czwartek, 30 października 2014

Fińska Laponia - Muotkatunturit, Kanion Kevo i Park Narodowy Urho Kekkonena

Już rok temu postanowiłam, że wrzesień spędzę w fińskiej Laponii. Jest to najpiękniejsza pora roku północnej Skandynawii, kiedy tundra i górskie lasy brzozowe mienią się złotem i czerwienią. Finowie podchodzą do jesieni z ogromnym entuzjazmem, mają dla niej specjalną nazwę „ruska”, wszyscy są nią ogromnie podekscytowani i zachwycają się bogactwem kolorów. O tej porze roku Laponia zaludnia się turystami chcącymi podziwiać te cuda, więc nie można liczyć na zupełną samotność. Nie zawsze jesień trwa długo, czasami tylko kilka dni, po czym przychodzą przymrozki i kolory znikają. W każdym miejscu zaczyna się i kończy o innej porze – trzeba mieć szczęście. Idealnie utrafiłam w ten moment, w którym ruska się zaczęła i miałam szczęście podziwiać ją przez dwa tygodnie mojej wyprawy, w trzecim tygodniu przeniosłam się na południe i tam przyroda była już solidnie ogołocona z liści, a na koniec przyszło ochłodzenie i spektakl się skończył.
 
Zarys trasy
Podstawowym celem było przejście przez Muotkatunturit Wilderness Area i rezerwat Kevo. To było tylko 111km, nie udało mi się skomponować trasy o satysfakcjonującej mnie długości w jednym kawałku, a nie chciałam na tym poprzestać , dlatego w trzeci tydzień mojego pobytu w Finlandii spędziłam w Park Narodowym im. Urho Kekkonena. Te trzy miejsca zwiedziłam po kolei i w takiej samej kolejności ułożyłabym je pod względem satysfakcji jaką miałam po ich przemierzeniu.
 
Na mapie czerwonym kolorem zaznaczyłam to, co przeszłam pieszo, fioletowym to, co przejechałam autostopem.
 
 
Muotkatunturit to prawdziwa dzicz, nie ma tam dobrze oznakowanych szlaków turystycznych, mostów ani kładek przez bagna, są tylko dwie chatki dla turystów. Od południa bagna i torfowiska przetykane jeziorami, reszta to teren pagórkowaty, wyżej pokryty tundrą, niżej brzozowym lasem, pocięty dolinami. Przestrzeń, cisza, kolory – to chyba najpiękniejsze miejsce, w jakim w życiu byłam. Nie jest to popularny cel wycieczek, spotkałam tylko kilka, może kilkanaście osób. Często kiedy potem mówiłam gdzie byłam ludzie nie wiedzieli o czym mówię. Ale wśród bushcrafterów jest bardziej ceniony, spotkałam na samym początku, jeszcze koło Inari, pana w zielonym stroju, który na widok mapy, wystającej z mojej kieszeni zakrzyknął, że to jest ulubiona „wilderness area” i że był tam już sześć czy siedem razy. Naprawdę warto było się tam zapuścić i jest to jedno z takich miejsc, do których mam zamiar jeszcze wrócić.
Aż żal mi było, że tak krótko tam byłam – ledwie pięć dni. Ale wędrówka była wymagająca, pomimo łatwego terenu bez stromych podejść czy ryzykownych zejść. We znaki dały mi się bagna – zdarzało mi się wpaść w czarną maź po kolana. Dużo czasu schodziło mi też na szukanie właściwej drogi, bo niby szłam wydeptaną ścieżką, która była widoczna w wyższych partiach, ale ginęła w bagnach, kiedy każdy wybierał własną drogę. Z początku było bardzo ładne, nowe znakowanie – byłam zdziwiona, bo to nie szlak turystyczny. Zniknęło ono jednak już po 20km, choć potem zdarzały się sporadycznie i coraz rzadziej zatarte stare pomarańczowe znaki.

Kanion rzeki Kevo, objęty ścisłym rezerwatem, jest dość znanym miejscem, ale większość ludzi poprzestaje na przejściu fragmentu kanionu, a potem zatacza pętlę szlakiem prowadzącym przez okoliczne pagórki, ponieważ uznają, że nie podołają wielokrotnemu pokonywaniu stromych ścian kanionu. Nie zapuszczając się dalej propagują jednak pogląd, że kanion dalej jest cały czas taki sam i nie warto się męczyć, lepiej poprzechadzać się po pagórkach. Nie uległam oczywiście namowom mieszczuchów i wybrałam opcję przejścia całego kanionu, który zresztą okazał się nie być wcale tak trudny, bo na stromych stokach zamontowano wygodne schodki. Trudność stanowią też miejsca, w których trzeba rzekę przejść w bród, ale dla bezpieczeństwa turystów przewieszono liny, których można się przytrzymać. Przy wyższych stanach wody faktycznie przejście jest niebezpieczne, zwłaszcza że nurt bywa bystry, a kamienie na dnie śliskie. W porze kiedy tam byłam poziom wody był niski – sięgał mi do kolan. Szlak jest urozmaicony – część przebiega płaskowyżem, a część kanionem, można podziwiać wodospady spadające z hukiem i głębokie jeziora na jego dnie. Po drodze jest tylko jedna chatka przeznaczona do nocowania, na samym początku,  ale są też schronienia dzienne, które z powodzeniem wykorzystywałam nocą.
 
Ostatnią atrakcją mojej wyprawy był Park Narodowy Urho Kekkonena. Zajmuje spory obszar Saariselkä, niskich gór ciągnących się na pograniczu Finlandii i Rosji, z czego dwie trzecie znajduje się właśnie w Rosji. Podzielony na kilka stref – ścisłego rezerwatu i "dzikiego obszaru" jest chyba najbardziej znanym obszarem chronionym w fińskiej Laponii. Wiedziałam, że to popularne miejsce, ale nie że aż tak… Posiekany znakowanymi szlakami pod względem ruchu turystycznego przypominał mi bieszczadzkie połoniny. Na szczęście nie zabawiłam tam długo, ale i dalej, gdzie ścieżki nie były już znakowane ludzi było sporo. Nie spotykałam ich w ciągu dnia, ale obecność ogólnodostępnych chatek turystycznych każdego wieczoru wabiła wędrowców w te same miejsca. Mnie wabiło głównie ciepło – nastały mrozy i jakoś nie mogłam się oprzeć.
Prawdę mówiąc UKK trochę mnie rozczarował. Nie wiem czy sprawiły to tłumy czy liście które już opadały, czy coś innego… Krajobraz nad którym Finowie tak się rozpływają był niczym w porównaniu z tym, co widywałam w poprzednich dniach. Od wschodu pokryte tundrą wzgórza, w niższych miejscach sosnowa tajga, bardzo ładna… Ale jakoś wolę brzozy. Rzeki czy jezioro Luirojärvi pozwoliły mi nacieszyć oko, ale dopiero zdobycie najwyższego w okolicy szczytu Sokosti i rzut oka na wschód przyniosły mi prawdziwą satysfakcję. To tam na wschodzie zaczynała się prawdziwa dzicz, pokryte piargami pustkowie ciągnęło się daleko wgłąb Rosji i zachęcało do eksploracji. Niestety nie miałam dość czasu żeby tam się wybrać. Mam jednak nadzieję, że uda mi się bliżej poznać ten rejon w przyszłości.
 
Czas na szczegółowy opis
Wybrałam najprostszy sposób transportu i do Laponii poleciałam samolotem z przesiadką w Helsinkach. Podróż przebiegła bez problemów, nie licząc konfiskaty zapalniczki wywąchanej przez kontrolerów w plecaku i powstania drobnych dziur w materiale tego ostatniego. Widok z góry był cudowny, a już na ziemi miałam wrażenie jakbym znalazła się na Alasce czy innej Syberii. Małe lotnisko urządzone było w lapońskim stylu. Do centrum Ivalo dojechałam busem, po czym zrobiłam mały rekonensans, a następnie przeszłam przez most na Ivalojoki celem wyszukania jakiegoś miejsca noclegowego. Jedny skrawek ziemi nadający się do rozbicia namiotu był na szlaku skuterowym, w miejscu gdzie ten schodził do rzeki naprzeciwko miejskiej plaży. Namiot rozłożyłam w ulewnym deszczu, którym przywitała mnie Laponia.
 
Noc minęła spokojnie, a dzień wstał słoneczny i ciepły. Rozpoczęłam działalność od zakupienia nowej zapalniczki w kiosku, gazu w sklepie outdoorowym i map w informacji turystycznej (przed wyjazdem upewniłam się, że wszystkie te towary są w miasteczku dostępne). Następnie z pomocą autostopu udałam się 40km na północ do Inari, leżącego nad brzegiem wielkiego jeziora o tej samej nazwie. Inari to centrum kulturalne Lapończyków, tutaj też mieściło się muzeum Siida, na zwiedzanie którego zeszło mi ponad 5 godzin. Muzeum nie jest bardzo duże, i całe szczęście, bo ze swoją skłonnością do bardzo skrupulatnego zwiedzania nie wyrobiłabym się do zamknięcia. Czasowa wystawa była poświęcona spływom okolicznymi rzekami, na piętrze było coś niecoś o historii, nowocześnie zaprezentowane bogactwo przyrody, było dużo zdjęć i dźwięków, ale też sporo tradycyjnych wypchanych zwierząt. Szczególnie podobały mi się norki pod śniegiem.
 
Oprócz tego dział entograficzny, który najbardziej mnie ciekawił, sporo rękodzieła i różnych objaśnień.
 
Oprócz tego wszystkiego było jeszcze muzeum na wolnym powietrzu, skansen składający się z rozmaitych budynków, od całorocznych chat po przenośne konstrukcje wykorzystywane przy wędrówkach z reniferami, starych pułapek na zwierzęta i instalacji do płukania złota, gdyż okolica obfitująca w złoto przeżywała gorączkę wydobycia na przełomie XIX i XX wieku, a i do dziś można spotkać poszukiwaczy.
 
Późnym popołudniem zakończyłam zwiedzanie i wreszcie rozpoczęłam wędrówkę. Miałam do wyboru trudny do zrealizowania w warunkach braku ruchu autostop, drogą taksówkę, asfalting albo dzień wędrówki szlakiem – oczywiście wybrałam to ostatnie. Szlak prowadzący na górę Otsamo zaczynał się zaraz obok muzeum, był doskonale oznakowany i mimo ciężkiego plecaka nie sprawiał problemów. Nie szłam jednak tak szybko jak bym chciała, dlatego na noc zatrzymałam się przy wiacie nad rozlewiskiem Vaskojoki.
 
 
Następnego dnia, zostawiwszy plecak na skrzyżowaniu szlaków biegiem zdobyłam Otsamo, skąd roztaczał się wspaniały widok na wszystkie strony. Niebo było po jesiennemu zamglone, więc widoczność nie była rewelacyjna, ale mgiełka moim zdaniem tylko dodawała krajobrazowi uroku. Widać było, choć nie w całej okazałości, jezioro Inari, a także kilka innych i niekończące się pasma niskich wzgórz pokrytych tajgą. Na szczyt dodarło oprócz mnie kilka osób, co nie przeszkodziło przemknąć obok dwóm reniferom. Trochę żałowałam, że nocleg nie wypadł mi w chatce turystycznej.
 
 
 
 
 
 
 
Z Otsamo zeszłam lesistym szlakiem, w towarzystwie syberyjskich sójek w kierunku drogi prowadzącej do Angeli. Odbiłam w ścieżkę i znalazłam się na moście na Kettujoki. Dalej musiałam pokonać kilka kilometrów asfaltu. Zajęło mi to prawie godzinę. Przejechał w tym czasie jeden samochód, obojętny na moje machanie.
 
Muotkatunturin erämaa-alue - Muotkatunturit Wilderness Area

 
Początek ścieżki wiodącej przez Góry Muotka znajdował się w malutkiej osadzie Tirro Moishas. Mile zaskoczyła mnie drewniana tablica informująca o odległości do jeziora, nad którym miałam zamiar znaleźć się następnego dnia. Ścieżkę odnalazłam, a wtedy jeszcze milej zaskoczyło mnie czerwone oznakowanie. Całe szczęście że było, bo miałabym problem z wyborem właściwej drogi, szczególnie że trasa prowadziła też przez porębę, która kończyła się dopiero na granicy obszaru chronionego. Namiot rozbiłam w pobliżu strumyka w takim właśnie nieco ogołoconym miejscu, ale na fajnej skale.
 
Następny dzień to był dzień brodzenia przez bagna. Dzień ciepły, słoneczny, lekko zamglony. Przy pierwszym bagnie czerwone oznakowanie zniknęło, potem pojawiło się stare, obłażące pomarańczowe, ale coraz rzadziej, aż kompletnie wyparowało. Torfowiska ładnie pachniały, mieniły się kolorami jesieni, było bardzo pięknie, szkoda tylko że tyle czasu schodziło na zabawę z mapą i kompasem.
 
 
 
Przyjęłam jakąś dziwną strategię przechodzenia boso i nieco się ubabrałam, a raz zanurzyłam się w czarnej mazi po kolana. Ktoś powbijał patyki w płytsze miejsca, ale coś nie bardzo to się sprawdziło.
 
Byłam trochę zmordowana, przez co niezupełnie nacieszyłam oczy widokiem rudej roślinności i błękitnych jezior. Ale cóż zrobić… Na ostatnim torfowisku zanurzyłam się razem z obuwiem, potem jeszcze przejście dość głębokiego strumienia wypływającego z jeziora – na szczęście dało się przejść po kamieniach, wreszcie ścieżka znalazła się na dobre i nią dotarłam na zaplanowany nocleg – Mukkalompolo (lompolo to po fińsku staw). Tutaj także przepływała rzeka, ale zostawiłam ją sobie na rano.
 
 
 
 
 
Dla przywrócenia morale i wysuszenia butów rozpaliłam niewielkie ognisko z pomocą brzozowej kory. W trawie widać było zwęglone pozostałości budynku, widocznie w dawnych czasach była tutaj chatka. Ruszt był na miejscu… Nie mogłam nie skorzystać :-)
 
 
Następnego dnia już fivefingersach przeszłam rzekę i kolejne bagna. Nie było ich wiele, bo wreszcie dotarłam w góry. Ścieżka  wyraźna, pogoda piękna, a wokół widoki na bezkresną krainę lasów i bagien – byłam uszczęśliwiona.
 
 
 
 

Wzgórza były poprzecinane dolinami strumyków, raz były to głębokie jary, a innym razem łagodne obniżenia. W rozleglejszej dolinie znów musiałam przyłożyć się do nawigacji, ale po przejściu przez rzekę trafiłam na właściwy szlak. Popołudniowe słońce pięknie oświetlało dolinę, z której dobiegały głosy biwakowiczów (a więc był tam ktoś oprócz mnie!). Przemknęło też stado reniferów.
 
 
 
Na nocleg wybrałam piaszczystą terasę nad szemrzącym strumykiem. Myślałam, że będę sama, ale pod wieczór nadciągnęła trójka wędrowców i dyskretnie rozbiła się kawałek dalej.
 
 
Nad ranem zaczął padać deszcz, więc nie spieszyłam się ze wstawaniem. Wyruszyłam kiedy przestał. Wiało, lekko mżyło i było nieco bardziej szaro i mglisto. Szlak za to nie pozostawiał żadnych wątpliwości, bo tego dnia prowadził w dużej mierze wzdłuż ogrodzenia dla reniferów (cała Laponia jest poprzegradzana takimi płotami). Doprowadził mnie do głębokiej doliny, a w dolinie rozlokowały się urocze jeziora, w których błękitnej toni pływały pstrągi.
 
 
 
 
 
 
 
Na końcu doliny ulokowano jedyną na trasie (trzeba było odbić 1,5km) chatkę turystyczną Stuorraaytsi. Łudziłam się, że będę sama, ale nic z tego nie wyszło. Czterech młodych Finów z psem, będących uosobieniem stereotypu, bytowało tam już drugi dzień, za mną nadeszły jeszcze dwie dziewczyny, dla których już zabrakło miejsca i musiały się rozbić. Cieszyłam się, że ja nie musiałam, bo w nocy znów padało, ale nie wyspałam się szczególnie dobrze, bo wieczorne posiedzenie przy ognisku na skutek nadmiernego spożycia alkoholu i trawki przerodziło się w hałaśliwą imprezę. Na szczęście zawsze mam ze sobą zatyczki do uszu… Te jednak nie pomogły mi w nakłonieniu do wyniesienia się z mojego legowiska psa, który uparł się spać na moich nogach. Wszędzie była jego sierść, jeden włos znalazłam nawet po powrocie do Polski.
 
 
Z lekkim poczuciem niesmaku opuściłam chatkę, kiedy reszta dopiero zaczęła się budzić. Wspięłam się mokrą dolinką i odetchnęłam. Czekał mnie dzień przemierzania ładnej górzystej okolicy porośniętej karłowatą roślinnością, z najwyższym szczytem na szlaku – Avikesuaivi 495 m npm. Pomimo niewielkich wysokości względnych krajobraz był górski, choć szczyty łagodne. Przed epoką lodowcową to musiały być całkiem pokaźne wzniesienia.
 
 
 
 
W dolinkach jak zwykle spora ilość wody – ze dwa razy wykręcałam skarpetki. Standardowo musiałam poświęcić trochę czasu na odnajdywanie ścieżki. Spotkałam idącą z naprzeciwka parę w średnim wieku, a na ich nogach zobaczyłam charakterystyczne kolorowe ochraniacze Dirty Girl Gaiters, co wskazywało na to, że podobnie jak ja starają się chodzić na lekko. Nie mogłam się powstrzymać i zaczepiłam ich, okazało się, że mężczyzna był Brytyjczykiem, a jego partnerka Finką. Byli bardzo sympatyczni, więc pogadaliśmy jakiś czas, a potem każdy poszedł w swoją stronę. Pod koniec dnia pojawiło się na trasie więcej zadrzewień, znak że czas opuścić góry i zejść do cywilizacji. Zabiwakowałam nad strumykiem, wieczór spędzając w namiocie, gdyż znów się rozpadało.
 
 
 
Rano także trochę popadywało, ale zacisnęłam zęby i nie zatrzymując się dotarłam do końca szlaku – do mostu na Karigasjoki i asfaltowej drogi prowadzącej wzdłuż norweskiej granicy i szerokiej już tutaj rzeki Anarjohka.
 
 
Do Karigasniemi pozostało mi jeszcze kilka kilometrów asfaltu, które szybko pokonałam. Wieś ma tylko 350 mieszkańców, ale 5 restauracji i supermarket, z których korzystają przyjeżdżający tutaj na korzystne cenowo zakupy Norwegowie. Usiłowałam podładować tu sobie baterię do aparatu, ale coś było dziwnego z napięciem i nic z tego nie wyszło. Zrobiłam małe zakupy i zasiadłam w Hansa Barze, w którym odbywało się ładowanie. W łazience wyprałam skarpetki i wkładki, a potem w wielkim skupieniu skonsumowałam najlepszego hamburgera w moim życiu. Był cudownie soczysty, tłusty i zrumieniony. Ani przez chwilę nie żałowałam 7 euro wydanych na wersję z bekonem.
Na koniec pobytu w Karigasniemi poszłam na most graniczny rzucić okiem na potencjał packraftowy Anarjohki (nieco bardziej na północ łączy się ona z Karasjohką, tworząc słynącą z łososi Tanę, to tędy w 2012 na packrafcie przepłynął Villem Wandoorne w czasie swojej transskandynawskiej eskapady).
 
Aby dostać się na początek szlaku wiodącego kanionem Kevo odległego o 12 km musiałam użyć swojego nieodpartego uroku osobistego autostopując. Trochę się naczekałam, ale podwieźli mnie emeryci, którzy widzieli mnie w barze.
 
Kevon luonnonpuisto - Kevo Strict Nature Reserve

 
Tak zaczęłam drugi etap wyprawy. Z kartonem soku w odchudzonym plecaku żwawo przemaszerowałam początkowe 12 km. Pierwsze miejsce biwakowe było nieciekawe i zatłoczone, więc podziwiając zachód słońca nad jeziorami przeszłam do chatki Ruktajärvi (w rezerwacie wolno biwakować tylko w wyznaczonych miejscach). Trasa była bardzo ładna widokowo, bo wiodła wysoką moreną rozdzielającą dwa jeziora.
 
 
 
 
W chatce były cztery spokojne panie w średnim wieku i znalazło się też miejsce dla mnie. Rano pogoda była przepiękna. Odczekałam aż wszyscy wyjdą i potajemnie umyłam sobie włosy w misce. Ach, jaka byłam zadowolona!
 
Wyruszyłam jeszcze przed południem, minęłam jeziorko i wydostałam się na płaskowyż. W oddali przed sobą miałam już początek kanionu, a wokół pofalowaną tundrę. Widok kanionu mnie nie rozczarował, był imponujący. Rozpoczynał się wodospadem i ciągnął w dal.
 
 
 
Potem nastąpiły podejścia i zejścia, które tak dały się we znaki paniom z chatki (nie dziwne, skoro dźwigały kilogramów nie –naście, ale –dzieścia. Osiadłam w bocznej dolinie, w którą opadała niewielka rzeka, ale za to wodospadem. Przespałam się w torfowej chatce, nie bacząc na to, że przeznaczona jest do nocowania tylko w wyjątkowych okolicznościach. Obok w namiocie spały dwie dziewczyny, a dalej jeszcze wyrzucony z pracy Fin, który rozpalił ogień w kominku. Rano namioty pokryte były szronem, u mnie w torfie było ciepło i przytulnie.
 
 
Na kolejne strome podejście wyruszyłam pierwsza, radując się słoneczną, choć wietrzną pogodą i widokami na bezkresną tundrę ciągnącą się tak pewnie aż do oceanu. Po drodze spotkałam niemieckich emerytów, którzy najprawdopodobniej biwakowali nielegalnie.
 
 
 
Dystans był na ten dzień przewidziany skromny, więc mogłam sobie pozwolić na długie leniuchowanie nad jeziorem. Spotkaliśmy się tam wszyscy – najpierw doszli emeryci, później dziewczyny, zmartwione tym, że idę o wiele szybciej od nich (wyszły zaraz po mnie, a przyszły kiedy ja już od godziny relaksowałam się w słoneczku; wszystko to w głównej mierze zasługa o wiele lżejszego plecaka).

Na ten dzień przypadały aż dwa przejścia w bród przez Kevojoki. Przy pierwszym było dość głęboko i wartko, ale dało radę. Drugie było niedługo po pierwszym, więc nie bawiłam się w przebieranie i pomknęłam w fivefingersach. Ostatnie podejście, widok i las zniknął w dolinie, a mnie znów otoczyły pustkowia. Nad małym jeziorkiem była ulokowana zamykana wiata na wzór lapońskiej kåty, tam właśnie wymościłam sobie legowisko. Wieczorny spacer był bardzo przyjemny, przechadzałam się po okolicy i obserwowałam nadchodzący front, któremu towarzyszył bardzo silny wiatr. Dziewczyny przyszły półtorej godziny po mnie, przechodzenie przez rzekę musiało im zająć więcej czasu.
 
 
 
 
W nocy wiatr wiał tak, że kåta trochę skrzypiała. Sąsiadki z namiotu zjawiły się o poranku żeby przygotować sobie śniadanie, a ja drzemałam jeszcze, aż uznałam około 8:30, że czas się zdekonspirować. One już się pakowały i niebawem zostałam sama, wyszłam jakoś około 11. Zaraz na następnym wzniesieniu złapał mnie deszcz padający poziomo, a na gwałtownym zejściu w dolinę (piękny widok na kanion) poczułam kłucie w kolanie, dałam mu więc odpocząć kiedy kolejny deszcz złapał mnie nad jeziorem w miejscu biwakowym. Przeczekałam opad pod zadaszeniem szopy na drewno.
 
 
 
Deszcz ustał, ale wiatr tylko się nasilił, cieszyłam się więc, że dalej szlak wiedzie doliną wzdłuż rzeki rozlanej tutaj w ciąg jezior. Minęłam małą torfową chatkę i po jakimś czasie doszłam do ostatniego brodu. Był chyba najłatwiejszy, dość płytki i o równym dnie. Za brodem szlak zaczął się znów wspinać po zboczu kanionu. Zatrzymałam się na chwilę w miejscu widokowym, które serwowało piękny widok na wody Kevo i otaczający las. Posiedziałabym dłużej, bo to było pożegnanie z rzeką, ale wiatr mnie stamtąd przegonił.
 
Pomaszerowałam do ostatniego wyznaczonego miejsca biwakowego w rezerwacie. Spostrzegłam znajome dziewczyny odpoczywające na ławce – od rana nadrobiłam 2 godziny i tutaj je dogoniłam. One poszły jednak dalej, chcąc rozbić się jak najbliżej głównej drogi odległej o 2,5km. Byłam zadowolona, że mogłam w samotności pokontemplować urodę krajobrazu. Wśród brzóz, nad srebrzystym jeziorem rozłożyłam namiot, a po rozgrzewającej kolacji aż do zapadnięcia zmroku snułam się wzdłuż brzegu, nasłuchując popiskiwania nurów i sięgając wzrokiem w kierunku śniegu bielejącego na zboczu Rastigaissy, najwyższego szczytu północno-wschodniego Finnmarku, już po norweskiej stronie.
 
O poranku zwinęłam manatki i odziana cieplej niż zwykle, bo wiatr przyniósł ochłodzenie, ruszyłam w dalszą drogę. Nie zajęło mi to dużo czasu i już o 11 byłam na parkingu. Udałam się na przystanek autobusowy, zrzuciłam plecak, a narzuciłam sweter puchowy i wyjęłam kartkę do autostopowania. Szło mi marnie, stałam ponad godzinę, bo nieliczne przejeżdżające samochody pędziły pustą drogą nie zwracając na mnie uwagi. Z daleka zobaczyłam dziewczyny na parkingu, ale już się nie spotkałyśmy, bo wreszcie 10 minut przed odjazdem jedynego autobusu szczęście się do mnie uśmiechnęło i do Inari zabrał mnie sympatyczny młody Lapończyk. W Inari zaraz złapałam następną okazję, norweski kierowca tira podrzucił mnie już od razu do Saariselki, gdzie rozpoczynałam kolejny etap wycieczki.
Zaskoczyły mnie hotele, sklepy z pamiątkami, choć przecież wiedziałam czego się spodziewać. Odwiedziłam informację turystyczną, gdzie znów odesłali mnie z kwitkiem i dopiero w biurze taksówkarzy zgodzili się podładować mój aparat. Tym razem się udało, ale dopiero ze specjalną jakąś wtyczką, także w sumie trwało to kilka godzin. W tym czasie zrobiłam zakupy w supermarkecie, zjadłam porządny obiad w barze – udko z kurczaka, ziemniaczaną zapiekankę, zestaw gotowanych jarzyn i niewyobrażalną ilość surówki, którą nabierało się w dowolnej ilości. Na deser naszpikowane chemią cytrynowe biszkopciki. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak mi smakowało jedzenie :-). Obeszłam jeszcze okoliczne sklepiki, obejrzałam z taksówkarzami prognozę pogody, po czym w blasku zachodzącego słońca wyruszyłam na szlak.
Urho Kekkosen Kansallispuisto - Urho Kekkonen National Park

 
 
Do najbliższei chatki i miejsca biwakowego miałam 7km, akurat zdążyłam przed zapadnięciem ciemności. Wciąż jeszcze wiało i zrobiło się bardzo zimno, z głębokiej doliny powiewało wręcz mrozem. Zdecydowałam się więc na nocleg w chatce, choć ta ku mojemu zaskoczeniu nie była przeznaczona do nocowania (na mapie nie ma rozróżnienia). Dzieliłam przestrzeń z dwoma Francuzami. Rano przymrozek jeszcze trzymał, a tafla małego jeziorka u wylotu pobliskiego kanionu Rumakuru, który poszłam obejrzeć, była ścięta lodem.
Opuściwszy chatkę skierowałam się wyznakowanym drewnianymi słupkami szlakiem w kierunku Rautulampi, ostatniej chatki w rejonie oznakowanych szlaków. Powoli miejsce sosen zajęły brzozy, a i te były coraz rzadsze. Piękna pogoda sprzyjała i w dobrym tempie zjawiłam się tam wczesnym popołudniem.
 
 
Z przyjaznej aury korzystało wielu turystów jednodniowych, ale spotkałam też wędrowców na większą skalę. Nagle usłyszałam słowa w języku polskim i mile zaskoczona zaczepiłam parę z Żyrardowa, która jak się okazało wracała właśnie z tygodniowego trekkingu po UKK. Oni także byli zaskoczeni tym, że spotykają tutaj tyle ludzi – szli bardziej odludną okolicą od Raja Joosepi, miejscowości tuż przy granicy z Rosją.
Nabrawszy wody ze strumienia wypływającego z jeziora pożegnałam się z sympatyczną parą i ruszyłam dalej – wreszcie sama! Wspięłam się na wzgórze i tam odbiłam ze szlaku w początkowo niewidoczną, ale potem już wyraźniejszą podwójną ścieżką – podwójną, bo uczęszczaną także, na szczęście z rzadka, przez quady obsługujące turystyczne chatki. Odetchnęłam i podziwiając przypominające Alaskę krajobrazy przemierzyłam porośnięte karłowatą roślinnością wzgórza, by po drugim śniadaniu zejść w malowniczą dolinę, którą płynęła piękna rzeka Suomujoki. Nad nią ulokowana była chatka, którą upatrzyłam sobie na nocleg. Dotarłam do niej po ponad 20km marszu, na miejscu nie byłam sama, ale było spokojnie – w części ogólnodostępnej był tylko jeden wędrowiec, nie mówiący zresztą po angielsku, w części do wynajęcia czwórka gości, z którymi chwilę posiedziałam przy ognisku. Po zachodzie słońca siedziałam jeszcze długo nad rzeką.
 
Rano wszyscy zwinęli się tak wcześnie, że kiedy oprzytomniałam już nikogo nie było. Mogłam więc jeszcze w spokoju poleniuchować. Zaczęłam dzień od zwiedzenia zabytkowej chaty na drugim przegu rzeki (musiałam w tym celu przejść na drugą stronę).
 
 
Kolejny przystanek zrobiłam na moście, a potem dłuższy czas szłam wzdłuż rzeki, która miejscami przebijała się między skałami, by kawałek dalej znów rozlać się szerzej. Tajga tutaj była jeszcze w jesiennej szacie i  bardzo mi się tam podobało.
 
 
 
Odbiłam później w dolinę małego potoku i wydostałam się nią wyżej, skąd rozciągały się już widoki przezierające między brzozami. Zrobiłam sobie przerwę, w trakcie której pożywiłam się obficie występującymi tam darami natury :-)
 
 
 
Nadciągnęły chmury i zrobiło się chłodniej, więc na następny nocleg wybrałam chatkę Tuiskukuru w kolejnej dolinie. Dotarłam tam zbyt wcześnie, a w chatce panował nieprzyjemny tłok i potrworny upał, więc zostawiwszy rzeczy uciekłam na spacer w las. Finowie mają niezdrową tendencję do przegrzewania pomieszczeń, a ja bardzo źle to znoszę. Niestety dziewczyny w tej chatce zignorowały moje sugestie… Wieczorem przybyła jeszcze jedna osoba – samotna dziewczyna.
Rano wyszłam o 10 i powoli przemierzałam północny las. Noc była mroźna i trawa pokryta była szronem, ale szybko się rozgrzałam w marszu. Między drzewami fruwały bardzo towarzyskie sójki syberyjskie, piękne ptaki o rudym upierzeniu. Od czasu do czasu krajobraz się otwierał, kiedy w dolinie strumyka las ustępował torfowiskom. Na kolejnym podejściu, pod pokrytym piargami stokiem wypatrzyłam stadko pardw.
 
 
 
 
Do następnej chatki nad jeziorem Luirojärvi miałam tylko 8km. Dotarłam tam po przejściu przez płytki bród. Minęłam jednak chatkę i poszłam dalej wzdłuż brzegu dużego jeziora. Odnalazłam torfową chatkę, w której postanowiłam przenocować jeśli nikogo nie będzie, a potem poszłam jeszcze dalej do pustej lapońskiej osady. Była tam też ruina szałasu, nie nadająca się już do niczego.
 
 
 
Po powrocie do torfowej chatki rozgościłam się tam na dobre. Miejsce było cudownie piękne i chyba miało jakąś dobrą energię. Z jednek strony Luirojärvi, a na nim nury i łabędzie krzykliwe, z drugiej strony mniejsze jezioro, za którym wznosiły się skaliste szczyty gór. Dopóki słońce nie zaszło spacerowałam po okolicy, ale potem zrobiło się zbyt zimno i schowałam się w ziemiance. Był tam kominek i rozpaliłam sobie ogień, przy którym się ogrzałam, ale też solidnie podwędziłam, bo konstrukcja była już nadgryziona zębem czasu i dym szedł do wnętrza.
 
 
 
 
 
Rano wstałam w znakomitym humorze, torf stanowił doskonałą izolację i było tam tak przytulnie. To miał być wielki dzień – miałam zamiar zdobyć Sokosti, najwyższy szczyt okolicznych gór (718 m npm). Po śniadaniu zaniosłam swoje rzeczy do turystycznej chaty i wyruszyłam na lekko. Na szczyt miały prowadzić dwie ścieżki, jedna dolinką, a druga stokiem. Poszłam dolinką, ale nie zauważyłam odbicia w górę i stwierdziłam że pójde nią dalej, bo luźne skały na zboczu nie nadawały się do wspinaczki. Za to w żlebie były ułożone tak, że można było spokojnie na nie stawać. Tak właśnie wydostałam się na szczyt, nie było to wcale trudne, choć zejścia tamtędy nie polecam.
 
 
 
 
Góry usiane były kamieniami, wyglądały jak piarżysta pustynia. Niebo było zasnute chmurami nadchodzącego frontu i w powietrzu była widoczna mgiełka, ale słońce przeświecało i przyjemnie grzało, wskutek czego wiejący wiatr nie przeszkodził mi w spędzeniu dwóch godzin na szczycie. Zdobycie szczytu napełniło mnie niemałą satysfakcją, szczególnie że ma on opinię trudnego z powodu wymagającego terenu. Wszyscy spotkani wędrowcy narzekali na piargi i opowiadali jak bardzo bolały ich kostki, więc myślałam, że to będzie coś trudnego, tymczasem to chyba była wina ich sztywnych wysokich butów i tego, że nie używali kijków trekkingowych (z jakiegoś powodu Finowie ich nie używają). Moje siatkowce jak zwykle spisały się na medal.
 
 
 
 
 
 
Obeszłam całą okolicę, przyglądając się dziwnej infrastrukturze, sprawiającej wrażenie stacji kosmicznej. Niewątpliwie psuła krajobraz… Drewniana chata należała do kopleksu i była zamknięta, ale przynajmniej chroniła przed wiatrem i mogłam pod jej osłoną wypatrywać Rosji na horyzoncie.
 
 
 
Na dół zeszłam inną drogą, o wiele łatwiejszą. Piargi szybko się skończyły, a właściwą drogę wskazywały kopczyki kamieni. To właśnie była właściwa trasa na szczyt, ale ja byłam zadowolona, że nie musiałam iść dwa razy tą samą drogą.
 
Jako że na następny dzień zapowiadano opady deszczu na noc zostałam w chatce, w której zostawiłam swój bagaż. Wieczór był jeszcze pogodny i długo przechadzałam się brzegiem jeziora w nadziei, że może uda mi się wreszcie zobaczyć zorzę polarną. Spoglądałam w niebo, ale widziałam tylko milion gwiazd, aż wreszcie pojawiła się blada smuga, która z początku wydawała mi się jednym z obłoków, ale po chwili przybrała zielony odcień i już wiedziałam, że to zorza.
 
 
 
Towarzystwo nie było uciążliwe i spało mi się dobrze. Rano zwlekałam z wyjściem, bo okolicę zalegała zimna, gęsta mgła i padał drobny deszcz, a ja musiałam zacząć wędrówkę od brodzenia w lodowatej rzece. W dodatku tego dnia zaczęłam już iść spowrotem w kierunku Saariselki, co oznaczało zbliżający się koniec wakacji. Wyszłam dopiero po 11, po rozwiązaniu kilku Sudoku.
 
 
 
Starsi państwo nocujący w namiocie nad jeziorem dziwili się że tak późno wychodzę, bo po drodze ponoć tyle podejść, które trudno jest pokonywać z plecakiem. Nie odnotowałam jednak żadnych specjalnych podejść, jedynie coraz uboższa roślinność wskazywała na zdobywaną przeze mnie wysokość. Monotonia padającego deszczu była trochę nużąca, do tego mapa w skali 1:100000 i niezbyt widoczna ścieżka – po południu miałam już trochę dość i wyczekiwałam Kotakongäs, miejsca biwakowego z wiatą, w której chciałam się rozbić.
 
 
Wiata rzeczywiście była, w pobliżu mostu na Suomujoki. Radośnie rozbiłam namiot pod wiatą i jadłam kolację, kiedy już o zmroku zjawił się mężczyzna z dwiema dziewczynkami i niestety musiałam się stamtąd zwinąć i postawić namiot na zewnątrz. Ależ byłam zła… Mogłam spać z nimi pod wiatą bez namitu, ale nie chciałam – ścisk, wilgoć z mgły i deszczu, chłód i niedobitki owadów sprawiły że wolałam swoje prywatne schronienie. Rano za to miałam w środku gigantyczną kondensację.
 
 
Czym prędzej zjadłam śniadanie i zwinęłam manatki. Założyłam niedosuszone skarpetki – nie było sensu ich suszyć, skoro w nocy nadal padało i wszystko było mokre. Podejście na szczęście nie było trudne ani technicznie, ani nawigacyjnie. Jakiś czas szłam mglistym lasem, a wyżej w rzadziej porośniętym drzewami terenie zauważyłam padające płatki śniegu. Ścieżka niespodziewanie szybko doprowadziła mnie do znajomej chatki Rautulampi – tutaj skończyła się zaplanowana przeze mnie pętla po parku i miałam zamiar wracać tą samą drogą, którą przyszłam. Nagle pojawili się ludzie, a z nimi ogień i ciepło. W piecyku było rozpalone, więc w ciągu godziny wysuszyłam sobie skarpety i buty, bo zaczęłam mocno marznąć w nogi. Przeczekałam przy okazji pierwszą tej zimy śnieżycę. Śnieg jednak nie pozostawał na ziemi i mogłam przejść suchą nogą, było jednak bardzo zimno. Odpoczęłam nieco w kolejnej chatce, a potem już skierowałam się do Rumakuru. Tym razem nie było w chatce Francuzów, ani nikogo innego, co oczywiście bardzo mnie ucieszyło. Rozpaliłam w piecu, a wieczorem wyszłam na zewnątrz w nadziei na zorzę, bo chmury się rozeszły i niebo zaroiło gwiazdami, ale niestety tym razem zorzy jednak nie było, ale na bezchmurnym niebie pokazała się spadająca gwiazda. Dawno nie widziałam tylu gwiazd, wręcz nigdy, niebo było niesamowicie czyste, granatowe, przejrzyste.


 
 
Nazajutrz przywitała mnie piękna, ale mroźna pogoda. Szron utrzymywał się do 11, a później dowiedziałam się, że w położonej niżej Saariselkä było tej nocy -10C. Tu u wylotu kanionu mogło być jeszcze zimniej. Mając jeszcze sporo czasu ostatnie kilka kilometrów postanowiłam przejść nieco inną trasą niż poprzednio i zaliczyłam jeszcze jeden pagórek z widokiem na lesistą krainę. Łagodne wzgórza na północnym zachodzie prawdopodobnie były już w Parku Narodowym Lemmenjoki.
Wróciłam do skomercjalizowanej Saariselkaä, gdzie budziłam sensację przechadzając się z plecakiem, zaczepiły mnie starsze panie pytając ile kilometrów przeszłam. Odpowiedziałam po namyśle, że tak coś ze 250 km, ale musiałam trzy razy powtórzyć zanim zostałam zrozumiała, taka to była niewyobrażalna liczba… Okazało się, że i tak zaniżyłam wynik, bo potem wyliczyłam, że w sumie przeszłam 276 km, średnio moje standardowe skandynawskie 17 km dziennie.  101,5 km z Inari do Karigasniemi, 63 km ma szlak Kevo, 111,5 przypada na UKK.
Pozostałe kilka godzin minęło szybko – zakupiłam w tym czasie pamiątki (warte uwagi są miejscowe wyroby ze srebra) i zjadłam obfity obiad w sprawdzonym barze. Nie byłam już tak wygłodniała jak tydzień wcześniej, ale pochłonięcie tej skromnej porcji nie stanowiło dla mnie problemu :-)
 
 
Po obiedzie popędziłam na autobus dowożący turystów na lotnisko (kursuje tylko wtedy kiedy są jakieś loty). Na lotnisku wszystko przebiegło bez problemów i nadszedł czas pożegnania z Laponią. Lot do Helsinek był przyjemny, widać było nieco krajobrazu, w tym góry, z których właśnie wróciłam, pokryte już śniegiem.
 
 
Noc musiałam spędzić na lotnisku, bo samolot do Krakowa odlatywał dopiero rano. Na zewnątrz było już ciemno, w dodatku padał deszcz, więc nie było mowy o rozbijaniu namiotu w pobliżu lotniska. W informacji turystycznej był komputer, więc przy nim spędziłam jakiś czas, a potem znalazłam ustronne miejsce, gdzie ułożyłam się do snu. Czas płynął i ani się obejrzałam znów byłam w samolocie (udało mi się przeszmuglować zapalniczkę :-)). Do zobaczenia Finlandio!
Jak zwykle zmontowałam film, pamiętajcie żeby ustawić sobie lepszą jakość, bo automatycznie wychodzi gorsza. Najwięcej materiału mam z UKK, bo wcześniej martwiłam się, że wyczerpią mi się baterie. Wskutek tego najmniej sfilmowałam tego, co mi się najbardziej podobało. Będzie powód żeby tam wrócić :-)
 
Podsumowanie
Finlandia bardzo mi się spodobała, wszystko było takie jak sobie wyobrażałam, a nawet jeszcze piękniejsze i na pewno nie jest to moja ostatnia wyprawa w te rejony. Byłam zaskoczona tym, że Finlandia różni się znacząco od krajów Skandynawii. 
Ceny są nieco niższe niż w Szwecji czy Norwegii, ale dla nas i tak wysokie. Komunikacja publiczna jest dostępna tylko na głównych drogach, na których i tak można łapać stopa. Do mniejszych miejscowości nie sposób się dostać inaczej niż taksówką.
Jeśli spotykałam samotnych wędrowców to w 99% przypadków byli to mężczyźni, a ja jako samotna turystka zbierałam wyrazy podziwu i uznania :-)
Hendrik Morkel jest tylko jeden - nie widziałam nikogo spakowanego na lekko, tylko dwie osoby w niskich butach. Plecaki przeważnie o pojemności 80l i więcej, 30kg to norma. Widać było, że się męczyli, często pytali o wagę mojego plecaka, ale wydawała im się ona abstrakcyjna, szczególnie, że nikt nie miał ze sobą jedzenia więcej niż na 5-7 dni.
Zestaw sprzętu niewiele różnił się od tego, który zabrałam w czerwcu do Norwegii. Wyrzuciłam drugie getry, dodałam małą czołówkę, zostawiłam wewnętrzne polarowe łapawice z gtx-owych, ale wzięłam grubsze linery – termika podobna, a oszczędność na wadze. Ogółem wyszło mi 17,3kg, ale na miejscu doszły jeszcze mapy i kartusz 230g, więc pewnie osiągnęłam 18kg. Z cięższym plecakiem mam problem z podniesieniem i zarzuceniem go sobie na plecy, ale ta waga była akceptowalna.
Jedzenia było sporo, bo 8kg – to było na jakieś 15 czy 16 dni. Starczyło w sam raz, wiedziałam, że będę dwa razy miała okazję coś przekąsić i dokupić. Myślałam, że będę mogła zostawić ze 2 czy 3 kg w informacji turystycznej w Ivalo na przechowaniu, ale byli nieużyci i odmówili, wskutek czego musiałam to wszystko nosić. Ale że szlaki nie były męczące, w sumie nie ucierpiałam zbytnio.
 
To tylko przekąski :-)