Ostatnimi czasy zrobilo sie troche mniej gorzyscie i bardziej pustynnie, ciagle mijam wielkie polodowcowe jeziora. Dystansu znowu ubylo, a tak wygladala z mostu pierwsza duza rzeka, Rakaia, ktora objechalam autostopem. Na druga strone przewiozl mnie sympatyczny kierowca ciezarowki z poczta.
Odcinek miedzy rzekami (Rakaia I Rangitata) bardzo mi sie podobal, zrobilo sie troche pustynnie, a to zawsze cos innego niz widuje sie na codzien. Chatki byly dosc ubogie, ale dawaly schronienie. Ludzi na szlaku mnostwo, takze nie ma co marzyc o tym, zeby miec cala chatke dla siebie.
Biwakujac trzeba uwazac - raz rozbilam namiot, a wygladzajac podloge przed nadmuchaniem materaca wbilam sobie kilka kolcow w reke - kolce drobnych pustynnych roslin przebijaja wszystko. Przenioslam namiot w miejssce pozbawione wegetacji - materac uratowany.
No i polknelam 2300km :-) W oddali pojawily sie osniezone szczyty, a potem dolina Rangitaty.
Na parking przed rzeka umowilam sie z Lukasem, stwierdziwszy, ze bedzie lepiej nie przechodzic samej. Okazalo sie, ze z powodu panujacej suszy (ponad dwa tygodnie bez deszczu) poziom wody byl bardzo niski I przeszlismy bez zadnych trudnosci. W najwiekszym z okolo 10 kanalow woda siegala do kolan, reszta to byly strumyczki. Rangitata zdobyta!
Nazajutrz zaczelo lac... A Rangitata niosla 10 razy wiecej wody, ale nas to juz szczesliwie nie dotyczylo. Padalo dwa dni i trzy noce, mgliste widoki byly piekne, ale na przeleczy bedacej najwyzszym punktem Te Araroa (cos ponad 1900 m) niezle wymarzlismy w marznacym deszczu i wietrze. Tylko odrobine wyzej w gorach spadl snieg. Zobaczylismy go rano, wyjrzawszy z malutkiej 6-osobowej chatki, gdzie gnietlismy sie w 8 osob (9ty biwakowal).
Deszczowa pogoda pozostala w gorach, a na horyzoncie pojawilo sie pierwsze z wielkich jezior - Tekapo. Tutaj byl sklep i wyzera w towarzystwie Lukasa I Annette (kolezanka dojechala stopem) :-).
Nazajutrz wyruszylam w dalsza droge, chmury sie klebily w gorach, a ja mialam schronienie w mikroskopijnej chatce. Na zdjeciach Rob i bambusowy rower szalonego niemieckiego cyklisty :-)
Kolejne kilometry zaliczone - 2400!
Nie wszystko w tym kraju jest takie cudowne jak na reklamach - tego rodzaju tabliczki nie naleza do rzadkosci... To na wypadek gdyby wedrowcowi zachcialo sie skrocic sobie droge poprzez marsz droga prywatna.
Kolejne jezioro, Pukaki, wzdluz ktorego szlam dwa dni. Widok byl bardzo ladny - za soba zoastawilam najwyzszy szczyt Nowej Zelandii Mt Cook/Aoraki, bodajze 3755 m npm. Biwak na plazy i zachod slonca :-)
A potem znow cos z prawdy o tym kraju... Wszystko co nie jest naturalna fauna i flora jest zbaijane. Lasy sa polewane herbicydami, a ludzie strzelaja i rozjezdzaja zwierzeta. Nie zakopuja, lecz wieszaja na plotach i galeziach. Padlina czuc wszedzie...
Ostatni odcienek jeziora, a potem na parking spotkalam niespodziewanie Lukasa, a bedac umowieni z Annette, znow wyladowalismy w tym samym miejscu o tej samej porze. Dzis dodreptalismy z rana do malego miasteczka Twizel. Ucze sie klac po czesku :-) (Gde je ta skurvena oranzova tycka??) :-D
Pozdrowienia dla wszystkich i do zobaczenia, najstepny przystanek: Wanaka. Hej!