Spowodowany oczekiwaniem na paczke od mamy dzien postoju w Rjukan zakonczylam biwakujac pod bunkrem. Zrobilam duze zakupy, sadzac ze nastepny odcinek zajmie mi duzo czasu. Zaopatrzylam sie w nowa moskitiere z porzadnym sciagaczem wokol szyi. Obudzilam sie rano wczesnie zestresowana tym czy paczka dojdzie, ale doszla! Teraz mialam juz nakladki przeciwsloneczne, nowe skarpety wodoodporne, worek do plecaka, na wszelki wypadek augmentin (ale kaszel juz zupelnie mi wlasnie przeszedl) i cienka koszulke z dlugim rekawem - tegoroczne lato jest wyjatkowo zimne i zdecydowalam, ze dobrze bedzie ja miec.
Z Rjukan czekalo mnie oczywiscie podejscie, bardzo dlugie podejscie znakomitymi zygzakami, trasa dla pieszych i rowerzystow wzdluz wyciagu narciarskiego. Potem sie juz wyplaszczylo, a przede mna rozciagaly sie wzgorza wschodniej Hardangerviddy. Tutaj w ogole nie bylo sniegu, zielen i slonce!
W takich okolicznosciach 500 km.
Wybitny szczyt Gaustatoppen caly czas na horyzoncie.
Minawszy wyzej wyniesione wzgorza zeszlam w doline, zalana przez zapore. W dole ryczala rzeka, ale byl na niej most. Przejscie byloby niemozliwe, ze zbiornika wylewala sie ogromna ilosc wody. Byl weekend ladna pogoda, otwarto juz szutrowa droge, ktora mozna wjechac wglab gor - ludzie byli w swoich letnich domkach i nie brakowalo tez biwakowiczow (300 metrow od auta).
Wial wiatr, wiec szlam tak dlugo az znalazlam miejsce chociaz troche osloniete. Trafil sie fajny uzywany biwaczek na jeziorkiem. Ledwo sie rozbilam zaczal padac deszcz, ale nie bylo go duzo. A wiatr do rana zmienil kierunek o 180 stopni.
Nastepnego dnia tez mial byc deszcz, wiec staralam sie isc zwawo. Po lewej mialam caly czas Park Narodowy Hardangervidda, ale ani razu nie przekroczylam jego granicy. Oddzielal mnie od niego kolejny wielki zbiornik zaporowy. Cale szczescie ze jest park, dalej juz zapor nie zrobia. Ale nie wygladalo to dobrze. Szlak byl mimo to popularny, nie bylo zadnych stromizn, wiec nic dziwnego.
Tutaj juz bylo po roztopach i rzeki mozna bylo przejsc po kamieniach. Ale widac bylo, ze calkiem niedawno sprawa wygladala zupelnie inaczej.
Minelam tego dnia dwa duze schroniska, drugie nazywalo sie Mårbu i tam zjadlam pozny lunch. Przy okazji wyjasnienie nomenklatury. Te obiekty, ktore nazywam schroniskami sa takie jak u nas, oferuja noclegi, maja prysznic i restauracje. W odroznieniu od tego co nazywam chatkami - samoobslugowe domki, bez infrastruktury. Choc wiele norweskich chatek jest naprawde wypasionych, bo maja otwarte samoobslugowe sklepy z jedzeniem (na polkach po prostu), czasami prad z paneli solarnych i dobrze wyposazone kuchnie.
Deszcz zblizal sie nieublaganie, zaczal popadywac i przestawal...
Chcialam przejsc ostatnia rzeke i zabiwakowac po drugiej stronie. Ta tez dalo sie przejsc po kamieniach, ale widac czesto bywa wezbrana, bo przy szlakowskazie staly wielkie dragi do podpierania sie podczas przeprawy. W Norwegii prawie nikt nie chodzi z kijkami, wiec nie maja sie czym podpierac.
Zauwazylam niedaleko domek mysliwski (poluje sie tu na ostatnie dzikie renifery), ale byl zamkniety. Obok byl jednak mur jakiegos dawnego budynku i trawa w srodku, bardzo fajne osloniete miejsce. Rozbijalam sie juz w deszczu, ale jak zaleglam w spiworze od razu zrobilo sie przyjemniej.
Rano juz pokazywalo sie slonce, a ja powoli mialam spelznac w doline. Jednak najpierw jeszcze 10 km plaskowyzu.
Kazda dolina jest tu zagospodarowana, wszedzie sa tradcyyjne gospodarstwa. Zwierzeta pasa sie na lakach, to bardzo fajnie wiedziec, ze maslo ktore niose pochodzi od krow ktore ciesza sie zyciem w gorach. Tine to zaklad mleczarski, ktory chyba wrecz ma w Norwegii monopol (albo prawie).
Potem szlam jakis czas szutrowka, doszlam do asfaltu, ale bylam na nim tylko chwile, bo znow mialam sie wspiac w gore. Wybralam opcje na skroty, przez czyjes gospodarstwo, w ktorym stal naprawde stary budynek gospodarczy, mogl byc z XVI wieku albo poczatku XVII.
Musialam przejsc przez osiedla domkow letniskowych, ktorych sa miliony, potem znalazlam sie znowu na szlaku. Poczatkowo byl uczeszczany, ale za kazdym razem kiedy jakis inny szlak sie odlaczal sciezka robila sie coraz wezsza i mniej wydeptana. Na horyzoncie pokazaly sie osniezone gory, ktore omijalam, lodowiec Hardanger juz zniknal, ale widac bylo Hallingskarvet. Szczyty tonely w chmurach. Na pierwszym planie, od poludnia, byly dosc wytopione, ale w glebi blyszczala biel sniegu.
W miedzyczasie lunelo, przestalo i znow zaczelo padac. Schodzilam w doline, bardzo ucieszyl mnie widok brzozowego lasu, tu nie wialo i bylo cieplej. Poza tym to moj ulubiony rodzaj lasu w Skandynawii.
Wieczorem, mocno skropiona deszczem, dobilam do chatki Dusehesten. Ta byla zamknieta na klucz DNT, ale ja ow klucz do raju posiadam. Byla to bardzo piekna chatka i cala dla mnie, w niedziele wieczorem nikogo nie bylo. Na wieszaku byly nawet wydziergane przez kogos wloczkowe pantofle.
Rano szybko osiagnelam 600 km.
Zeszlam do miejscowosci nad zapora, gdzie byl niewielki sklep. Nie moglam uwierzyc ile kosztowalo mnie to drugie sniadanie... Potem dlugo szlam asfaltem w kierunku Nesbyen. Na skale wypatrzylam wzorek, ktory wygladal jak rysunek naskalny, choc nim nie byl.
Zlapala mnie wielka ulewa, ale przeczekalam ja w tartaku.
Wreszcie na koniec dnia zeszlam z asfaltu i poszlam szlakiem. Mijal jakis prastary fort, mozliwe ze z okresu wedrowek ludow. Do konca nie wiadomo, ale najprawdopodobniej tak bylo. Moglam zabiwakowac tam, ale nie mialam wody, wiec poszlam jeszcze kawalek, nabralam ze strumyka i rozbilam sie nad rzeka z wodospadem. Miejsca bylo malo i mialam sosne w przedsionku...
Sniadanie zjadlam na laweczce w centrum i poszlam dalej szlakiem rowerowym. Cos kolo polowy bylo asfaltem, ale druga polowa znosna szutrowka, ktora przypominala mi troche podobne odcinki szlakow pieszych w Szwecji.
Ktos ma taka wiate i sprzedaje w niej jajka, ale platnosc tylko vippsem, przez telefon.
I tak zawedrowalam do miasta Gol. Moglam ominac centrum, ale chcialam odwiedzic kosciol, ktory sadzilam ze jest z XIII wieku. Poszlam do muzeum, zakupilam bilet... Gruntownie zwiedzilam sklep ze starociami, ktory byl naprawde wspanialy, jak muzeum etnograficzne. W Hallingdalen ludowy stroj kobiecy jest dosc nietypowy, bo pasek spodnicy i fartuch wypadaja nad biustem, a nie w talii.
A potem poszlam do kosciola... Weszlam, a tam swieze drewno! Co to ma znaczyc? Okazalo sie, ze to replika, a oryginalna budowla znajduje sie w muzeum w Oslo! Alez bylam zla, co za rozczarowanie! No coz, trzeba bylo sprawdzic zanim sie wydalo 110 koron.
Coz bylo robic... Zjadlam lunch i rozpoczelam podejscie. Mialam serdecznie dosyc asfaltu i poszlam fajnym pieszym szlakiem, ktory jednak przechodzil na asfalt, tzn. skonczyl sie. Jeszcze troche ciezarowek i kolejny szlak, malo uczeszczany i pelen wiatrolomow, ale ladny i lesny. Weszlam nim w kolejne osiedla letnich domkow i zdobylam lokalna gorke, niedaleko ktorej znajdowala sie grillowa chatka - wlasciwie wlasnie dlatego tam poszlam. Byl to wspanialy nocleg, choc w podlodze sa szpary i gdyby byly komary, nie byloby wesolo. Znalazlam tego dnia pierwsze kozlarze i usmazone na masle dodalam do obiadu.
Buty sie juz wydeptaly i zeby uniknac konsekwencji chodzenia z negatywnym dropem wlozylam pod piete, a takze pod srodstopie (plaskostopie poprzeczne) kawalki gazety.
Dalej szlam rowerowym szlakiem Mjolkvegen, prowadzacym przez stare tereny pasterskie. Jeszcze nie wszystkie staly sie osiedlami domkow letniskowych, ale obawiam sie ze to wlasnie je czeka. Wyglada na to, ze na kazdego Norwega przypadaja dwa domki w gorach.
Kosciol w Oset niczego nie udawal, byl z lat 60.
Szlak rowerowy byl bardzo fajny, nie narzekalam na szuter, ani na widoki, byly bardzo piekne. Tylko deszcz... Nie byl intensywny, ale w kazdym razie mokry i zimny.
700 km! Teraz juz idzie troche szybciej.
Na mapie byla zaznaczona wiata, ale okazala sie altanka na placu zabaw, wiec doszlam tego dnia az do Røn. Tam poszlam do sklepu i rozbilam sie w lasku niedaleko plazy. Na plazy byl zakaz biwakowania, ale uznalam ze to nie to samo. WC bylo wartoscia dodana.
Rano jeszcze grzebalam sie w Røn, ladowalam baterie, jadlam sniadanie, no ale potem juz trzeba bylo zarzucic tobol na plecy i ruszyc w gore. Czekaly mnie dwa pasma do pokonania w poprzek. Wloklam sie serpentynami... Podziwialam stare budownictwo. W tej okolicy domy, nowe tez, najczesciej pokrywa sie zielonymi lupkowymi dachowkami. Sliczne sa!
Mialam juz dosc chrupkiego pieczywa i kupilam pol kilo chleba z rodzynkami. Takze i tym razem dlugi odcinek szutrowy byl bardzo widokowy. Szlam w kierunku Parku Narodowego Langsua. Zaczal sie szlak, ale poniewaz so parku mozna podjechac autem, nikt nim nie chodzi. Byl bardzo bagnisty i mialam klopot ze znalezieniem suchego miejsca pod namiot. Udalo sie na malej przeleczy, gdzie roslo kilka drzew. Wieczorem chmury wygladaly nieciekawie, ale rano przywitalo mnie blekitne niebo.
Idac przez Langsue, omijalam Jontunheimen. Widzac jak bardzo duzo wciaz jest tam sniegu w ogole nie zalowalam. Wroce tam innym razem.
Langsua to lagodniejsze gory i spokojniejsze krajobrazy, choc bardzo mokro miejscami. W parku szlaki byly doskonale widoczne, wydeptane i oznakowane. Byli tez ludzie, spotkalam ich od razu w pierwszej chatce. Sympatyczna ekipa obdarowala mnie slodkimi bulkami z cynamonem. Mialam kilka mozliwosci do wyboru jesli chodzi o trase, poszlam tak zeby isc przez gory, ale zeby nie bylo za duzo przewyzszen. Byly ciekawe skaly i pasterskie chatki, ale zbyt wczesnie bylo na nocleg. Weszlam jeszcze na przelecz z pieknym widokiem, choc swiatlo tego dnia bylo niedobre i zdjecia takie sobie.
Na noc zameldowalam sie w chatce w glebi parku. Bylo tam sporo ludzi, spalam w zbiorowej sali z trzema Francuzami. Wszsycy zagraniczni turysci byli ok, za to Norwegowie jacys nadgorliwi. Rano upomnieli mnie, ze powinnam umyc podloge w pokoju, nie wystarczy pozamiatac! Nie widzialam jeszcze nigdy zeby ktos myl podloge... Chcieli mnie jeszcze wrobic w wymiane wody, ale tu juz postawilam sprawe jasno - uzylam tej samej wody co oni. Co za idiotyczny pomysl - zmarnowali gaz do gotowania zeby podgrzac wode do mycia podlogi i wlali tam mase plynu do mycia naczyn. Zarowno gaz jak i plyn wwozi sie w gory raz do roku i nie nalezy tego marnowac, nie mowiac juz o tym, ze plyn nie jest biodegradowalny (nie rozumiem dlaczego). Oprocz tych wszystkich ludzi byla jeszcze strazniczka. To raczej rzadkie zjawisko, ale zdarza sie. Miala do roboty tyle, zeby pokazac mi pokoj, tak jakbym sama nie umiala sobie znalezc lozka. Byla wybitnie niemila. Dowiedziawszy sie ze przechodze Norge på langs i spostrzeglszy, ze nosze stabilizatory na kolanach po prostu mnie wysmiala: "bola cie kolana i chcesz dojsc na Nordkapp? Haha!". Dodala, ze moze mi powiedziec gdzie wiekszosc rezygnuje. Najwazniejsze jednak bylo, ze moglam skorzystac z kuchni. Wzielam ze soba jajka, kielbase, cebule i wysmazylam znakomita kolacje, jak rowniez sniadanie. Reszta miala tylko owies i liofilizaty, wydawali z siebie pomruki zazdrosci patrzac na moje potrawy.
Odkrylam tez swietna lukrecje z cytrynowym nadzieniem :-)
Zimny wicher zachecal do zejscia w doline. Tak tez zrobilam. Spotkalam dwoch gosci z monumntalnymi plecakami, jakie sie tu zazwyczaj nosi.
Kwitna juz pelniki.
Wizyta w dolinie nie byla dluga. Czekalo podejscie na Ruten. Na samym poczatku 800 km!
Widoki byly super, Jotunheimen w deszczu, piekne chmury. Ale bardzo zimno. wyszlam na 1500 metrow i szybko musialam sie ubrac.
Myslalam, ze bede biwakowac w dolinie, a tu nagle patrze chatka, na pewno kolejna pasterska, ale czy moglaby byc otwarta? Byla na mapie, a ja tego nie zauwazylam. To stara chatka dla turystow, otwarta i darmowa! Oczywiscie zostalam. Skorzystalam z drewna i ogrzalam wnetrze, pozamiatalam podloge, bo pokrywala ja 50-letnia wartwa kurzu i zakleilam dziure w oknie tasma naprawcza zeby nie wialo na przestrzal. Chatka byla zaniedbana, w jednym oknie w ogole brakowalo szyby, a to takie fajne miejsce i z historia - byl tu kiedys na nartach krol Haakon VII. Jak juz wysprzatalam, rozlozylam sie i siadlam przy piecu bylo cudownie, lepiej niz w Hiltonie czy innym Sheratonie. To moj najlepszy nocleg dotad!
Z tego raju oczywiscie trzeba bylo zejsc w gleboka doline tylko po to zeby pozniej znowu podchodzic.
Typowa stodola z podjazdem.
Na horyzoncie juz Rondane! Tam wlasnie zmierzalam.
W Vinstrze przekroczylam droge szybkiego ruchu Oslo - Trondheim i linie kolejowa. Kiedys podrozowalam nia wlasnie z i do Trondheim z Dovrefjell i Rondane.
Przeszlam tez przez most na rzece i bardzo dlugiej nazwie. Woda byla metna i zielona, bo pochodzila z lodowcow.
Nie bylo wielkiego wyboru w tak ludnej okolicy i biwak byl na rzecznej terasie. Znalazlam super miejsce, poza tym byly tylko pola i chaszcze. A tu takie piekne brzozki i mech. Biwakowalam wczesnie w oczekiwaniu az nadejdzie poniedzialek rano i otworza sklep w Kvam. wieczorem wlecial mi do namiotu szerszen i tam tez nocowal. Chyba zlizywal sol. Rano na szczescie odlecial bez mojej interwencji.
Zrobilam duze zakupy z nadzieja na gotowanie w najblizszym schronisku. Jak to sie skonczylo, przeczytacie zaraz. Plecak nie byl lekki, do przejscia ponad 36 km pod gore, ale duzo droga.
Droga sie skonczyla, mial sie zaczal szlak a wyladowalam w bagnie i to z gatunku takich, po ktorych nie powinno sie chodzic. Zasada jest taka, ze jak nie ma trawy to nie ma chodzenia, po warstwa pla jest zbyt cienka i moze sie zarwac. Wiec szukalam tych trawek i jakos przeszlam, a potem sie okazalo, ze na mapie szlak byl zle zaznaczony i trzeba bylo isc droga naokolo!
Na wlasciwym szlaku bylo bajecznie, ael byla to krotka trasa dookola jeziora. W Rondane szlak nie byl az tak uczeszczany, dosc zarosniety.
Nagle zaczelo kropic, myslalam ze to przejdzie, ale wywiazala sie dwugodzinna ulewa i gradobiciem. Rondane, choc juz w nich bylam, ledwo przezieraly. Bylo 30 sekund przerwy w gradobiciu, ktore wykorzystalam na zdjecia.
Wreszcie przestalo, przemoczona widzialam juz schronisko Rondvassbu. Beda tu w 2014 nawet na nie nie spojrzalam, teraz majac karte czlonkowska DNT postanowilam sie w nim przespac, wziac prysznic i nagotowac prawdziwego jedzenia.
I wyobrazie sobie, ze pani w recepcji powiedziala, ze gotowac nie moge, bo jest restauracja. Spojrzalam na nia przerazona, mowie do niej, chyba pani zartuje, nioslam mieso i warzywa 36 km z miasta. Poszla do kuchni zapytac - odpowiedz byla odmowna. Tam gdzie spie jest kuchnia, naczynia i kuchnia gazowa, ale nie moge jej uzywac. Zaoferowala mi ze sprzeda mi liofilizat! Powiedzialam, ze w takim razie jutro bede musiala to mieso upiec na ognisku zanim sie zepsuje, na co ona, ze nie moge palic ognisk, bo to park narodowy. Jutro nie mialam juz byc w parku! Co za menda! Skonczylo sie na tym, ze mieso gotowalam na swojej kuchence. Nawet sie udalo, nie trwalo tak dlugo, z 15-20 minut. W kubku zmiescil sie jeden ziemniak i pol cebuli, mialam tez smietane i zrobilam zupe. Klopot polegal na tym, ze zostalo mi jeszcze 6 jaj, drugi ziemniak i dwa pasternaki, nie mowiac juz o pozostalej cebuli... Powiem wam tyle, ze prysznic ktory wzielam byl bardzo dlugi!
Odkleily mi sie podklejenia w spodniach przeciwdeszczowych, co oznacza, ze teraz byle deszcz sprawia ze mam mokre spodnie pod spodem. Tasma sie nie trzyma.
Na pocieszenie ostatnie dwie kostki czekolady Wedla z Polski.
Moja trasa przez Rondane miala byc ambitna. Doliny juz znalam, teraz chcialam zdobyc szczyt - wejsc na najwyzszy szczyt Rondane Rondeslottet, 2178 m n.p.m. Nie jest to latwa trasa! Ale skoro Jotunheimen odpadly, to chcialam chociaz na te gore wejsc. Chetnych bylo wiecej, ale ja bylam najwolniejsza. Nic dziwnego, wszsycy z malymi plecaczkami na jednodniowke, a ja z calym majdanem i kartonem jajek! Nie mowiac juz o pasternaku. Uff!
Na przeleczy wszyscy sie ubierali, wiatr byl silny i zimny, ale wygladalo na to, ze jednak chmury sie rozejda i beda widoki! Bylo stromo, ale dalo sie isc, teraz dopiero miala byc zabawa.
Cala trasa byla w piargu. Co prawda nie takim dzikim jakim podchodzilam na Kebnekaise, ale potwornie stromym i bardzo dlugo. Byl taki odcinek, ze wchodzilam tylko pomagajac sobie rekami i juz klelam co mi to przyszlo do glowy. Ale potem sie poprawilo. Podejscia byly wlasciwie dwa, na Vinjeroden i potem zejscie na przelecz i znowu podejscie na Rondeslottet. I to wlasnie juz pod Rondeslottet zlagodnialo. Teraz juz wiadomo bylo, ze jakos tam wleze... I minela mnie para z plecakami - wiec nie ja jedna szlam na druga strone.
Udalo sie! Pierwsze polskie wejscie z szesciopakiem jaj?
Widok byl ladny, choc jak mam byc szczera, widzialam lepsze :-) Ale nie narzekalam, mialam satysfakcje. Druga strona wygladala lepiej i faktycznie bylo lagodniej, ze dwa razy zjezdzalam z wiekszego kamienia oszczedzajac kolana, a tak to mini serpentyny w drobniejszych kamieniach. W odwrotna strone byloby niefajnie isc, bo cala stromizna bylaby na zejsciu.
Altry w akcji - spisaly sie znakomicie.
Pod koniec zejscia zlapal mnie deszcz. Zapowiadali go na 12, na szczescie przyszedl o 14. Dogonilam wymeczona rodzine, ktora rozbila namiot w pierwszym plaskim miejscu.
Tu bylam w 2014!
Skrecilam w nieznakowany obecnie szlak, ale wyrazny bardzo i piekny, prowadzil malym kanionem i z czasem w dol do lasu, do Straumbu.
Byl tam parking z wc, ale duzo ludzi, wiec nie zajmowalam tego wc tylko sliczny biwaczek nad rzeka. Zrobilam solidny obiad, zapomnialam wspomniec, ze nioslam jeszcze lososia... Byl z makaronem i w sosie smietanowym, smietana ubila sie troche w plecaku ;-)
Sniadanie w WC, na przewijaku dla niemowlat. Skorzystalam z goracej wody do kawy!
Nastepny masyw zapowiadal sie obiecujaco, szczegolnie ze pogoda zapowiadala sie na dobra. Bardzo mi sie tam podobalo, szlak byl wyrazny, odpowiednio poprowadzony i zupelnie suchy, zadnych bagien - polecam.
Widoki znakomite, a na deser wysoka piarzysta przelecz, a na niej niespodzianka: prehistoryczne pulapki na renifery. Kiedy ludzie zajmowali sie tu lowiectwem i zbieractwem, najwazniejszym zrodlem pozywienia bylo mieso reniferow. Ale zlapac je to sztuka. Zaganiano stado w jakies przewezenie terenu, gdzie wczesniej przygotowano pulapki w postaci obramowanych kamieniami dziur w ziemi. Dziury przykrywano, a renifery w nie wpadaly i juz nie wychodzily zywe...
Na zejsciu 900 km!
Kawalek szutrowki, prywatne schronisko i wyraznie popularne miejsce - znowu ludzie z tobolami :-)
Relaksik pod skala, w miejscu oslonietym od wiatru...
Zgnila ryba - najlepsze cukierki swiata. Truskawkowe z lukrecja w srodku, sprobujcie kiedys :-)
Wczorajsze popoludnie bylo naprawde cudowne, widoki byly rewelacyjne i fajny szlak. Az do momentu kiedy nadszedl deszcz, a szlak skrecajacy do chatki zdziczal. Nadkladalam 3 km do tej chatki i szlam tam specjalnie zeby wreszcie zagospodarowac jajka i warzywa. Zdazylam zmoknac zanim doszlam, no ale doszlam...
Nie bylam sama, 5 minut po mnie nadeszla sympatyczna para. Rozpalili w piecu, wiec nie musialam sie tym zajmowac. Zajelam sie gotowaniem. Zrobilam smazone na masle biale warzywa i sadzone jajka, a rano jajecznice na cebulce! Para miala tylko liofilizaty i owsianke, oczywiscie zazdroscili ogromnie.
Dzis rano 10 minut po tym jak wyszlam z chatki zaczelo padac. Najpierw malo, potem ulewa, nie obylo sie bez krup snieznych. Bardzo sie ochlodzilo, ale schodzilam w doline, do Alvdal. W dolinie zawsze troche cieplej...
To centrum Alvdal, stacja kolejowa i sklep, a bilioteka jest po drugiej stronie.
Koncze na tym i ide na zakupy - sadzilam ze nastepny odcinek ma okolo 135 km, a wyglada na to, ze ma 175... Zobaczymy! Oby pogoda sie poprawila - trzymajcie kciuki!