Nazajutrz ruszyłam łagodnie pod górę doliną Tarradalen. Odcinek, na który potrzebowałam 7 lat temu ponad dwa dni pokonałam z łatwością w jeden. Plecak ważył połowę tego co wtedy. Mówią, że jak się nie ma 20 kg na trekking w Parku Narodowym Sarek, to znaczy że się czegoś zapomniało, ale to oczywiście nieprawda... 7 dniowy zapas jedzenia także nie jest potrzebny, ale o tym przekonałam się w następnych dniach.
Mój pierwszy biwak 7 lat temu i mostek, który zmyła gwałtowna powódź.
Ten widok jest znakomity...
Zadrapania po niedźwiedziu, niestety już nieżyjącym... W dolinie było 5 niedźwiedzi, ale zostały zabite, bo zjadały renifery. Lapończycy pozbywają się wszelkich drapieżników, dlatego nie ma wilków i dlatego tak mało jest rosomaków i niedźwiedzi.
Wydano ostrzeżenie o huraganie, więc próbowałam się schowac za brzózkami, ale i tak trochę łopotał mi tropik. Na szczęście piramidy sa dość odporne.
Koniec przygody z Padjelantaleden nastąpił przy chatkach Tarraluoppal, gdzie skręciłam w prawo i szłam na przełaj wzdłuż rzeki aż na przełęcz by po drugiej stronie pociągnąć wzdłuż innej rzeki. To była zupełnie dzika trasa bez ścieżek, no, reniferowe były i pod koniec pojawily się też ślady butów. Szłam szybciej niż myślałam, bo wierzby były tylko na początku, a potem tylko bagna i tundra. Ale było bardzo zimno, na przełęczy padał śnieg, a potem zimny deszcz no i wiało.
Rzeki udało się pokonać bez problemu i wieczorem stanęłam na skraju Algavagge, gdzie znajdowała się stara lapońska kaplica. Wspaniale chroniła przed wiatrem, choć ściany nie były szczelne, bo mech się wykruszył i go nie uzupełniono. Okna zasłonięte okiennicami, w środku całkiem ciemno. Jak otworzyłam drzwi para Niemców mało nie dostała zawału. Myślałam, że prześpię się na ołtarzu, ale były jeszcze ławki pod ścianą. Na zewnątrz huragan, deszcz, a tu takie wspaniałe schronienie. Była też toaleta ze steropianowym siedzeniem, tak jak lubię... Na przełęczy wypadła 2500 km, ale nie było warunków, zrobiłam znak pod kaplicą.
Rano warunki się bardzo delikatnie poprawiły, wiatr osłabł, choć mżawka wróciła i czasem się nasilała. Algavagge miała całkiem niezłą ścieżkę, spotkałam kilka osób. Dobrze się szło, drugie śniadanie za wielkim glazem. Majestatyczne ściany chowały się we mgle. Czasem się odsłaniały i widać było świeży śnieg, pierwszy tej jesieni.
Najbardziej oszałamiający widok był na styku Algavagge i Guohpervagge, gdzie ostro zakończony szczyt rozdzielał doliny, wąskie lodowcowe doliny, którymi plynęły wartkie strumienie niosące mętną wodę. Guohperjakkę trzeba było przejść, ale znalazłam dobre miejsce, gdzie klucząc przekroczyłam rzekę tak, że woda nie sięgnęła kolan.
Ostatnie kilometry do Skarja zajęły więcej czasu niż się spodziewałam, bo bez ścieżki, w labiryncie skał i wierzb. Za to z widokiem na górną Rapadalen, miejsce gdzie rzeka Rapa sie zaczyna. W dolinę opada kilka wodospadów, a ponizej jest delta. Chatka ratunkowa lezy powyzej terasy, nad wodospadem. Malo w niej miejsca, ale zaden mieszkaniec szesciu namiotow nie byl zainteresowany, ja natomiast owszem... To jedyne miejsce w Sareku skąd można wezwać telefonem ratunkowym helikopter. Zrobiło to właśnie dwóch Francuzów, którym wichura połamała namiot.
Nocą mżyło, ale rano chmury zaczęły się unosić. Żaden ze strumieni nie był problematyczny, miałam wielkie szczęście, bo ostatnio mało padało i rzeki były bardzo niskie. Gdyby ich poziom był normalny prawdopodobnie problemy miałabym praktycznie z każdym strumieniem.
Ścieżka zniknęła kilometr przed mostem, ale znowu się pojawiła. Tutaj zostawiłam Sarek i weszłam do Stora Sjofallet.
Ścieżka znów zniknęła w koszmarnym bagnie wierzbowym, gdzie trzeba było walczyć z gałęziami i jednocześnie starać się nie wpaść po pas do błotnistej kałuży. Po zachodzie słońca rozbiłam namiot na tundrowe połaci w zaciszniejszej kotlince. Poranek był cudowny, choć meszki nie dawały spokoju wespół z komarami.
Ostatnia rzeka okazała się największa, chwilę szukałam brodu, woda do kolan, nie z lodowca tylko zwykla.
Zapora była już blisko, a jednak tak daleko... Ścieżka nie pojawiła się po bagnie, miała być następna, ale nie sposób było do niej zejść, bo pełno było skał i bagienek, pełzłam po skosie aż wreszcie zeszłam do niej, natrafiając na wspaniałe hjortrony.
7 km asfaltu do Vakkotavare, gdzie w chatce STF kupiłam nieco jedzenia i dołączyłam do Kungsleden. Dużo jedzenia zostało mi po Sareku i nie było sensu jechać do miasta.
Akka
Kilkanaście kilometrów Kungsleden i wieczorem byłam w ratunkowej chatce nad Teusajaure. Nikogo na szczęście nie było. Na grzbiecie wiał zimny wicher i tam wszyscy biwakowali. Szlak był mega wydeptany i bardzo kamienisty.
Rano dałam się przeprawić motorówką na drugą stronę jeziora, a chatkowy który złowił właśnie ladną rybę podzielił sie ze mną pomyślną wiadomością, że Norwegia za dwa dni otworzy granicę z Norbotten, co da mi możliwość wydostania się z Trójstyku.
2600 km z opóźnieniem, bo zapomniałam...
Klasyczne widoki z Kungsleden. Szlak na tym odcinku jest bardzo uczęszczany i szeroki, ale erozja sprawia, że jest bardzo kamieniście i nie idzie się tak szybko jak by się mogło. Trasa prowadzi długimi dolinami.
Piękne utwory lodowcowe...
Sprawdziwszy prognozę pogody postanowiłam spróbować zdobyć Kebnekaise, zapowiadano niezłą pogodę, choć póki co zawisły nieskie chmury. Skręciłam w dolinę, którą można na najwyższy szczyt Szwecji wejść na skróty, jego wadą jest to że prowadzi cały czas po piargach, ale o tym dowiedzialam się dopiero idąc w górę.
Wyszłam dość późno, o 9>30, bo było bardzo mglisto i nieprzyjemnnie. Oznakowanie było dobre, kopczykami, ale trudno je było wypatrzeć w mleku. Już myślałam, że będę musiała zawrócić, ale znalazłam ścieżkę po drugiej stronie strumienia, a potem nagle wyszłam ponad chmury i już widziałam, że warunki są wręcz doskonałe.
Droga w górę zajęła mi 5 godzin, powrót 4. Biwak zostawiłam w dolinie i szłam na lekko. Byłam oczywiście najszybsza, na przełęczy spotkałam sie z oficjalnym szlakiem i tam było mnóstwo ludzi. Tak piękna pogoda na Kebnekaise zdarza się niezwykle rzadko. Miałam wielkie szczęście, że akurat tego dnia, 81go, kiedy wypadało moje wejście los uśmiechnął się do mnie tak promiennie. Było zupełnie ciepło, wiatr wiał tylko na samym szczycie. 2101 m npm i śnieżna kopuła, dość stroma, ale śnieg miękki i nie trzeba było raków.
Schodząc spotkałam... Emily i Valtera, którzy właśnie podchodzili. Dawno się nie widzieliśmy!
Zejście po piargach oczywiście dało mi w kość. Zebralam biwak i poszłam 4 km do ratunkowej chatki Kuopperjahka. Nikt nie miał nic przeciwko mojemu noclegowi, a wręcz zdobyłam nowych followersów na Instagramie, hihi.
Zamelinowałam się wewnątrz tym chętniej, że zapowiadali gwałtowne załamanie pogody z masą deszczu i wiatrem. Rano spotkałam Roberta, czytelnika niniejszego bloga. Pozdrawiam!
Pogoda na razie nie była tragiczna, zdobyłam najwyższy punkt Kungsleden przełęcz Tjaktja, były tam jeszcze resztki śniegu. Za przełęczą zaczęło paskudnie lać. Deszcz zalał mi kanapki podczas lunchu...
Jak dotarłam do Alesjaure i okazało się, że mają wolne łóżka nie mogłam się powstrzymać. To mój pierwszy płatny nocleg na tej wyprawie... I raczej ostatni! Ale było bardzo przyjemnie, ciepło, sucho i w łóżku. A w pokoju sąsiadowałam z Martyną, dziewczyna z Polski, która pracuje w Abisko. Szalenie miła osoba, obie cieszyłyśmy się z towarzystwa, rano jadłyśmy razem śniadanie, a teraz właśnie piszę na komputerze Martyny. Pozdrawiam!
Choć Kungsleden szło się dobrze wolałam zobaczyć jeszcze coś więcej i wybrałam dłuższą trasę, skręciłam na drugą stronę jeziora i naokoło doszłam do Abisko przez Lapporten, co zajeło mi dwa dni. Szlak nie był dobry, droga dla quadów, chaotyczne kopczyki, nie wiadomo było gdzie iść, a potem jeszcze przyszła ulewa, ale tymczasem szlak się poprawił, bo doszedł do niego inny.
Dużo zimnych strumieni do przejścia.
Szczęśliwie zeszłam na chwilę w strefę brzózek w okolicy mostu na dużej rzece. Padało, wiało, a miało wiać jeszcze bardziej, więc rozbiłam się w zacisznym miejscu pod drzewami.
Rano odkryłam dziurawą chatkę torfową. Już bez torfu.
Dalej szlak to znów jakiś kurs przetrwania... Błoto, woda, wierzby, bardzo zarośnięte, na dodatek urwisko z płatem śniegu, które trzeba było obejść.
2700 miało być poprzedniego dnia, ale znowu mi umknęło...
Zrobiło się zimno, idzie jesień.
Do Lapporten nie miało być szlaku, więc przeszedłszy pod wodospadem sporą rzekę skręciłam na azymut. Po 2 km jednak natknęłam się na bardzo dobrą okopczykowaną ścieżkę, uff.
Dopiero niżej, przed Abisko otwarł się widok na wielkie jezioro Tornetrask.
Nocleg zafundowały mi szwedzkie koleje, przespałam się na dworcu. R
Dziś rano zrobiłam zakupy i zabrałam się za szukanie transportu na drugą stronę jeziora, ale na razie kiepsko. To bardzo duże jezioro, ludzie mają małe łódki, a sezon się kończy i już rzadko kto pływa. Choć podobno cztery dni temu była grupa Polaków, która złowiła jedną rybę... Tutaj śmiech opowiadającego.
Nie pozostaje mi nic innego jak pójść do następnej wsi, do Tornetrask, tam powinien znaleźć się chętny do zabrania mnie do Kattuvuomy, stamtąd to będzie tylko 10 km i każda łódka popłynie. Trzymajcie kciuki, przede mną ostatni etap wyprawy!