Już rok temu postanowiłam, że wrzesień spędzę w fińskiej
Laponii. Jest to najpiękniejsza
pora roku północnej Skandynawii, kiedy tundra i górskie lasy brzozowe mienią
się złotem i czerwienią. Finowie podchodzą do jesieni z ogromnym entuzjazmem,
mają dla niej specjalną nazwę „ruska”, wszyscy są nią ogromnie podekscytowani i
zachwycają się bogactwem kolorów. O tej porze roku Laponia zaludnia się
turystami chcącymi podziwiać te cuda, więc nie można liczyć na zupełną
samotność. Nie zawsze jesień trwa długo, czasami tylko kilka dni, po czym
przychodzą przymrozki i kolory znikają. W każdym miejscu zaczyna się i kończy o
innej porze – trzeba mieć szczęście. Idealnie utrafiłam w ten moment, w którym
ruska się zaczęła i miałam szczęście podziwiać ją przez dwa tygodnie mojej
wyprawy, w trzecim tygodniu przeniosłam się na południe i tam przyroda była już
solidnie ogołocona z liści, a na koniec przyszło ochłodzenie i spektakl się
skończył.
Zarys trasy
Podstawowym celem było przejście przez Muotkatunturit
Wilderness Area i rezerwat Kevo. To było tylko 111km, nie udało mi się
skomponować trasy o satysfakcjonującej mnie długości w jednym kawałku, a nie
chciałam na tym poprzestać , dlatego w trzeci tydzień mojego pobytu w Finlandii
spędziłam w Park Narodowym im. Urho Kekkonena. Te trzy miejsca zwiedziłam po
kolei i w takiej samej kolejności ułożyłabym je pod względem satysfakcji jaką
miałam po ich przemierzeniu.
Na mapie czerwonym kolorem zaznaczyłam to, co przeszłam pieszo, fioletowym to, co przejechałam autostopem.
Muotkatunturit to prawdziwa dzicz, nie ma tam dobrze oznakowanych szlaków turystycznych, mostów ani kładek przez bagna, są tylko dwie chatki dla turystów. Od południa bagna i torfowiska przetykane jeziorami, reszta to teren pagórkowaty, wyżej pokryty tundrą, niżej brzozowym lasem, pocięty dolinami. Przestrzeń, cisza, kolory – to chyba najpiękniejsze miejsce, w jakim w życiu byłam. Nie jest to popularny cel wycieczek, spotkałam tylko kilka, może kilkanaście osób. Często kiedy potem mówiłam gdzie byłam ludzie nie wiedzieli o czym mówię. Ale wśród bushcrafterów jest bardziej ceniony, spotkałam na samym początku, jeszcze koło Inari, pana w zielonym stroju, który na widok mapy, wystającej z mojej kieszeni zakrzyknął, że to jest ulubiona „wilderness area” i że był tam już sześć czy siedem razy. Naprawdę warto było się tam zapuścić i jest to jedno z takich miejsc, do których mam zamiar jeszcze wrócić.
Aż żal mi było, że tak krótko tam byłam – ledwie pięć dni. Ale wędrówka była wymagająca, pomimo łatwego terenu bez stromych podejść czy ryzykownych zejść. We znaki dały mi się bagna – zdarzało mi się wpaść w czarną maź po kolana. Dużo czasu schodziło mi też na szukanie właściwej drogi, bo niby szłam wydeptaną ścieżką, która była widoczna w wyższych partiach, ale ginęła w bagnach, kiedy każdy wybierał własną drogę. Z początku było bardzo ładne, nowe znakowanie – byłam zdziwiona, bo to nie szlak turystyczny. Zniknęło ono jednak już po 20km, choć potem zdarzały się sporadycznie i coraz rzadziej zatarte stare pomarańczowe znaki.
Kanion rzeki Kevo, objęty ścisłym rezerwatem, jest dość
znanym miejscem, ale większość ludzi poprzestaje na przejściu fragmentu
kanionu, a potem zatacza pętlę szlakiem prowadzącym przez okoliczne pagórki,
ponieważ uznają, że nie podołają wielokrotnemu pokonywaniu stromych ścian
kanionu. Nie zapuszczając się dalej propagują jednak pogląd, że kanion dalej
jest cały czas taki sam i nie warto się męczyć, lepiej poprzechadzać się po
pagórkach. Nie uległam oczywiście namowom mieszczuchów i wybrałam opcję
przejścia całego kanionu, który zresztą okazał się nie być wcale tak trudny, bo
na stromych stokach zamontowano wygodne schodki. Trudność stanowią też miejsca,
w których trzeba rzekę przejść w bród, ale dla bezpieczeństwa turystów
przewieszono liny, których można się przytrzymać. Przy wyższych stanach wody
faktycznie przejście jest niebezpieczne, zwłaszcza że nurt bywa bystry, a
kamienie na dnie śliskie. W porze kiedy tam byłam poziom wody był niski –
sięgał mi do kolan. Szlak jest urozmaicony – część przebiega płaskowyżem, a
część kanionem, można podziwiać wodospady spadające z hukiem i głębokie jeziora
na jego dnie. Po drodze jest tylko jedna chatka przeznaczona do nocowania, na
samym początku, ale są też schronienia
dzienne, które z powodzeniem wykorzystywałam nocą.
Ostatnią atrakcją mojej wyprawy był Park Narodowy Urho
Kekkonena. Zajmuje spory obszar Saariselkä, niskich gór ciągnących się na pograniczu Finlandii i Rosji, z czego dwie trzecie znajduje się właśnie w Rosji. Podzielony na kilka stref – ścisłego rezerwatu i "dzikiego obszaru"
jest chyba najbardziej znanym obszarem chronionym w fińskiej Laponii. Wiedziałam, że to
popularne miejsce, ale nie że aż tak… Posiekany znakowanymi szlakami pod
względem ruchu turystycznego przypominał mi bieszczadzkie połoniny. Na
szczęście nie zabawiłam tam długo, ale i dalej, gdzie ścieżki nie były już
znakowane ludzi było sporo. Nie spotykałam ich w ciągu dnia, ale obecność
ogólnodostępnych chatek turystycznych każdego wieczoru wabiła wędrowców w te
same miejsca. Mnie wabiło głównie ciepło – nastały mrozy i jakoś nie mogłam się
oprzeć.
Prawdę mówiąc UKK trochę mnie rozczarował. Nie wiem czy
sprawiły to tłumy czy liście które już opadały, czy coś innego… Krajobraz nad
którym Finowie tak się rozpływają był niczym w porównaniu z tym, co widywałam w
poprzednich dniach. Od wschodu pokryte tundrą wzgórza, w niższych miejscach
sosnowa tajga, bardzo ładna… Ale jakoś wolę brzozy. Rzeki czy jezioro
Luirojärvi pozwoliły mi nacieszyć oko, ale dopiero zdobycie najwyższego w
okolicy szczytu Sokosti i rzut oka na wschód przyniosły mi prawdziwą
satysfakcję. To tam na wschodzie zaczynała się prawdziwa dzicz, pokryte
piargami pustkowie ciągnęło się daleko wgłąb Rosji i zachęcało do eksploracji.
Niestety nie miałam dość czasu żeby tam się wybrać. Mam jednak nadzieję, że uda
mi się bliżej poznać ten rejon w przyszłości.
Czas na szczegółowy opis
Wybrałam najprostszy sposób transportu i do Laponii
poleciałam samolotem z przesiadką w Helsinkach. Podróż przebiegła bez
problemów, nie licząc konfiskaty zapalniczki wywąchanej przez kontrolerów w
plecaku i powstania drobnych dziur w materiale tego ostatniego. Widok z góry
był cudowny, a już na ziemi miałam wrażenie jakbym znalazła się na Alasce czy
innej Syberii. Małe lotnisko urządzone było w lapońskim stylu. Do centrum Ivalo
dojechałam busem, po czym zrobiłam mały rekonensans, a następnie przeszłam
przez most na Ivalojoki celem wyszukania jakiegoś miejsca noclegowego. Jedny
skrawek ziemi nadający się do rozbicia namiotu był na szlaku skuterowym, w
miejscu gdzie ten schodził do rzeki naprzeciwko miejskiej plaży. Namiot
rozłożyłam w ulewnym deszczu, którym przywitała mnie Laponia.
Noc minęła spokojnie, a dzień wstał słoneczny i ciepły.
Rozpoczęłam działalność od zakupienia nowej zapalniczki w kiosku, gazu w
sklepie outdoorowym i map w informacji turystycznej (przed wyjazdem upewniłam
się, że wszystkie te towary są w miasteczku dostępne). Następnie z pomocą
autostopu udałam się 40km na północ do Inari, leżącego nad brzegiem wielkiego
jeziora o tej samej nazwie. Inari to centrum kulturalne Lapończyków, tutaj też
mieściło się muzeum Siida, na zwiedzanie którego zeszło mi ponad 5 godzin.
Muzeum nie jest bardzo duże, i całe szczęście, bo ze swoją skłonnością do
bardzo skrupulatnego zwiedzania nie wyrobiłabym się do zamknięcia. Czasowa
wystawa była poświęcona spływom okolicznymi rzekami, na piętrze było coś niecoś
o historii, nowocześnie zaprezentowane bogactwo przyrody, było dużo zdjęć i
dźwięków, ale też sporo tradycyjnych wypchanych zwierząt. Szczególnie podobały
mi się norki pod śniegiem.
Oprócz tego dział entograficzny, który najbardziej mnie
ciekawił, sporo rękodzieła i różnych objaśnień.
Oprócz tego wszystkiego było jeszcze muzeum na wolnym
powietrzu, skansen składający się z rozmaitych budynków, od całorocznych chat
po przenośne konstrukcje wykorzystywane przy wędrówkach z reniferami, starych
pułapek na zwierzęta i instalacji do płukania złota, gdyż okolica obfitująca w
złoto przeżywała gorączkę wydobycia na przełomie XIX i XX wieku, a i do dziś
można spotkać poszukiwaczy.
Późnym popołudniem zakończyłam zwiedzanie i wreszcie
rozpoczęłam wędrówkę. Miałam do wyboru trudny do zrealizowania w warunkach
braku ruchu autostop, drogą taksówkę, asfalting albo dzień wędrówki szlakiem –
oczywiście wybrałam to ostatnie. Szlak prowadzący na górę Otsamo zaczynał się
zaraz obok muzeum, był doskonale oznakowany i mimo ciężkiego plecaka nie
sprawiał problemów. Nie szłam jednak tak szybko jak bym chciała, dlatego na noc
zatrzymałam się przy wiacie nad rozlewiskiem Vaskojoki.
Następnego dnia, zostawiwszy plecak na skrzyżowaniu szlaków
biegiem zdobyłam Otsamo, skąd roztaczał się wspaniały widok na wszystkie
strony. Niebo było po jesiennemu zamglone, więc widoczność nie była
rewelacyjna, ale mgiełka moim zdaniem tylko dodawała krajobrazowi uroku. Widać
było, choć nie w całej okazałości, jezioro Inari, a także kilka innych i
niekończące się pasma niskich wzgórz pokrytych tajgą. Na szczyt dodarło oprócz
mnie kilka osób, co nie przeszkodziło przemknąć obok dwóm reniferom. Trochę
żałowałam, że nocleg nie wypadł mi w chatce turystycznej.
Z Otsamo zeszłam lesistym szlakiem, w towarzystwie
syberyjskich sójek w kierunku drogi prowadzącej do Angeli. Odbiłam w ścieżkę i
znalazłam się na moście na Kettujoki. Dalej musiałam pokonać kilka kilometrów asfaltu.
Zajęło mi to prawie godzinę. Przejechał w tym czasie jeden samochód, obojętny
na moje machanie.
Początek ścieżki wiodącej przez Góry Muotka znajdował się w
malutkiej osadzie Tirro Moishas. Mile zaskoczyła mnie drewniana tablica informująca
o odległości do jeziora, nad którym miałam zamiar znaleźć się następnego dnia.
Ścieżkę odnalazłam, a wtedy jeszcze milej zaskoczyło mnie czerwone oznakowanie.
Całe szczęście że było, bo miałabym problem z wyborem właściwej drogi,
szczególnie że trasa prowadziła też przez porębę, która kończyła się dopiero na
granicy obszaru chronionego. Namiot rozbiłam w pobliżu strumyka w takim właśnie
nieco ogołoconym miejscu, ale na fajnej skale.
Następny dzień to był dzień brodzenia przez bagna. Dzień
ciepły, słoneczny, lekko zamglony. Przy pierwszym bagnie czerwone oznakowanie
zniknęło, potem pojawiło się stare, obłażące pomarańczowe, ale coraz rzadziej,
aż kompletnie wyparowało. Torfowiska ładnie pachniały, mieniły się kolorami
jesieni, było bardzo pięknie, szkoda tylko że tyle czasu schodziło na zabawę z
mapą i kompasem.
Przyjęłam jakąś dziwną strategię przechodzenia boso i nieco
się ubabrałam, a raz zanurzyłam się w czarnej mazi po kolana. Ktoś powbijał
patyki w płytsze miejsca, ale coś nie bardzo to się sprawdziło.
Byłam trochę zmordowana, przez co niezupełnie nacieszyłam
oczy widokiem rudej roślinności i błękitnych jezior. Ale cóż zrobić… Na
ostatnim torfowisku zanurzyłam się razem z obuwiem, potem jeszcze przejście
dość głębokiego strumienia wypływającego z jeziora – na szczęście dało się
przejść po kamieniach, wreszcie ścieżka znalazła się na dobre i nią dotarłam na
zaplanowany nocleg – Mukkalompolo (lompolo to po fińsku staw). Tutaj także
przepływała rzeka, ale zostawiłam ją sobie na rano.
Dla
przywrócenia morale i wysuszenia butów rozpaliłam niewielkie ognisko z pomocą
brzozowej kory. W trawie widać było zwęglone pozostałości budynku, widocznie w
dawnych czasach była tutaj chatka. Ruszt był na miejscu… Nie mogłam nie
skorzystać :-)
Następnego dnia już fivefingersach przeszłam rzekę i kolejne
bagna. Nie było ich wiele, bo wreszcie dotarłam w góry. Ścieżka wyraźna, pogoda piękna, a wokół widoki na
bezkresną krainę lasów i bagien – byłam uszczęśliwiona.
Wzgórza były poprzecinane dolinami strumyków, raz były to
głębokie jary, a innym razem łagodne obniżenia. W rozleglejszej dolinie znów
musiałam przyłożyć się do nawigacji, ale po przejściu przez rzekę trafiłam na
właściwy szlak. Popołudniowe słońce pięknie oświetlało dolinę, z której
dobiegały głosy biwakowiczów (a więc był tam ktoś oprócz mnie!). Przemknęło też
stado reniferów.
Na nocleg wybrałam piaszczystą terasę nad szemrzącym
strumykiem. Myślałam, że będę sama, ale pod wieczór nadciągnęła trójka
wędrowców i dyskretnie rozbiła się kawałek dalej.
Nad ranem zaczął padać deszcz, więc nie spieszyłam się ze
wstawaniem. Wyruszyłam kiedy przestał. Wiało, lekko mżyło i było nieco bardziej
szaro i mglisto. Szlak za to nie pozostawiał żadnych wątpliwości, bo tego dnia
prowadził w dużej mierze wzdłuż ogrodzenia dla reniferów (cała Laponia jest
poprzegradzana takimi płotami). Doprowadził mnie do głębokiej doliny, a w
dolinie rozlokowały się urocze jeziora, w których błękitnej toni pływały
pstrągi.
Na końcu doliny ulokowano jedyną na trasie (trzeba było
odbić 1,5km) chatkę turystyczną Stuorraaytsi. Łudziłam się, że będę sama, ale
nic z tego nie wyszło. Czterech młodych Finów z psem, będących uosobieniem stereotypu, bytowało tam już drugi dzień, za
mną nadeszły jeszcze dwie dziewczyny, dla których już zabrakło miejsca i musiały
się rozbić. Cieszyłam się, że ja nie musiałam, bo w nocy znów padało, ale nie
wyspałam się szczególnie dobrze, bo wieczorne posiedzenie przy ognisku na skutek
nadmiernego spożycia alkoholu i trawki przerodziło się w hałaśliwą imprezę. Na
szczęście zawsze mam ze sobą zatyczki do uszu… Te jednak nie pomogły mi w nakłonieniu do wyniesienia się z mojego legowiska psa, który uparł się spać na moich nogach. Wszędzie była jego sierść, jeden włos znalazłam nawet po powrocie do Polski.
Z lekkim poczuciem niesmaku opuściłam chatkę, kiedy reszta dopiero
zaczęła się budzić. Wspięłam się mokrą dolinką i odetchnęłam. Czekał mnie dzień
przemierzania ładnej górzystej okolicy porośniętej karłowatą roślinnością, z
najwyższym szczytem na szlaku – Avikesuaivi 495 m npm. Pomimo niewielkich
wysokości względnych krajobraz był górski, choć szczyty łagodne. Przed epoką
lodowcową to musiały być całkiem pokaźne wzniesienia.
W dolinkach jak zwykle spora ilość wody – ze dwa razy
wykręcałam skarpetki. Standardowo musiałam poświęcić trochę czasu na
odnajdywanie ścieżki. Spotkałam idącą z naprzeciwka parę w średnim wieku, a na ich nogach zobaczyłam charakterystyczne kolorowe ochraniacze Dirty Girl Gaiters, co wskazywało na to, że podobnie jak ja starają się chodzić na lekko. Nie mogłam się powstrzymać i zaczepiłam ich, okazało się, że mężczyzna był Brytyjczykiem, a jego partnerka Finką. Byli bardzo sympatyczni, więc pogadaliśmy jakiś czas, a potem każdy poszedł w swoją stronę. Pod koniec dnia pojawiło się na trasie więcej zadrzewień,
znak że czas opuścić góry i zejść do cywilizacji. Zabiwakowałam nad strumykiem,
wieczór spędzając w namiocie, gdyż znów się rozpadało.
Rano także trochę popadywało, ale zacisnęłam zęby i nie
zatrzymując się dotarłam do końca szlaku – do mostu na Karigasjoki i asfaltowej
drogi prowadzącej wzdłuż norweskiej granicy i szerokiej już tutaj rzeki
Anarjohka.
Do Karigasniemi pozostało mi jeszcze kilka kilometrów
asfaltu, które szybko pokonałam. Wieś ma tylko 350 mieszkańców, ale 5
restauracji i supermarket, z których korzystają przyjeżdżający tutaj na
korzystne cenowo zakupy Norwegowie. Usiłowałam podładować tu sobie baterię do
aparatu, ale coś było dziwnego z napięciem i nic z tego nie wyszło. Zrobiłam
małe zakupy i zasiadłam w Hansa Barze, w którym odbywało się ładowanie. W
łazience wyprałam skarpetki i wkładki, a potem w wielkim skupieniu
skonsumowałam najlepszego hamburgera w moim życiu. Był cudownie soczysty,
tłusty i zrumieniony. Ani przez chwilę nie żałowałam 7 euro wydanych na wersję
z bekonem.
Na koniec pobytu w Karigasniemi poszłam na most graniczny
rzucić okiem na potencjał packraftowy Anarjohki (nieco bardziej na północ łączy się ona z
Karasjohką, tworząc słynącą z łososi Tanę, to tędy w 2012 na packrafcie
przepłynął Villem Wandoorne w czasie swojej transskandynawskiej eskapady).
Aby dostać się na początek szlaku wiodącego kanionem Kevo
odległego o 12 km musiałam użyć swojego nieodpartego uroku osobistego autostopując. Trochę się
naczekałam, ale podwieźli mnie emeryci, którzy widzieli mnie w barze.
Tak zaczęłam drugi etap wyprawy. Z kartonem soku w
odchudzonym plecaku żwawo przemaszerowałam początkowe 12 km. Pierwsze miejsce
biwakowe było nieciekawe i zatłoczone, więc podziwiając zachód słońca nad
jeziorami przeszłam do chatki Ruktajärvi (w rezerwacie wolno biwakować tylko w
wyznaczonych miejscach). Trasa była bardzo ładna widokowo, bo wiodła wysoką moreną rozdzielającą dwa jeziora.
W chatce były cztery spokojne panie w średnim wieku i
znalazło się też miejsce dla mnie. Rano pogoda była przepiękna. Odczekałam aż
wszyscy wyjdą i potajemnie umyłam sobie włosy w misce. Ach, jaka byłam
zadowolona!
Wyruszyłam jeszcze przed południem, minęłam jeziorko i
wydostałam się na płaskowyż. W oddali przed sobą miałam już początek kanionu, a
wokół pofalowaną tundrę. Widok kanionu mnie nie rozczarował, był imponujący.
Rozpoczynał się wodospadem i ciągnął w dal.
Potem nastąpiły podejścia i zejścia, które tak dały się we
znaki paniom z chatki (nie dziwne, skoro dźwigały kilogramów nie –naście, ale
–dzieścia. Osiadłam w bocznej dolinie, w którą opadała niewielka rzeka, ale za
to wodospadem. Przespałam się w torfowej chatce, nie bacząc na to, że
przeznaczona jest do nocowania tylko w wyjątkowych okolicznościach. Obok w
namiocie spały dwie dziewczyny, a dalej jeszcze wyrzucony z pracy Fin, który
rozpalił ogień w kominku. Rano namioty pokryte były szronem, u mnie w torfie
było ciepło i przytulnie.
Na kolejne strome podejście wyruszyłam pierwsza, radując się
słoneczną, choć wietrzną pogodą i widokami na bezkresną tundrę ciągnącą się tak
pewnie aż do oceanu. Po drodze spotkałam niemieckich emerytów, którzy
najprawdopodobniej biwakowali nielegalnie.
Dystans był na ten dzień przewidziany skromny, więc mogłam
sobie pozwolić na długie leniuchowanie nad jeziorem. Spotkaliśmy się tam
wszyscy – najpierw doszli emeryci, później dziewczyny, zmartwione tym, że idę o
wiele szybciej od nich (wyszły zaraz po mnie, a przyszły kiedy ja już od
godziny relaksowałam się w słoneczku; wszystko to w głównej mierze zasługa o
wiele lżejszego plecaka).
Na ten dzień przypadały aż dwa przejścia w bród przez
Kevojoki. Przy pierwszym było dość głęboko i wartko, ale dało radę. Drugie było
niedługo po pierwszym, więc nie bawiłam się w przebieranie i pomknęłam w
fivefingersach. Ostatnie podejście, widok i las zniknął w dolinie, a mnie znów
otoczyły pustkowia. Nad małym jeziorkiem była ulokowana zamykana wiata na wzór
lapońskiej kåty, tam właśnie wymościłam sobie legowisko. Wieczorny spacer był
bardzo przyjemny, przechadzałam się po okolicy i obserwowałam nadchodzący
front, któremu towarzyszył bardzo silny wiatr. Dziewczyny przyszły półtorej
godziny po mnie, przechodzenie przez rzekę musiało im zająć więcej czasu.
W nocy wiatr wiał tak, że kåta trochę skrzypiała. Sąsiadki z namiotu zjawiły się o poranku żeby przygotować sobie śniadanie, a ja drzemałam
jeszcze, aż uznałam około 8:30, że czas się zdekonspirować. One już się
pakowały i niebawem zostałam sama, wyszłam jakoś około 11. Zaraz na następnym
wzniesieniu złapał mnie deszcz padający poziomo, a na gwałtownym zejściu w
dolinę (piękny widok na kanion) poczułam kłucie w kolanie, dałam mu więc
odpocząć kiedy kolejny deszcz złapał mnie nad jeziorem w miejscu biwakowym. Przeczekałam
opad pod zadaszeniem szopy na drewno.
Deszcz ustał, ale wiatr tylko się nasilił, cieszyłam się
więc, że dalej szlak wiedzie doliną wzdłuż rzeki rozlanej tutaj w ciąg jezior.
Minęłam małą torfową chatkę i po jakimś czasie doszłam do ostatniego brodu.
Był chyba najłatwiejszy, dość płytki i o równym dnie. Za brodem szlak zaczął
się znów wspinać po zboczu kanionu. Zatrzymałam się na chwilę w miejscu
widokowym, które serwowało piękny widok na wody Kevo i otaczający las.
Posiedziałabym dłużej, bo to było pożegnanie z rzeką, ale wiatr mnie stamtąd
przegonił.
Pomaszerowałam do ostatniego wyznaczonego miejsca biwakowego
w rezerwacie. Spostrzegłam znajome dziewczyny odpoczywające na ławce – od rana
nadrobiłam 2 godziny i tutaj je dogoniłam. One poszły jednak dalej, chcąc
rozbić się jak najbliżej głównej drogi odległej o 2,5km. Byłam zadowolona, że
mogłam w samotności pokontemplować urodę krajobrazu. Wśród brzóz, nad
srebrzystym jeziorem rozłożyłam namiot, a po rozgrzewającej kolacji aż do
zapadnięcia zmroku snułam się wzdłuż brzegu, nasłuchując popiskiwania nurów i
sięgając wzrokiem w kierunku śniegu bielejącego na zboczu Rastigaissy,
najwyższego szczytu północno-wschodniego Finnmarku, już po norweskiej stronie.
O poranku zwinęłam manatki i odziana cieplej niż zwykle, bo
wiatr przyniósł ochłodzenie, ruszyłam w dalszą drogę. Nie zajęło mi to dużo
czasu i już o 11 byłam na parkingu. Udałam się na przystanek autobusowy,
zrzuciłam plecak, a narzuciłam sweter puchowy i wyjęłam kartkę do
autostopowania. Szło mi marnie, stałam ponad godzinę, bo nieliczne
przejeżdżające samochody pędziły pustą drogą nie zwracając na mnie uwagi. Z
daleka zobaczyłam dziewczyny na parkingu, ale już się nie spotkałyśmy, bo
wreszcie 10 minut przed odjazdem jedynego autobusu szczęście się do mnie
uśmiechnęło i do Inari zabrał mnie sympatyczny młody Lapończyk. W Inari zaraz
złapałam następną okazję, norweski kierowca tira podrzucił mnie już od razu do
Saariselki, gdzie rozpoczynałam kolejny etap wycieczki.
Zaskoczyły mnie hotele, sklepy z pamiątkami, choć przecież
wiedziałam czego się spodziewać. Odwiedziłam informację turystyczną, gdzie znów
odesłali mnie z kwitkiem i dopiero w biurze taksówkarzy zgodzili się podładować
mój aparat. Tym razem się udało, ale dopiero ze specjalną jakąś wtyczką, także
w sumie trwało to kilka godzin. W tym czasie zrobiłam zakupy w supermarkecie,
zjadłam porządny obiad w barze – udko z kurczaka, ziemniaczaną zapiekankę,
zestaw gotowanych jarzyn i niewyobrażalną ilość surówki, którą nabierało się w
dowolnej ilości. Na deser naszpikowane chemią cytrynowe biszkopciki. Nie
pamiętam kiedy ostatni raz tak mi smakowało jedzenie :-). Obeszłam jeszcze okoliczne
sklepiki, obejrzałam z taksówkarzami prognozę pogody, po czym w blasku
zachodzącego słońca wyruszyłam na szlak.
Do najbliższei chatki i miejsca biwakowego miałam 7km,
akurat zdążyłam przed zapadnięciem ciemności. Wciąż jeszcze wiało i zrobiło się
bardzo zimno, z głębokiej doliny powiewało wręcz mrozem. Zdecydowałam się więc
na nocleg w chatce, choć ta ku mojemu zaskoczeniu nie była przeznaczona do
nocowania (na mapie nie ma rozróżnienia). Dzieliłam przestrzeń z dwoma
Francuzami. Rano przymrozek jeszcze trzymał, a tafla małego jeziorka u wylotu
pobliskiego kanionu Rumakuru, który poszłam obejrzeć, była ścięta lodem.
Opuściwszy chatkę skierowałam się wyznakowanym drewnianymi
słupkami szlakiem w kierunku Rautulampi, ostatniej chatki w rejonie
oznakowanych szlaków. Powoli miejsce sosen zajęły brzozy, a i te były coraz
rzadsze. Piękna pogoda sprzyjała i w dobrym tempie zjawiłam się tam wczesnym
popołudniem.
Z przyjaznej aury korzystało wielu turystów jednodniowych,
ale spotkałam też wędrowców na większą skalę. Nagle usłyszałam słowa w języku
polskim i mile zaskoczona zaczepiłam parę z Żyrardowa, która jak się okazało
wracała właśnie z tygodniowego trekkingu po UKK. Oni także byli zaskoczeni tym,
że spotykają tutaj tyle ludzi – szli bardziej odludną okolicą od Raja Joosepi,
miejscowości tuż przy granicy z Rosją.
Nabrawszy wody ze strumienia wypływającego z jeziora
pożegnałam się z sympatyczną parą i ruszyłam dalej – wreszcie sama! Wspięłam
się na wzgórze i tam odbiłam ze szlaku w początkowo niewidoczną, ale potem już
wyraźniejszą podwójną ścieżką – podwójną, bo uczęszczaną także, na szczęście z
rzadka, przez quady obsługujące turystyczne chatki. Odetchnęłam i podziwiając
przypominające Alaskę krajobrazy przemierzyłam porośnięte karłowatą
roślinnością wzgórza, by po drugim śniadaniu zejść w malowniczą dolinę, którą
płynęła piękna rzeka Suomujoki. Nad nią ulokowana była chatka, którą upatrzyłam
sobie na nocleg. Dotarłam do niej po ponad 20km marszu, na miejscu nie byłam
sama, ale było spokojnie – w części ogólnodostępnej był tylko jeden wędrowiec,
nie mówiący zresztą po angielsku, w części do wynajęcia czwórka gości, z
którymi chwilę posiedziałam przy ognisku. Po zachodzie słońca siedziałam
jeszcze długo nad rzeką.
Rano wszyscy zwinęli się tak wcześnie, że kiedy
oprzytomniałam już nikogo nie było. Mogłam więc jeszcze w spokoju
poleniuchować. Zaczęłam dzień od zwiedzenia zabytkowej chaty na drugim przegu
rzeki (musiałam w tym celu przejść na drugą stronę).
Kolejny
przystanek zrobiłam na moście, a potem dłuższy czas szłam wzdłuż rzeki, która
miejscami przebijała się między skałami, by kawałek dalej znów rozlać się
szerzej. Tajga tutaj była jeszcze w jesiennej szacie i bardzo mi się tam podobało.
Odbiłam później w
dolinę małego potoku i wydostałam się nią wyżej, skąd rozciągały się już widoki
przezierające między brzozami. Zrobiłam sobie przerwę, w trakcie której
pożywiłam się obficie występującymi tam darami natury :-)
Nadciągnęły chmury i zrobiło się chłodniej, więc na następny
nocleg wybrałam chatkę Tuiskukuru w kolejnej dolinie. Dotarłam tam zbyt
wcześnie, a w chatce panował nieprzyjemny tłok i potrworny upał, więc
zostawiwszy rzeczy uciekłam na spacer w las. Finowie mają niezdrową tendencję do
przegrzewania pomieszczeń, a ja bardzo źle to znoszę. Niestety dziewczyny w tej
chatce zignorowały moje sugestie… Wieczorem przybyła jeszcze jedna osoba –
samotna dziewczyna.
Rano wyszłam o 10 i powoli przemierzałam północny las. Noc
była mroźna i trawa pokryta była szronem, ale szybko się rozgrzałam w marszu.
Między drzewami fruwały bardzo towarzyskie sójki syberyjskie, piękne ptaki o
rudym upierzeniu. Od czasu do czasu krajobraz się otwierał, kiedy w dolinie
strumyka las ustępował torfowiskom. Na kolejnym podejściu, pod pokrytym
piargami stokiem wypatrzyłam stadko pardw.
Do następnej chatki nad jeziorem Luirojärvi miałam tylko
8km. Dotarłam tam po przejściu przez płytki bród. Minęłam jednak chatkę i
poszłam dalej wzdłuż brzegu dużego jeziora. Odnalazłam torfową chatkę, w której
postanowiłam przenocować jeśli nikogo nie będzie, a potem poszłam jeszcze dalej
do pustej lapońskiej osady. Była tam też ruina szałasu, nie nadająca się już do
niczego.
Po powrocie do torfowej chatki rozgościłam się tam na dobre.
Miejsce było cudownie piękne i chyba miało jakąś dobrą energię. Z jednek strony
Luirojärvi, a na nim nury i łabędzie krzykliwe, z drugiej strony mniejsze
jezioro, za którym wznosiły się skaliste szczyty gór. Dopóki słońce nie zaszło
spacerowałam po okolicy, ale potem zrobiło się zbyt zimno i schowałam się w
ziemiance. Był tam kominek i rozpaliłam sobie ogień, przy którym się ogrzałam,
ale też solidnie podwędziłam, bo konstrukcja była już nadgryziona zębem czasu i
dym szedł do wnętrza.
Rano wstałam w znakomitym humorze, torf stanowił doskonałą
izolację i było tam tak przytulnie. To miał być wielki dzień – miałam zamiar
zdobyć Sokosti, najwyższy szczyt okolicznych gór (718 m npm). Po śniadaniu zaniosłam swoje
rzeczy do turystycznej chaty i wyruszyłam na lekko. Na szczyt miały prowadzić
dwie ścieżki, jedna dolinką, a druga stokiem. Poszłam dolinką, ale nie
zauważyłam odbicia w górę i stwierdziłam że pójde nią dalej, bo luźne skały na zboczu
nie nadawały się do wspinaczki. Za to w żlebie były ułożone tak, że można było
spokojnie na nie stawać. Tak właśnie wydostałam się na szczyt, nie było to
wcale trudne, choć zejścia tamtędy nie polecam.
Góry usiane były kamieniami, wyglądały jak piarżysta
pustynia. Niebo było zasnute chmurami nadchodzącego frontu i w powietrzu była
widoczna mgiełka, ale słońce przeświecało i przyjemnie grzało, wskutek czego
wiejący wiatr nie przeszkodził mi w spędzeniu dwóch godzin na szczycie. Zdobycie
szczytu napełniło mnie niemałą satysfakcją, szczególnie że ma on opinię
trudnego z powodu wymagającego terenu. Wszyscy spotkani wędrowcy narzekali na
piargi i opowiadali jak bardzo bolały ich kostki, więc myślałam, że to będzie
coś trudnego, tymczasem to chyba była wina ich sztywnych wysokich butów i tego,
że nie używali kijków trekkingowych (z jakiegoś powodu Finowie ich nie używają).
Moje siatkowce jak zwykle spisały się na medal.
Obeszłam całą okolicę, przyglądając się dziwnej
infrastrukturze, sprawiającej wrażenie stacji kosmicznej. Niewątpliwie psuła
krajobraz… Drewniana chata należała do kopleksu i była zamknięta, ale
przynajmniej chroniła przed wiatrem i mogłam pod jej osłoną wypatrywać Rosji na
horyzoncie.
Na dół zeszłam inną drogą, o wiele łatwiejszą. Piargi szybko
się skończyły, a właściwą drogę wskazywały kopczyki kamieni. To właśnie była
właściwa trasa na szczyt, ale ja byłam zadowolona, że nie musiałam iść dwa razy
tą samą drogą.
Jako że na następny dzień zapowiadano opady deszczu na noc
zostałam w chatce, w której zostawiłam swój bagaż. Wieczór był jeszcze pogodny
i długo przechadzałam się brzegiem jeziora w nadziei, że może uda mi się
wreszcie zobaczyć zorzę polarną. Spoglądałam w niebo, ale widziałam tylko
milion gwiazd, aż wreszcie pojawiła się blada smuga, która z początku wydawała
mi się jednym z obłoków, ale po chwili przybrała zielony odcień i już
wiedziałam, że to zorza.
Towarzystwo nie było uciążliwe i spało mi się dobrze. Rano
zwlekałam z wyjściem, bo okolicę zalegała zimna, gęsta mgła i padał drobny
deszcz, a ja musiałam zacząć wędrówkę od brodzenia w lodowatej rzece. W dodatku
tego dnia zaczęłam już iść spowrotem w kierunku Saariselki, co oznaczało
zbliżający się koniec wakacji. Wyszłam dopiero po 11, po rozwiązaniu kilku
Sudoku.
Starsi państwo nocujący w namiocie nad jeziorem dziwili się
że tak późno wychodzę, bo po drodze ponoć tyle podejść, które trudno jest
pokonywać z plecakiem. Nie odnotowałam jednak żadnych specjalnych podejść,
jedynie coraz uboższa roślinność wskazywała na zdobywaną przeze mnie wysokość.
Monotonia padającego deszczu była trochę nużąca, do tego mapa w skali 1:100000
i niezbyt widoczna ścieżka – po południu miałam już trochę dość i wyczekiwałam
Kotakongäs, miejsca biwakowego z wiatą, w której chciałam się rozbić.
Wiata rzeczywiście była, w pobliżu mostu na Suomujoki. Radośnie
rozbiłam namiot pod wiatą i jadłam kolację, kiedy już o zmroku zjawił się
mężczyzna z dwiema dziewczynkami i niestety musiałam się stamtąd zwinąć i
postawić namiot na zewnątrz. Ależ byłam zła… Mogłam spać z nimi pod wiatą bez
namitu, ale nie chciałam – ścisk, wilgoć z mgły i deszczu, chłód i niedobitki
owadów sprawiły że wolałam swoje prywatne schronienie. Rano za to miałam w
środku gigantyczną kondensację.
Czym prędzej zjadłam śniadanie i zwinęłam manatki. Założyłam
niedosuszone skarpetki – nie było sensu ich suszyć, skoro w nocy nadal padało i
wszystko było mokre. Podejście na szczęście nie było trudne ani technicznie,
ani nawigacyjnie. Jakiś czas szłam mglistym lasem, a wyżej w rzadziej
porośniętym drzewami terenie zauważyłam padające płatki śniegu. Ścieżka
niespodziewanie szybko doprowadziła mnie do znajomej chatki Rautulampi – tutaj
skończyła się zaplanowana przeze mnie pętla po parku i miałam zamiar wracać tą
samą drogą, którą przyszłam. Nagle pojawili się ludzie, a z nimi ogień i
ciepło. W piecyku było rozpalone, więc w ciągu godziny wysuszyłam sobie
skarpety i buty, bo zaczęłam mocno marznąć w nogi. Przeczekałam przy okazji
pierwszą tej zimy śnieżycę. Śnieg jednak nie pozostawał na ziemi i mogłam
przejść suchą nogą, było jednak bardzo zimno. Odpoczęłam nieco w kolejnej
chatce, a potem już skierowałam się do Rumakuru. Tym razem nie było w chatce
Francuzów, ani nikogo innego, co oczywiście bardzo mnie ucieszyło. Rozpaliłam w
piecu, a wieczorem wyszłam na zewnątrz w nadziei na zorzę, bo chmury się rozeszły
i niebo zaroiło gwiazdami, ale niestety tym razem zorzy jednak nie było, ale na
bezchmurnym niebie pokazała się spadająca gwiazda. Dawno nie widziałam tylu
gwiazd, wręcz nigdy, niebo było niesamowicie czyste, granatowe, przejrzyste.
Nazajutrz przywitała mnie piękna, ale mroźna pogoda. Szron
utrzymywał się do 11, a później dowiedziałam się, że w położonej niżej
Saariselkä było tej nocy -10C. Tu u wylotu kanionu mogło być jeszcze zimniej.
Mając jeszcze sporo czasu ostatnie kilka kilometrów postanowiłam przejść nieco
inną trasą niż poprzednio i zaliczyłam jeszcze jeden pagórek z widokiem na
lesistą krainę. Łagodne wzgórza na północnym zachodzie prawdopodobnie były już
w Parku Narodowym Lemmenjoki.
Wróciłam do skomercjalizowanej Saariselkaä, gdzie budziłam
sensację przechadzając się z plecakiem, zaczepiły mnie starsze panie pytając
ile kilometrów przeszłam. Odpowiedziałam po namyśle, że tak coś ze 250 km, ale
musiałam trzy razy powtórzyć zanim zostałam zrozumiała, taka to była
niewyobrażalna liczba… Okazało się, że i tak zaniżyłam wynik, bo potem wyliczyłam,
że w sumie przeszłam 276 km, średnio moje standardowe skandynawskie 17 km
dziennie. 101,5 km z Inari do
Karigasniemi, 63 km ma szlak Kevo, 111,5 przypada na UKK.
Pozostałe kilka godzin minęło szybko – zakupiłam w tym
czasie pamiątki (warte uwagi są miejscowe wyroby ze srebra) i zjadłam obfity
obiad w sprawdzonym barze. Nie byłam już tak wygłodniała jak tydzień wcześniej,
ale pochłonięcie tej skromnej porcji nie stanowiło dla mnie problemu :-)
Po obiedzie popędziłam na autobus dowożący turystów na
lotnisko (kursuje tylko wtedy kiedy są jakieś loty). Na lotnisku wszystko
przebiegło bez problemów i nadszedł czas pożegnania z Laponią. Lot do Helsinek
był przyjemny, widać było nieco krajobrazu, w tym góry, z których właśnie
wróciłam, pokryte już śniegiem.
Noc musiałam spędzić na lotnisku, bo samolot do Krakowa
odlatywał dopiero rano. Na zewnątrz było już ciemno, w dodatku padał deszcz,
więc nie było mowy o rozbijaniu namiotu w pobliżu lotniska. W informacji
turystycznej był komputer, więc przy nim spędziłam jakiś czas, a potem
znalazłam ustronne miejsce, gdzie ułożyłam się do snu. Czas płynął i ani się
obejrzałam znów byłam w samolocie (udało mi się przeszmuglować zapalniczkę :-)). Do zobaczenia
Finlandio!
Jak zwykle zmontowałam film, pamiętajcie żeby ustawić sobie lepszą jakość, bo automatycznie wychodzi gorsza. Najwięcej materiału mam z UKK, bo wcześniej martwiłam się, że wyczerpią mi się baterie. Wskutek tego najmniej sfilmowałam tego, co mi się najbardziej podobało. Będzie powód żeby tam wrócić :-)
Podsumowanie
Finlandia bardzo mi się spodobała, wszystko było takie jak sobie wyobrażałam, a nawet jeszcze piękniejsze i na pewno nie jest to moja ostatnia wyprawa w te rejony. Byłam zaskoczona tym, że Finlandia różni się znacząco od krajów Skandynawii.
Ceny są nieco niższe niż w Szwecji czy Norwegii, ale dla nas i tak wysokie. Komunikacja publiczna jest dostępna tylko na głównych drogach, na których i tak można łapać stopa. Do mniejszych miejscowości nie sposób się dostać inaczej niż taksówką.
Jeśli spotykałam samotnych wędrowców to w 99% przypadków byli to mężczyźni, a ja jako samotna turystka zbierałam wyrazy podziwu i uznania :-)
Hendrik Morkel jest tylko jeden - nie widziałam nikogo spakowanego na lekko, tylko dwie osoby w niskich butach. Plecaki przeważnie o pojemności 80l i więcej, 30kg to norma. Widać było, że się męczyli, często pytali o wagę mojego plecaka, ale wydawała im się ona abstrakcyjna, szczególnie, że nikt nie miał ze sobą jedzenia więcej niż na 5-7 dni.
Zestaw sprzętu niewiele
różnił się od tego, który zabrałam w czerwcu do Norwegii. Wyrzuciłam drugie
getry, dodałam małą czołówkę, zostawiłam wewnętrzne polarowe łapawice z gtx-owych,
ale wzięłam grubsze linery – termika podobna, a oszczędność na wadze. Ogółem
wyszło mi 17,3kg, ale na miejscu doszły jeszcze mapy i kartusz 230g, więc
pewnie osiągnęłam 18kg. Z cięższym plecakiem mam problem z
podniesieniem i zarzuceniem go sobie na plecy, ale ta waga była akceptowalna.
Jedzenia było sporo, bo 8kg – to było na jakieś 15 czy 16
dni. Starczyło w sam raz, wiedziałam, że będę dwa razy miała okazję coś
przekąsić i dokupić. Myślałam, że będę mogła zostawić ze 2 czy 3 kg w
informacji turystycznej w Ivalo na przechowaniu, ale byli nieużyci i odmówili,
wskutek czego musiałam to wszystko nosić. Ale że szlaki nie były męczące, w
sumie nie ucierpiałam zbytnio.
To tylko przekąski :-)