środa, 27 grudnia 2023

Pieszy trawers Japonii: Kioto - Tsumago (Szlak Nakasendo)

Trudno było sobie wyobrazić, że tak blisko ogromnych metropolii jest tak dziki las, w którym nikogo nie ma, tylko niedźwiedzie. Do samego Kioto nikogo nie spotkałam, dopiero kiedy nagle wyłoniła się płaska przestrzeń i asfaltowa droga, zobaczyłam rodziców odprowadzających dzieci do szkoły. Ciekawie na mnie patrzyli. Planowałam rozłożyć zwiedzanie Kioto na dwa dni i tego pierwszego zobaczyć słynną Złotą Świątynię Kinkaku-ji oraz Zamek Nijo. Świątynia leży na północy miasta, a zamek w centrum, niedaleko zaś hostel, w którym zarezerwowałam sobie nocleg, leżąc jeszcze o świcie w śpiworze. Szłam najprostszą drogą, wyznaczoną przez mapy.cz. Kioto wyglądało tak samo jak inne japońskie miasta, było betonowe i nieciekawe. Ale mogłam tam załatwić sprawunki - przede wszystkim w sklepie ogrodniczym kupiłam alkohol do kuchenki. Był też klasyczny straganik z warzywami, gdzie dorwałam woreczek cebuli za 100 jenów.







Po drodze miałam też kompleks świątynny Myōshin-ji szkoły zen rinzai. Świątynia została wybudowana na początku XIV w. przez byłego cesarza Hanazono, została przebudowana z prywatnej posiadłości na świątynię. Początkowo była to bardzo mała świątynia, w której praktykowało w trudnych warunkach kilku mnichów. Spłonęła w XV w. po czym została odbudowana i powiększona. W ciągu wieków miało miejsce wiele tragicznych wydarzeń i trudności. Kolejne ciężkie czasy nadeszły w okresie Meiji, kiedy w 1868 roku władze wydały ustawę o oddzieleniu shinto od buddyzmu. Powstał także ruch antybuddyjski haibutsu-kishaku. Świątynia przetrwała. Obecnie w kompleksie znajduje się 47 świątyń, z tym że niestety do znakomitej większości się nie wchodzi. A miałam ochotę. Zjadłam lunch pod zadaszonym przejściem. Wpadła mi w oko sąsiednia świątynia, więc chciałam zajrzeć, jak to zwykle robiłam. Zdjęłam jak należy obuwie i już miałam wchodzić - podobał mi się wyraźnie bardzo stary malowany sufit. Niestety wtedy ktoś mi powiedział, że nie mogę wejść bez biletu. Ale biletów tam nie sprzedawano. Należało iść gdzieś indziej i wrócić, powtarzając ceremoniał ze zdejmowaniem butów. A wszystko to z powodu tego właśnie sufitu, który jak się okazało, był główną atrakcją świątyni. Nie chciało mi się już wracać, a zresztą perspektywa siedzenia tam pod okiem cerbera, który patrzy czy i jak się modlę oraz jak podziwiam sufit całkiem zepsuła mi humor. Nie znoszę kiedy wstęp do obiektów sakralnych jest biletowany i nie znoszę kiedy gapi się na mnie ochrona.






Skoro nic już się tam nie dało obejrzeć, poszłam dalej, prosto do Złotej Świątyni, której właściwa nazwa brzmi Świątynia Złotego Pawilonu. Pierwotnie, w XII w., znajdowała się w jej miejscu willa arystokraty. Później osiadł w niej szogun Yoshimitsu i zbudował własną rezydencję. Kompleks ten, którego ogrody i architektura skupiały się wokół centralnego Złotego Pawilonu, miał przywoływać raj na ziemi. Był odwiedzany przez wielu znakomitych gości. Po śmierci Yoshimitsu willa została zgodnie z jego wolą zamieniona w świątynię. 

W 1950 roku Złoty Pawilon został podpalony przez psychicznie chorego, pogardzanego, buddyjskiego akolitę, który następnie próbował popełnić samobójstwo. Spłonęła doszczętnie. Odbudowa budowli została zakończona w 1955, a ściany zewnętrzne pokryto płatkami złota w 1987 roku. Zrekonstruowano również malowidła we wnętrzu. Świątynia jest położona nad stawem, w otoczeniu parku krajobrazowego.

Kłopot oczywiście w tym, że jest to jedna z największych atrakcji turystycznych w całej Japonii i są tam ogromne tłumy. Nie można tez podejść bliżej świątyni, podziwia się ją z przeciwległego brzegu stawu. Bliżej można ją tylko zobaczyć z tyłu. Ledwo, ledwo widać posąg Buddy i złote kwiaty lotosu w środku. Ludzi było bardzo dużo, ale pewnie mogłoby być gorzej. Nikt też się nie modlił, wszyscy tylko robili zdjęcia i przesuwali w dość szybkim tempie, tak żeby zrobić miejsce kolejnym osobom. Dalej była jedna normalna świątynia, gdzie można było się modlić, palić kadzidła itd. W kącie przy wyjściu była też mała kapliczka szintoistyczna. Poza tym sprzedawano napoje i lody. Zwłaszcza herbaciane cieszyły się powodzeniem. Ciekawie było się tam znaleźć i nie żałowałam, ale nie mogę powiedzieć żeby świątynia zrobiła na mnie wielkie wrażenie (szczególnie, że to niestety nie oryginał). 







Ruszyłam dalej w kierunku zamku. Szłam jakąś główną, ale nie zatłoczoną ulicą. Zaliczyłam zakupy w zwyczajnym sklepie, obejrzałam wystawy.







Budowę zamku jako swojej rezydencji rozpoczął w 1603 roku Ieyasu Tokugawa w 1543 r. Po upadku szogunatu w 1867 roku zamek był przez pewien czas używany jako pałac cesarski, a następnie udostępniony publiczności. Jego budynki są prawdopodobnie najlepiej zachowanymi przykładami architektury zamkowych pałaców z epoki feudalnej Japonii.

Po upadku szogunatu cesarska rezydencja została przeniesiona do zamku Nijō i pozostaje tam do dziś. Zachowany w pierwotnej formie składa się z wielu oddzielnych pawilonów.







Zamek podobał mi się najbardziej z zabytków Kioto, lecz niestety we wnętrzach nie wolno było robić zdjęć ani filmować. A byłoby co fotografować! Miałam mało już czasu, bo o 17 go zamykano (jak wszystko w Japonii, zupełnie jak w Cieszynie). Musiałam oddać plecak do przechowalni, a najpierw rozmienić pieniądze. Bilet nie był tani, ale warto było go zakupić. Wnętrze zamku zwiedza się w skarpetkach, chodząc po drewnianych podłogach, tzw. "słowiczych podłogach" które wydają ćwierkający dźwięk, gdy się po nich chodzi. Miało to na celu zapewnienie bezpieczeństwa osób przebywających wewnątrz przed różnego rodzaju intruzami. Zamek składa się z pokoi znajdujących się w centralnej części, pokrytych matami tatami i oddzielonych od siebie przesuwanymi drzwiami. Dookoła wiedzie korytarz, który od zewnątrz okalają również przesuwne drzwi/okna, będące jedynym źródłem naturalnego światła w zamku. Ściany i drzwi pokoi są przepięknie malowane. Te w części prywatnej, niewielkiej, są pokryte czarnymi rysunkami na białym tle. W części reprezentacyjnej, gdzie szogun przyjmował gości tło jest złote, a malunki przebogate. Przedstawiają one jak gdyby cztery pory roku (choć jesieni nie stwierdziłam): kwitnące wiśnie, bambusy, sosny i dęby, zimowy krajobraz z gęsiami zrywającymi się do lotu wśród trzcin. Sosny są symbolem wieczności, a więc i niewzruszoności szogunatu, jako wiecznie zielone drzewa. Nie brakuje też fauny: drapieżnych ptaków, tygrysów, pawi, czapli. Trudno to opisać, ale widzieć to na żywo to wspaniałe przeżycie estetyczne. Tylko kilka ekranów zachowało się w oryginale (są zaledwie z XIX w.) i ogląda się je w osobnym pomieszczeniu muzealnym za osobną opłatą, ale warto. Oryginały są delikatniejsze, bardziej mimo wszystko starannie namalowane, poza tym oczywiście kolory są wyblakłe. Na zamku zachowały się oryginalne sufity we wzory geometryczne i roślinne, inspirowane sztuką VI wieku. 

Oprócz zamku jest jeszcze do obejrzenia park, szczerze mówiąc niezbyt zajmujący, i sąsiedni pałac, który akurat był w remoncie. W parku pierwszy raz w Japonii widziałam turystów z Polski, matkę z córką, a potem przy wyjściu parę w średnim wieku, z którą bardzo przyjemnie przez chwilę sobie porozmawialiśmy. Mówili, że zwiedzają intensywnie od 18 dni i są już bardzo zmęczeni. Nie dziwię się! 









Też byłam dość zmęczona. Na szczęście wszystko co mi pozostało do zrobienia, to dojść do hostelu. Zapuściłam żurawia na miejski targ, na którym mieli zwykłe towary. Po drodze były jeszcze świątynie, ale je także już zamknięto. Minęłam z pewnym wzruszeniem linię kolejową Shinkansenu, którym ponad 40 dni wcześniej jechałam na południe Kiusiu. Po raz pierwszy zetknęłam się z trasą, którą pokonałam pociągiem. Pamiętałam, że z okien widać było panoramę miasta i że myślałam, że niedługo znowu tam będę.







Wise Owl's Hostel był niezwykle przyjemny. Bardzo luksusowy w sumie, a 112 PLN za takie przyjemne miejsce to nie było chyba aż tak źle. Był to hostel kapsułowy, a ja takie bardzo lubię. Lubię się odciąć od innych gości i rozwalać w barłogu. Łazienka była niezwykle czysta, tak samo jak kuchnia. Kuchnia była mała, palniki były tylko dwa, ale byłam jedyną zainteresowaną osobą. Wszsycy inni jedli na mieście. Nie było zresztą zbyt wielu gości. Ugotowałam wspaniałą potrawę z wołowiny i warzyw. Do końca nie byłam pewna jakie mięso kupiłam, ale w trakcie gotowania okazało się, że to wyśmienita mięciutka japońska wołowina. Bardzo szybko się usmażyła i nie była twarda. Zdjęłam ją z ognia i na pozostałym maśle podsmażyłam uprzednio ugotowane marchewki i ziemniaki, dodając także cebulę. Była to niebiańska potrawa, czuć ją było w całym hostelu i pochwalę się, że dostałam komplementy :-)





Następnego ranka, o 8, po sutym śniadaniu złożonym z jajecznicy ruszyłam na południowy wschód zwiedzać szintoistyczną świątynię Fushimi Inari, świątynię poświęconą Bogini Inari, bóstwu płodności, ryżu, szczęśliwej rodziny, rolnictwa i powodzenia. Była sobota i świątynia była oblegana zarówno przez białych turystów jak i Japończyków, w tym wiele wycieczek szkolnych. Rozległy kompleks świątynny jest położony u stóp góry Inari. Został on założony w 711 roku, a główna konstrukcja została zbudowana w 1499 roku. Do górnych kaplic prowadzą ścieżki pod tysiącem czerwonych bram torii, ufundowanych przez wiernych, podobnie jak setki kamiennych figur lisów kitsune, uznawanych za posłańców Inari, które w pyskach trzymają różne przedmioty związane z kultem, np. jeden z nich ma klucz do spichlerza z ryżem. Zwyczaj ofiarowania torii zaczął się upowszechniać w okresie Edo jako dar wotywny. Sanktuarium pustoszeje przed zmrokiem, ponieważ uważa się, że lisy po zachodzie słońca mogą rzucać na ludzi urok.






Wśród tłumów można było wypatrzeć odzianych w zwiewne szaty szintoistycznych kapłanów. Jeden z nich doglądał ofiarowanego sake.








Nie do wszystkich świątyń można było wejść.





Moją uwagę zwróciła kapliczka starej sosny z nagimi, martwymi korzeniami. Właściwie był to już tylko odcięty korzeń. Jeden mężczyzna długo gładził korzenie, pewnie w poszukiwaniu błogosławieństwa czy mocy. Ja również ich dotknęłam - dodatkowy zastrzyk sił zawsze się przyda.




Początkowo pod bramami torii była wręcz kolejka, ale wyżej ludzie się już zmęczyli i powoli wykruszali. Alejek jest więcej i zawsze można gdzieś skręcić lub się wycofać. 








Było wiele czynnych kapliczek, gdzie palono kadzidła i się modlono.








Długo błąkałam się pod bramami, w przyjemnym cieniu. Zdobyłam szczyt, na którym była specjalna kapliczka, którą należało obejść dookoła. Amerykanie głośno wyrażali niezadowolenie, że ze szczytu nie ma żadnego widoku. Widocznie nie wyobrażali sobie, że istnieją inne powody chodzenia pod górę.

Tuż za tym wszystkim rozciągał się las, były w nim już tylko coraz rzadziej odwiedzane świątynie, aż w końcu została już tylko nieoznakowana ścieżka. Było parno i gorąco, a ja byłam strasznie głodna, bo w świątyniach szintoistyczncyh nie wolno jeść. Usiadłam na byle jakim korzeniu i posiliłam się. Odpoczywając zauważyłam wielkiego kleszcza pełznącego mi po bucie. Podniosłam nogę żeby go złapać, a wtedy kleszcz zeskoczył na ziemię! Już zdążyłam uwierzyć wszystkim tym, którzy mówią, że kleszcze nie skaczą, a tu taki pokazowy egzemplarz wykonał ewolucję cyrkową tuż przed moim nosem.




Po gorącym poranku nastąpił upalny dzień, było parno i po intensywnym zwiedzaniu czułam się zmęczona. Wyszłam z lasu na jakieś przedmieścia, które z czasem urosły do rozmiarów miasteczka. W tej okolicy miejscowości się przenikały jak na Śląsku. Zabawiłam jakiś czas w sporym supermarkecie, aż w końcu doszłam do rozstajów, gdzie dołączyłam do Nakasendo. To była trasa, którą od początku planowałam, szlak ma ponad 500 km, więc przez jakiś czas miałam mieć nawigację z głowy (choć jak zobaczycie później nie wytrzymałam całości). 

Nakasendo, zwany także Kisokaido to jedna z pięciu arterii komunikacyjnych łączących stolicę kraju, czyli Kioto, gdzie rezydował cesarz, z innymi prowincjami w okresie Edo. Nakasendo łączył Kioto z Edo, czyli obecnym Tokio, gdzie znajdowała się siedziba rządu. Był to bardzo uczęszczany trakt, gdyż podczas wędrówki przez nią nie trzeba było przeprawiać się przez żadną rzekę, tak jak to miało miejsce na Tokaido.

Droga prowadziła przez Alpy Japońskie w miarę łagodną drogą, pokonując przełęcze. Na drodze istniało 69 oficjalnych stacji  oferujących podróżnym odpoczynek, nocleg, wyżywienie, usługi transportowe. W przeszłości przejście całej drogi zajmowało podróżnym od 18 do 20 dni.

W czasach ogólnego rozwoju na początku okresu Edo unowocześniono prawie tysiącletni system dróg. Pięć głównych dróg zostało oficjalnymi traktami przeznaczonymi dla szoguna i wpływowych władców ziemskich. Zapewniały one szogunatowi sieć komunikacyjną, potrzebną do stabilizacji i rządzenia krajem. 

Do dzisiaj pozostało bardzo niewiele oryginalnych odcinków Nakasendo z resztkami kamiennego bruku. Większość trasy stała się z czasem asfaltowymi drogami, wiodą nią autostrady i linie kolejowe. Wiadomo jednak dokładnie jaki przebieg miał Nakasedo i tak poprowadzono pieszy szlak żeby w miarę możliwości pokrywał się z oryginałem. Na trasie jest wiele zabytkowych miejscowości, historycznych domów i pamiątek po dawnych czasach. Szlak prowadzi prosto na północny wschód, co bardzo mi odpowiadało.

Nie mogłam się z początku ściśle trzymać Nakasendo ze względu na to, że prowadził najpierw przez okolice zurbanizowane, gdzie trudno było znaleźć darmowy nocleg, na którym nikt by mnie nie niepokoił. Musiałam więc trochę skrócić, bo na ten dzień znalazłam darmowe miejsce biwakowania w parku w Kusatsu. Znajdowało się ono nieopodal autostrady, więc musiałam kilka km odbić. Zanim to nastąpiło obserwowałam z daleka taflę jeziora Biwako, uchodzącego niekiedy za najpiękniejsze jezioro Japonii, ale nie wiem według jakich kryteriów. Według moich raczej by się tak nie zaklasyfikowało, zbyt wiele miast posadowiono nad jego brzegami i nie widać było nad nim żadnej dziczy.







Do parku dość zmęczona dotarłam o zmierzchu. Nie było już praktycznie ludzi. Na biwaku też żywego ducha, co nawet trochę mnie zaskoczyło. Rozbiłam namiot pod murkiem, żeby nie było mnie za bardzo widać, a potem jak człowiek cywilizowany zasiadłam przy stole piknikowym. Wyjęłam z plecaka prawie gotową kolację: grillowanego kurczaka kupionego w sklepie i warzywa, które ugotowałam w hostelu. Marchewkę i ziemniaki posypałam przyprawami i solą. Świetnie się do komponowało i tak bardzo mi smakowało, że zapamiętałam to danie jako jedno z najlepszych, jakie jadłam w Japonii. Rano równie ceremonialnie zasiadłam przy stole do śniadania. Było ono skromne: chłodna kawa i bułeczki.






Żeby dobić z powrotem do Nakasendo musiałam się przebijać przez miasto kilka km. Wśród zwykłych budynków mieszkalnych spostrzegłam starą, niezbyt może artystycznie wykonaną kapliczkę z ciekawą rzeźbą dwóch bóstw z namalowanymi czarnymi oczami i czerwonymi ustami. Przypuszczałam, że to bóstwa płodności.





Już na szlaku znalazłam się obok świątyni szintoistycznej, przy której zatrzymywało się wiele samochodów. W takim razie również poszłam. Świątynia była w parku, miałam małe muzeum z przenośnymi ołtarzami, które były prześlicznie zdobione. Rozmawiałam chwilę z paniami, które były zaciekawione moim pojawieniem się. Życzyły mi powodzenia.






Popołudnie mi się dłużyło... Trzeba było iść bardziej szlakiem, ale znów musiałam myśleć o noclegu, a tam już w ogóle zupełnie nie było gdzie się rozbić. Jedynymi ciekawymi rzeczami była fabryka płynnych lodów i złote pola zboża, którego nie umiałam zidentyfikować. Szłam wzdłuż toru Shinkansena, który często przemykał z zawrotną prędkością.






Przyjemnym akcentem była wizyta w supermarkecie, który przy stolikach do jedzenia udostępniał gniazdka. Podpięłam się natychmiast i podładowałam, ale nie mogłam siedzieć za długo. Dałam sobie spokój ze skrótem i szłam dalej szlakiem. Były na nim tablice informacyjne z ciekawostkami z historii miejscowości.





Pod wieczór odbiłam mocno na wschód, chcąc dojść do podnóża gór. Miało tam być małe muzeum i kapliczka, w ostateczności znalazłabym chyba kawałek płaskiej trawy. Zanim doszłam do gór miałam kilka innych okazji - raz trafiłam na przyszkolny park z toaletą, ale była tam kamera, nad samymi drzwiami toalety, więc poczułam się niepożądanym gościem. Potem zaś widziałam zadaszenie na cmentarzu, ale gdyby ktoś mnie tam spostrzegł, mogłaby być z tego awantura. Szłam więc dalej, aż tu nagle zatrzymał się samochód i pani, która w nim jechała wraz z mężem zaczęła mnie intensywnie wypytywać czy wszystko w porządku, gdzie się wybieram itd. Była dość nerwowa, ale bardzo życzliwa. Nie mogłyśmy się oczywiście dogadać. Ona w międzyczasie obdzwaniała rodzinę i znajomych. Jej brak z Tokio umiał po angielsku, więc przez telefon wytłumaczyłam mu, że nie mam żadnych problemów, wszystko ok, szukam tylko jakiegoś zadaszenia, gdzie byłoby mi wolno przenocować, bo idzie deszcz (a jakże, kolejny tajfun). Trwało to wszystko dobre pół godziny, a mąż wykazał się anielską cierpliwością. Chyba już przywykł do temperamentu żony, bo trwał niewzruszony na miejscu. Ustaliliśmy, że we wsi jest park i zadaszenie, że tam będzie mi dobrze. Była mała toaleta, o którą dbali mieszkańcy i kran z pitną wodą (co do jej pitności były różne zdania, ale była to woda z wodociągu, więc jak najbardziej pitna). Ci mili ludzie proponowali żebym rozbiła się u nich w ogrodzie, ale wolałam dach nad głową. Więc rozwiesiłam moskitierę na stole pod daszkiem. Pytałam czy sąsiedzi nie będą mieć nic przeciwko temu i mieli nie mieć. Ale już po zmroku przyszło dwóch panów z latarką, jeden był chyba jakimś sołtysem, albo sam się za niego uważał. Pytali skąd jestem, co robię i najważniejsze - czy na pewno mam zamiar zostać tylko na jedną noc. W takim razie wszystko w porządku, mogę zostać. Byli bardzo mili w gruncie rzeczy, przynieśli mi butelkę izotoniku. Później, pod parasolem, bo już zaczęło padać, przyszła jeszcze jedna pani, z którą bardzo miło nam się rozmawiało. Mówiłam, że kumkanie żab przypomina mi Polskę i że u nas tak samo pachnie dojrzałe zboże, tylko znacznie później, pod koniec lata. Wizyty zakończyły się około 21, więc poszłam spać uspokojona, że już wszyscy o mnie wiedzą.


 



Padało nocą i nie miało się to zmienić przez cały dzień. Tajfun miał być z tych łagodniejszych, tylko 60 mm na metr kwadratowy, więc miałam zamiar iść cały dzień i tylko polenić się z rana. Na śniadanie jak zwykle chłodna kawa, a bułeczki z kremem orzechowym - to jak gdyby napowietrzone masło orzechowe, bardzo puszyste i miękkie.

Sympatyczna sąsiadka przyszła raz jeszcze i zaprosiła mnie na zwiedzanie swojego i męża ogrodu. Pokazała mi też wnętrze domu - naprzeciw wejścia znajdowała się ciekawa kapliczka z plastra świętego drzewa, a przed nią wazony z kwiatami. W ogrodzie rosły warzywa takie jak nasze i te, które wymagają cieplejszego klimatu. Dostałam torbę wiosennych warzyw: bób, szparag, czerwoną cebulę, zielony groszek. I kilka truskawek, które zjadłam od razu żeby się nie rozgniotły.







Państwo, którzy mnie zaprowadzili do parku też się pojawili żeby sprawdzić czy przetrwałam noc i ostrzec przed tajfunem. Stanowczo wyraziłam zamiar kontynuowania w deszczu.





Po kilku kilometrach osiągnęłam 1400 km, ale nie było gdzie w rzęsistym deszczu robić znaku. Uśmiechnął się do mnie w końcu los. Znalazłam wiatę w parku na skrzyżowaniu, a obok niej płaski kamień, na którym ułożyłam liczbę z badyli. Aparat mógł stać na stole pod dachem.




Przez cały dzień szłam pod parasolem. Drogi były zalane, a jeśli były chodniki, to nie dość że zalane, to jeszcze zarośnięte poison ivy - teraz już wiedziałam, że moje uczulenie pojawia się po kontakcie z tą rośliną. Nie wiem jak nazywa się w Japonii, ale wygląda tak samo jak amerykańska. Amerykańska nie powodowało u mnie uczulenia, ale to coś, co rosło wszędzie na poboczach w Japonii niechybnie przyprawiało mnie o straszliwą wysypkę.

Nie było nawet gdzie usiąść na lunch, dopiero w Maibarze na stacji kolejowej, która była wybudowana w europejskim 19-wiecznym stylu. Myślałam o noclegu na którejś z kolejnych stacji, ale ta, w którą celowałam miała być spora, więc obawiałam się ruchu do późnej nocy i niezadowolonych pasażerów.





Wsią, w której była zachowana jedna ze stacji Nakasendo i wiele domów, była chyba Samegai. Przepływał przez nią strumień o krystalicznie czystej wodzie. Mieszkańcy wierzą, że stanowi on pomost łączący ludzi z bóstwami zamieszkującymi pobliską górę Mount Ryozen, na której ma źródła. Chcąc połączyć się z bóstwami trzeba napić się wody. Miałam przedtem ochotę wspiąć się na Mount Ryozen, ale w czasie tajfunu byłoby to niebezpieczne i bardzo trudne, więc zrezygnowałam i szłam prosto Nakasendo.






Długo się wahałam, ale ostatecznie postanowiłam zabiwakować tuż przed Kashiwabarą. Miało wprawdzie spaść 40 mm deszczu, ale chciałam po prostu się wyspać. Rozbiłam się wcześnie z zamiarem wyspania się za wszystkie czasy. Znalazłam ścieżkę obok cmentarza, która poprowadziła mnie do lasu. Była tam też droga prowadząca do wieży transmisyjnej, ale nie spodziewałam się żeby ktoś nią jeździł w nocy przy takiej pogodzie. Zjadłam udon z pulpecikami i wyszłam umyć zęby. Przy okazji nałożyłam worek foliowy na szczyt namiotu, bo ewidentnie ciekł - krople skapywały na moskitierę. Punkty podwieszania moskitiery zaczęły też powoli puszczać. No cóż, namiot był już wtedy stary, to był jego czwarty długi dystans.




Deszcz ustał wcześnie, jeszcze zanim się obudziłam. Jakoś przetrwałam, kałuży na podłodze nie było, tylko wyczuwalna wilgoć. Słyszałam już tylko skapujące z liści krople. Las był tak pięknie zielony. Po śniadaniu zeszłam z powrotem na drogę. Niedaleko było jakieś miejsce pamięci i kurhan. Przy starożytnych drogach zawsze były kurhany, w ogóle w Japonii było wiele kurhanów i byłam przekonana, że są to grobowce, jak wszędzie indziej, ale tak naprawdę nie jestem tego pewna. Kurhany zwane kofun to zupełnie co innego, wielkie kurhany w kształcie dziurki od klucza, budowane w pewnym okresie. 






Kashiwabara, do której nie doszłam poprzedniego wieczora była uroczym historycznym miasteczkiem. Praktycznie rzecz biorąc zachowała się cała ulica drewnianych domów z XIX wieku. Włącznie ze stacją Nakasendo. Była też przestronna toaleta publiczna i wiata z prastarą beczką. Trochę żałowałam, że tam nie poszłam. Z drugiej strony wiata była przy samej drodze, a że w pobliżu było wiele pensjonatów mieszkańcy mogliby nie być zadowoleni z mojego noclegu.






Ktoś świetnie odwzorował stary drzeworyt przedstawiający miasteczko w czasach funkcjonowania Nakasendo. Niedaleko potem trafiłam na strzałkę wskazującą odległy o 150 metrów gaj cedrowy, gdzie trzy cedry wyrastały z jednego korzenia. Było to prawdopodobne miejsce pochówku cesarza Kobuna, panującego w latach 671-672. Nie jest jednak pewne czy rzeczywiście był intronizowany. Miejsce nie było uczęszczane, co mnie trochę zdziwiło, ze względu na boskie pochodzenie cesarzy.





Jeszcze więcej ciekawostek historycznych było w Sekigaharze. To tam odbyła się słynna bitwa pod Sekigaharą. Miała ona miejsce 21 października 1600 roku i była jedną z decydujących bitew w dziejach Japonii. Wyniosła na szczyt władzy Ieyasu Tokugawę (1543–1616), który potrafił przekształcić zwycięstwo militarne w hegemonię swojego rodu, który władał krajem, aż do restauracji Meiji w drugiej połowie XIX wieku.

W parku był pomnik Tokugawy, a w mieście ogólnie sporo historycznej architektury.












Po południu szlak był niestety bardzo nieciekawy. Wiódł jakimiś okropnymi pustkowiami i terenami industrialnymi. Z interesujących rzeczy była właściwie tylko rzeka, a potem widok na góry o zachodzie słońca. Doszłam do centrum dużego miasta Gifu, które się rozciągało po drugiej stronie rzeki. Gifu to stolica prefektury i zapowiadało się marnie jeżeli chodzi o biwak. Znalazłam darmowe pole namiotowe, ale wiele kilometrów na północ i nie po tej stronie rzeki co trzeba, a mostów na tej rzece było niewiele. Przed wyjazdem do Japonii obejrzałam i przeczytałam kilka poradników odnośnie podróżowania i biwakowania, a tam radzono w dużych miastach rozbijać się nad rzekami, na ziemi niczyjej. Z reguły japońskie miasta znajdują się nad dużymi rzekami z zielonym terenem zalewowym. Tak było i tym razem. Co prawda były tam boiska i asfaltowy chodnik, ale znalazło się i trzcinowisko, w którym się zaszyłam. Nie zanosiło się na ulewę, a więc i na powódź, w każdym razie miałam taką nadzieję. Poczekałam aż się ściemni i rozbiłam namiot, a potem wysmażyłam jajecznicę z wiosennymi warzywami. Miałam do nich kupione w dużym sklepie przed mostem pieczone ziemniaki. Bardzo brakowało mi ziemniaków, ale niestety Japończycy nie umieją ich przyrządzać i pieczone są zawsze suche. W nocy obudziło mnie jakieś straszliwe wycie. Nie był to pies, ale co to było? Skowyczało straszliwie. Zrobiłam trochę hałasu, poświeciłam latarką i po jakimś czasie zrozumiało, że nie zniknę, po czym sobie poszło.








Przejście całego Gifu nie było może rewelacyjnym zajęciem, ale cóż było zrobić, tak prowadził i szlak i lepszej opcji nie było. Tu i ówdzie było coś ciekawego, a na lunch ławki w dużym parku. Obserwowałam życie miasta. Akurat wywożono śmieci, których w Japonii produkuje się rekordowe ilości. Tak jak to i u nas zaczyna mieć miejsce, towary składają się często bardziej z opakowań niż z tego, co się kupuje. Owoce są pakowane osobno i to jeszcze można zrozumieć, bo są miękkie i soczyste, a przy tym bardzo kosztowne, ale po co pakować potrójnie wszystkie inne trwałe towary? Powinni coś z tym zrobić. Dla osoby podróżującej i nie sypiającej w hotelach jest to ogromny problem, bo przy braku koszy na śmieci (ma to zachęcić do nie śmiecenia) trzeba nosić ogromne ilości opakowań.








Zawsze starałam się zjeść na miejscu w sklepie rzeczy, z których było najwięcej śmieci i pozbyć się ich na miejscu, choć nie każdy sklep miał kosz. Czasami musiałam prosić obsługę sklepu żeby się zlitowała i pozwoliła mi zostawić śmieci.





Znów nie było w okolicy terenów zielonych. Miałam dwa do wyboru na nocleg, jeden był za blisko, drugi za daleko, ale ostatecznie skierowałam się ku temu drugiemu. Dzień był gorący i się męczyłam. Niespodziewanie spotkałam chłopaka z plecakiem. Nie rozmawialiśmy długo, zdążyłam się tylko dowiedzieć, że idzie Nakasendo z Tokio do Kioto, a jego poinformowałam, że idę na Hokkaido. Potem zaraz się pożegnaliśmy. Szlak po długim odcinku okropnej głównej drogi wreszcie wszedł pomiędzy zalesione wzgórza. Był tam ładny odcinek starego szlaku. Przez przełęcz przebił się na drugą stronę pasma wzniesień nad dużą i rwącą rzekę. Nad nią jeszcze na chwilę wychodziło się w górę, do kapliczki znajdującej się w skalnej grocie. Co za wspaniałe miejsce! Na pewno bym tam przenocowała, gdyby było później.











Szlak biegł wałem przeciwpowodziowym. Bliżej kolejnego miasteczka pojawili się biegacze i rowerzyści. Przeszłam kolejny most, dość się już spiesząc, bo słońce zachodziło. Minęłam 1500-y kilometr, ale nie miałam czasu robić znaku.







Planowałam skręcić kawałek na północ do miejsca piknikowego, ale akurat idealnie o zmroku natknęłam się na przepiękną dużą wiatę z miejscami do leżenia, obok toalety. Była przy ruchliwym skrzyżowaniu, ale nauczyłam się takie rzeczy ignorować. Chcąc postąpić właściwie udałam się do najbliższego sklepiku papierniczego, w którym zapytałam miłą właścicielką czy nikomu nie będzie przeszkadzało jeśli się tam prześpię. Powiedziała, że na pewno nie, ale jednocześnie była trochę zakłopotana, jakby chciała mi zaproponować coś innego. Powiedziałam, że wie gdzie jestem i że wszystko będzie ok, bardzo cieszę się z wiaty. Już chciałam się rozkładać, kiedy przyszła wraz z mężem. Zaprosili mnie na nocleg w nieczynnej szkole, gdzie był przyjemny pokój do nauki angielskiego i łacińskiego alfabetu, wyłożony tatami. Była też łazienka, co prawda bez prysznica. Byłam bardzo szczęśliwa, taki luksusowy apartament! Dali mi stertę koców i ryżowe ciasteczka. Mieliśmy się zobaczyć rano. Nie chciałam za bardzo używać kuchenki w środku, ale byłam zbyt głodna i nie wytrzymałam. Do zapiekanki zrobiłam sobie dodatkowo jajecznicę.






Spało się świetnie, a rano o oznaczonej godzinie pani przyszła odebrać klucze. Przedstawiła mnie też swojej matce. Po gorących podziękowaniach ruszyłam dalej. Odczekałam aż trafi się dobre miejsce do zdjęcia i wykonałam "1500" z trawy. To był już kawał drogi.





Mitake było ładne, nie tylko z powodu architektury, ale jakoś ogólnie było tam miło. A odcinek za Mitake, aż do Eny śmiało mogę polecić, jeśli szukacie jakiegoś fragmentu Nakasendo do przejścia. O wiele bardziej znany jest krótki odcinek z Magome do Tsumago, ale tam są takie tłumy turystów, że nie ma już atmosfery starego szlaku. Między Mitake a Eną nikogo nie spotkałam, a Nakasendo nabrało uroku. Było kilka fragmentów starej brukowanej drogi, zwłaszcza przez przełęcze. Zachowały się przy nich źródełka, kurhany, głazy które trzeba było rozszczepić podczas budowy. Wszystko to w cichym lesie, omszałe. Były też wiaty i toalety.


















Były czasem wsie, ale niewielkie. Czasem trafiali się zmotoryzowani turyści, ale było ich nie wielu. Nie było sklepów z pamiątkami ani restauracji, jedynie dwa małe sklepiki spożywcze. Na szlaku było ostrzeżenie, że przez następne 30 km nie będzie sklepów, ale to nie była prawda.








Niestety właśnie na najładniejszym odcinku Nakasendo aparat znowu generował uszkodzone pliki. Nie mam więc zbyt wielu zdjęć z tego odcinka i tylko z telefonu.











Szło mi się dobrze, a że na następny dzień zapowiadano tajfun, chciałam dojść jak najdalej, pod samą Enę. Minęłam znakomitą wiatę w środku lasu, a zaraz za nią magiczną skałę ze świętą figurą. Zastanawiałam się, czy różowawe lilie rosnące na skraju lasu to lilie dzikie czy wyrzucone przez kogoś z ogrodu.






Na miejsce nocnego spoczynku wybrałam ostatnią wiatę przed Eną. Znajdowała się ona na parkingu i była to zwykła pergola, w przypadku dużego deszczu nie oferująca osłony. Najgorzej, że parking był uczęszczany, najwyraźniej przyjeżdżało tam dużo ludzi z miasta, na randkę czy piknik. Z początku stały trzy auta, więc czekałam pod pergolą, ale polowałam na WC. Ugotowałam kolację, zjadłam, a kiedy skończyłam na parkingu pozostało już tylko jedno auto. Jakaś para żywo w nim dyskutowała. Wpierw byli obok mojej pergoli, potem przenieśli się dalej, ale widząc, że nie znikam, ostatecznie odjechali. Już myślałam, że zapanowałam spokój, kiedy podjechała wielka czarna terenówka, która już raz się tam wcześniej pojawiła. Na szczęście po chwili odjechała. Potem zapanował spokój i wśliznęłam się do damskiego WC, kryjąc się przed okiem kamery monitoringu. Nie było WC dla niepełnosprawnych, więc musiałam zaryzykować. Spałam odrobinę nerwowo, ale nikt się w nocy nie pojawił.






Tajfun nadszedł nocą i rano ogromnie się cieszyłam ze swojego schronienia. Z nieba lały się potoki deszczu, a był to dopiero początek. Leniwie zjadłam śniadanie, ale nie mogłam w WC siedzieć wiecznie, było to zbyt ryzykowne. Jakieś zwierzę podobne do pijawki wypełzło z kąta, ale chyba nie była to pijawka, coś dziwnej płaskiego o młotkowatej głowie. Może jakiś wrotek?






Wreszcie wyszłam, obrana w strój przeciwdeszczowy i pod parasolem. Kanalizacja Nakasendo działała nadal po kilkuset latach i większość wody spływała kanałem wzdłuż drogi. Niebawem doszłam do współczesnej asfaltówki, na której wyświetlano ostrzeżenie o ulewnym deszczu. Miało być jeszcze gorzej - w ciągu całego dnia miało spaść aż 210 mm deszczu. To prawie połowa tego, co przez cały rok pada w Cieszynie. A jednak deszcz wyglądał dość normalnie, jak to deszcz w Japonii, był po prostu bardzo gęsty. W Enie prawie wszystko było jeszcze pozamykane. Pokręciłam się po mieście, a kiedy je otwarto, zwiedziłam bardzo ciekawe muzeum jednego z najbardziej znanych autorów drzeworytów ukiyo-e, Utagawy Hiroshige. Zawsze mi się bardzo podobały jego nastrojowe prace, miałam w domu album. W muzeum była niewielka galeria, wiele filmów, a także pracownia, w której można było odcisnąć swój własny drzeworyt. Hiroshige stworył m.in. cykl obrazów przedstawiających wszystkie 69 stacji Nakasendo. Można je obejrzeć na Wikipedii.

Deszcz wzmagał się jeszcze. Była to dobra okazja żeby pójść na pocztę i odesłać do Tokio zgromadzone pamiątki, szczególnie że właśnie przybyły mi dwa drzeworyty. Adres mogłam napisać łacińskimi literami, ale urzędnik pomógł mi wypisać w kanji. Doszło :-)




Trochę czasu spędziłam w supermarkecie, zjadłam pierożki i kombinowałam co robić dalej. W taką pogodę nie chciałam iść dalej, było to nawet niebezpieczne. Byłam gotowa na dzień nero. Tylko gdzie bym miała spać? W całym mieście nie było żadnego taniego noclegu, było na to zbyt turystyczne. W najtańszym hotelu pokój kosztował 6500 jenów, jak dla mnie o wiele za drogo. Dworzec kolejowy był zbyt duży, z pewnością by mnie z niego wyrzucili. W muzeum nie umieli mi nic znaleźć, pozostała więc informacja turystyczna. Z początku wydawali się bezradni, ale to byli mili ludzie, więc była nadzieja. Zwłaszcza jedna z dwóch pań, starsza, była bardzo życzliwa. Zaczęłyśmy rozmawiać i zaproponowała mi kawę i ciastko. Kiedy się okazało, że jestem z Polski, oświadczyła, że niedawno tam była na folklorystycznym festiwalu. Przyniosła ulotkę, a ja nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Już samo to, że wiedziała, gdzie jest Polska wywoływało zdziwienie, a cóż dopiero to, że była osobiście! Na dodatek w moim powiecie, w tak niedalekiej i często odwiedzanej przeze mnie Istebnej! Wprost niewiarygodne. Zawarłyśmy więc znajomość, a pani zaczęła obdzwaniać całe miasto w poszukiwaniu noclegu dla mnie. Nie było nic taniego, ale...było coś za darmo: centrum ewakuacyjne dla ofiar tajfunu, które otwarto w budynku miejskim. Ochoczo przystałam na taką propozycję! Odwiozła mnie tam znajoma pań z informacji, a przedtem dostałam jeszcze nowiuśki plastikowy parasol, bo mój pierwszy właśnie poległ ze złamaną szprychą.





W centrum ewakuacyjnym wypełniłam oficjalny formularz, podpisałam, że nie potrzebuję pomocy medycznej i rozgościłam się w sali. Należało do mnie kilka metrów kwadratowych tatami oraz polowe łóżko. Było wifi, ale nie było prysznica. Tzn. podobno był, ale nie było pewne czy mogłabym z niego skorzystać, więc nie zawracałam głowy. Umyłam sobie włosy w chłodnej wodzie. Wieczorem oglądałam filmy w telefonie, zjadłam pulpeciki poszłam spać. Za oknem wciąż lało równo.






Zgodnie z prognozą do rana deszcz ustał. Kiedy wyszłam (zdaje się, że musiałam zniknąć przed jakąś określoną godziną) wyszło już słońce, ale wszędzie było widać ślady przejścia tajfunu. Rzeki były wezbrane, kanałami wciąż waliła woda, a przed domami walały się worki z piaskiem.








Szlak do Nakatsugawy był asfaltowy. Ale miasto było ładne, z tradycyjnymi domami i wieloma innymi pamiątkami po dawnych czasach, jak choćby studnią. Kręciło się trochę turystów. Skierowałam swoje kroki do supermarketu, gdzie dokonałam większych zakupów, bo na mojej trasie miało przez kilka dni nie być sklepów. Potem udałam się do informacji turystycznej na dworzec kolejowy, ale osoba, która tam pracowała nie potrafiła nic powiedzieć na temat jakichkolwiek szlaków górskich poza szlakiem na najbliższy pagórek, ani też nie potrafiła porozumiewać się po angielsku. Obsługa tłumacza szła jej tak sobie... Pomógł nam jakiś obcy pan, który powiedział, że robię coś bardzo dziwnego i niespotykanego, że informacji nie ma, bo wśród Japończyków chodzenie po górach nie jest popularne. To mi nie bardzo pomogło... Znalazłam w internecie jakieś numery telefonów i poprosiłam o zadzwonienie tam i zapytanie o podstawy: czy i ile jest śniegu w najbliższym paśmie Alp Japońskich, czy są tam źródła. Dowiedziałam się, że na szczycie, na którym jest schronisko jest 40 cm, ale o źródłach i szlakach nic.







Poszłam więc dalej, stwierdziwszy że nie mam innego wyjścia, jak tylko sprawdzić to wszystko osobiście. Odcinek Nakasendo na północ od Nakatsugawy był wyraźnie uczęszczany, pojawiły się kafejki i ludzie na jednodniowych wycieczkach.






Natomiast odcinek od Magome do Tsumago to było coś wcześniej niespotykanego - jest to najbardziej turystyczny odcinek szlaku, bardzo licznie odwiedzany przez turystów, dojeżdżających autami i autokarami. Magome jest odrobione jak skansen, zapewne większość budynków jest autentycznych, ale ze względu na tłumy, sklepiki z drogimi pamiątkami i restauracje nie ma historycznej atmosfery. Nie było co marzyć o koszu na śmieci ani ładowaniu baterii, wszystkie gniazdka były poblokowane. Ledwo było gdzie usiąść. Dobrze, że kupiłam sobie wcześniej lunch, bo tu bym sobie raczej na nic nie mogła pozwolić. A miałam ze sobą pysznego gofra w kształcie rybki, nadziewanego słodką pastą z fasolą azuki. Rybka kosztowała w Nakatsugawie tylko 5 PLN w przeliczeniu.








Skoro odcinek tak popularny to nie tylko we wsi, ale także na szlaku było dużo ludzi. Był już wieczór, więc na pewno było luźniej niż w ciągu dnia, im dalej tym lepiej. Przeszłam niewysoką przełęcz i po drugiej stronie znalazłam się już w kojarzącej się z górami i śniegiem prefekturze Nagano. Po drodze była herbaciarnia, ponoć darmowa, ale już zamknięta. Na drzwiach przechodzący wypisywali kredą nazwy krajów, z których pochodzili - dopisałam Polskę.







Po tajfunie część szlaku była zniszczona i było obejście, ale to się nawet dobrze składało, bo można było dzięki temu obejrzeć serię pięknych wodospadów.








Do samego centrum Tsumago nie doszłam. Minęłam kilka bardzo drogich ryokanów i skręciłam na wschód. Miałam już dość asfaltowego Nakasendo, na którym trudno było znaleźć nocleg, miałam dość dolin. Chciałam iść w Alpy. Wynalazłam wspaniale się prezentujący na mapie szlak grzbietowy i ku niemu ruszyłam. Zaraz miało się zrobić ciemno, więc rozglądałam się za noclegiem. Według mapy szłam innym szlakiem, który miał przekroczyć po moście wielką u huczącą rzekę i biec dalej ścieżką. Ale okazało się, że mostu nie ma, runął dziesiątki lat temu. W ziemi wciąż tkwiły resztki betonowych słupów, na których był osadzony. Ścieżka wiodła od małego parkingu na skraj rzecznej skarpy, bardzo stromej. Rósł tam szeleszczący lasek bambusowy. Było wąsko, ale był i kawałek płaskiego. Sądziłam, że się zmieszczę, ale trochę się bałam rozbijać tak blisko urwiska. Gdyby padało ziemia mogłaby się osunąć, a zresztą nadal musiała być nasiąknięta po tajfunie, ale wyjścia niebyło. Rozbiłam się ostrożnie, bliżej betonowego słupa.





Spałam całkiem dobrze, wszelkie szelesty liści zagłuszał ryk rzeki w dole. Nie sądziłam żeby ktoś miał mnie tam wykryć. A jednak kiedy się obudziłam i zaczęłam rozczesywać włosy po 4:30 nagle coś zaszeleściło bardzo głośno. Sekundę później w moim przedsionku znalazł się kij, którym ktoś macał ziemię. Pomyślałam, że jakiś mieszkaniec okolicy pomyślał, że mój namiot skrywa kupę śmieci albo coś tajemniczego i chce wybadać co to. Otworzyłam więc szybko drzwi namiotu i wyjrzałam z przepraszającym uśmiechem. Powiedziałam "dzień dobry", a starszy pan, jak sądziłam po osiemdziesiątce odpowiedział mi na przywitanie, nawet pokiwał głową. Wydawało mi się, że powiedział "good morning" i szybko się oddalił. Ale kierunek, w jakim się oddalił był bardzo dziwny. Zamiast wejść z powrotem na parking jedyną ścieżką, którą i ja tam przyszłam, poszedł wprost ku przepaści i zniknął. To było przedziwne, zniknął jak zjawa. Wyszłam po chwili z namiotu chcąc sprawdzić jak to możliwe, czy jest tam jakaś ścieżka. Ale było tylko urwisko, na którym nie wyobrażałam sobie żeby ktokolwiek mógł się utrzymać w pionie. Zasadniczo nie wierzę w zjawy i upiory, które się ukazują w świecie widzialnym, ale strasznie się to zjawisko kłóciło z logiczną rzeczywistością. Mógł to być ktoś, kto mieszkał tam od zawsze i od dziecka spuszczał się po bambusach idąc na ryby - nie było to wykluczone i tak to sobie tłumaczyłam, ale chcąc jak najszybciej stamtąd zniknąć szybko spakowałam swoje rzeczy i ruszyłam w drogę bez śniadania.