natomiast północ - czego unikać, aby dążyć do świętości, by po śmierci trafić do nieba, a nie do piekła.
Na każdej z kolumn przedstawiono po 18 statycznych postaci. Nie wszystkie postacie można dzisiaj rozszyfrować, część uległa zniszczeniu.
W ostatnich latach odnaleziono we wnętrzu kościoła wiele barwnych polichromii.
Rotunda św. Prokopa była niestety zamknięta, mogliśmy ją więc obejrzeć tylko z zewnątrz. Jest to największa romańska świątynia w Polsce zbudowana na planie koła i jednocześnie jedyna romańska świątynia z czworokątnym prezbiterium. Ostatnie badania archiwalne wskazują na równoczesny czas ukończenia rotundy i pobliskiego kościoła norbertanek (drugie dziesięciolecie XIII w.). Nie wiadomo dlaczego jednocześnie w tym samym miejscu zbudowano dwa kościoły. Są na ten temat różne koncepcje. Przypuszcza się, że jeden kościół mógł być przeznaczony dla arystokracji, a drugi dla pospolitego ludu, możliwe też że po prostu dwóch bogatych ludzi chciało jednocześnie ufundować swoje kościoły. Możliwe też że jeden był klasztorny, a drugi dla świeckich.
Podczas II wojny światowej rotunda została zamieniona na magazyn. W 1945 Niemcy podłożyli ładunki wybuchowe w rotundzie, jednak ściany budynku przetrwały wybuch i pożar. Zniszczone zostały górne partie wieży i całe wyposażenie wnętrza. Zniszczeniu uległ tympanon fundacyjny. Zachowała się z niego tylko głowa Chrystusa. Przetrwała także kropielnica z XII wieku wykonana z jednej bryły kamienia i romański grobowiec.
Warto było iść piechotą do Strzelna. Zwykle można zwiedzać wszystko włącznie z wnętrzami rotundy, tylko nie w listopadowy wieczór. Cieszyliśmy się z tego, co udało nam się zobaczyć. A potem wróciliśmy do ciepłej biblioteki i przeglądaliśmy tamtejsze zbiory. Były bardzo nowoczesne i różnorodne, wcale nie takie jakich byście się spodziewali w bibliotece parafialnej w małym polskim miasteczku. Ze standardów był tylko monumentalny komplet dzieł JP II :-D
Sławek przyjechał po nas rowerem. Razem udaliśmy się do mieszkania jego mamy, która już dla nas przyszykowała tapczan. Wieczór spędziliśmy na rozmowach, piciu herbaty i jedzeniu ciepłych klusek.
Rano dostaliśmy jeszcze pożywne śniadanie, jajecznicę, kawę i ciasto do kawy. To był wyśmienity początek dnia, już ostatniego - od Kruszwicy dzieliło nas już tylko kilkanaście kilometrów.
Ranek był mglisty i zimny. Jeszcze raz przeszliśmy rynek, jeszcze raz zajrzeliśmy do kościoła.
Strzelno szybko się skończyło, nie jest to duża miejscowość. Pola były skąpane w zimnej mgle, ale szczęśliwie nie wiało.
Znak Camino, chyba w Polanowicach. Chyba szliśmy też tym szlakiem aż do Kruszwicy. Trasa była ładna, prowadziła zadrzewieniem śródpolnym. Tam też zbierano buraki, panowie mieli ognisko i na chwilę przystanęliśmy.
Dotarliśmy do Kruszwicy, ale to jeszcze nie był koniec. Szlak prowadził nas dalej przez miasto, najpierw na rynek, potem na przewężenie Jeziora Gopło i do kolegiaty św. Piotra i Pawła oraz Narodzenia NMP, która jest jednym z najlepiej zachowanych zabytków architektury romańskiej w Polsce.
Kolegiata była otwarta. Budowla wzniesiona w latach 1120 - 1140 zachowała prawie nienaruszony układ przestrzenny i bryłę, poza przebudowaną w XVI wieku fasadą zachodnią. Wnętrze jest proste i surowe, zachowało cechy autentycznej bazyliki romańskiej. Mury wzniesiono z granitu i piaskowca na na planie krzyża łacińskiego. Z elementów ozdobnych zachowały się portale i proste kolumny. Autentyczna jest kropielnica z XIII wieku. Znaleziono pozostałości czerwono-biało-niebieskich polichromii.
A to już drzwi miejskiej kamienicy - cudo.
Szlak kończy się dopiero na parkingu przy kruszwickim zamku. Znaleźliśmy szlakowskaz, ale nie kropkę, mieliśmy jeszcze na nią nadzieję na zamku, zresztą postanowiliśmy najpierw wejść na zamek, a dopiero oficjalnie zakończyć wędrówkę.
Z gotyckiego zamku pozostały tylko fragmenty murów i wieża. Jest to słynna Mysia Wieża, w której miał dokonać żywota pożarty przez myszy Popiel, rywal Piasta Kołodzieja, od którego wzięła początek dynastia Piastów. Legenda o Popielu najprawdopodobniej pochodzi z Niemiec, natomiast sama postać Popiela mogła być autentyczna. Piastowie musieli mieć wrogów i rywali, ktoś rządził przed nimi. Mógł to być Popiel. Choć pewne dane wskazują na to, że to wcale nie w Kruszwicy ich konflikt został rozwiązany, ani też Popiel tam nie rezydował. Jeśli była jakaś wieża, musiała to być drewniana wieża grodowa i raczej nie znajdowała się na miejscu tej gotyckiej.
Zamek znajdował się na wzniesieniu, na półwyspie wrzynającym się w Jezioro Gopło. Nie była to pierwsza osada w tym miejscu. Półwysep Rzępowski był zamieszkiwany jeszcze w epoce brązu. Od VIII do VII p.n.e. funkcjonowała tam osada kultury łużyckiej. Stanał tam warowny gród otoczony wałem drewniano-ziemnym z systemem zasieków. Do dziś widać zarys wałów. Główna ulica na grodzisku była wyłożona bierwionami, dzięki czemu nie było tam błota. Wzdłuż niej stały domy mieszkalne. Do upadku tej osady mogły się przyczynić zmiany klimatyczne, a co za tym idzie zmiany poziomu lustra wody w Gople. W średniowieczu był to ogromny akwen, w Kronice Jana Długosza określony jako Mare Polonorum.
Zwiedziliśmy już wszystko, więc nie pozostało nam nic innego jak pójść pod szlakowskaz i zrobić pamiątkowe fotografie. Wciąż mieliśmy sporo czasu do odjazdu autobusu, więc poszliśmy coś zjeść w restauracji w rogu rynku. Ryba Michała była znacznie lepsza od mojego bardzo suchego szaszłyka drobiowego. Barszcz przynajmniej był na poziomie.
Po obiedzie ruszyliśmy na przystanek, gdzie zajechał w końcu autobus do Bydgoszczy. Kruszwica nie ma zbyt wielu połączeń z sąsiednimi miastami, więc tak wyszło, że choć oboje mieszkamy na południe od Kruszwicy, musieliśmy pojechać na północ. Przygarnął nas widz mojego kanału YT, Mikołaj. Zabrał nas z dworca, przenocował, nakarmił i rano odwiózł na pociągi, za co serdecznie dziękujemy!
Podsumowując, szlak jest dla koneserów i miłośników romańskiej architektury. Trudno o miejsce biwakowe i bardzo mało jest lasu. Jednak zabytki rekompensują te mankamenty.