Zimowy wyjazd w Bieszczady poprzedzony został nocnym testowaniem packraftu na Dunajcu, było ciemno, -5 stopni, ale zabawa przednia. Cała się ochlapałam wskutek braku wprawy, ale spray deck uchronił mnie przed głęboką hipotermią. Kropelki wody pozamarzały na powierzchni. Udało mi się nawet płynąć pod prąd, manewry nie były bardzo trudne - zakochałam się w Alpace.
Następnego ranka wyruszyliśmy już na wschód, ja i Romek zabraliśmy z Nowego Sącza Daniela i Tadka, po czym z resztą wyjątkowo licznej w tym roku ekipy spotkaliśmy się w bacówce w Cisnej. Koncepcji było wiele, stanęło na tym, że od razu się rozdzieliliśmy, ale tylko po to żeby znów się spotkać. Krzysiek, Zbyszek i Olka poszli drogą do przełęczy nad Roztokami, podczas kiedy my zdecydowaliśmy się powalczyć z trasą, którą pokonaliśmy z Tadkiem i Zbyszkiem w maju - na Berdo z Żubraczy.
Śniegu było sporo, a ja jako jedyna nie miałam rakiet. 14kg na plecach to na szczęście nie było przesadnie dużo. Początkowo panowie torowali w śniegu, więc nie było źle, ale kiedy wydostaliśmy się na grzbiet założyli rakiety, a ja zaczęłam grzęznąć. Było ciężko, co kilka kroków zapadałam się ponad kolana, ale dałam radę. Przed zachodem słońca osiągnęliśmy Berdo i na znanej nam już ze swoich zalet biwakowych polanie rozbiliśmy obóz.
Wieczorem paliliśmy ognisko, które wytopiło zabawny dół w śniegu, a Tadek przyrządził swój słynny placek. Niestety zerwał się przykry wiatr, więc w końcu ulegliśmy i schroniliśmy się pod tropikami naszych namiotów. Poranek nastał paskudny - okolicę spowijała mgła, z której osadzała się szadź, wiał silny wiatr. Nie miałam zbytniej motywacji do wysupłania się ze śpiwora.
Do śniadania znów mieliśmy ognisko, a kiedy niespiesznie zjedliśmy i natopiliśmy śniegu zwinęliśmy manatki i podążyliśmy na krechę w dół, w kierunku wsi Solinka i drogi wiodącej doliną. Jak tylko zeszliśmy z góry pogoda się zmieniła - okazało się, że to tylko szczyty ukryte były w chmurach, a w dolinie świeciło piękne słońce. Brnięcie w dół nie było takie trudne, tylko raz zapadłam się po pas na mostku śnieżnym na jakimś niedużym strumyku. Na śniegu widzieliśmy liczne ślady zwierzyny.
Po słonecznym odpoczynku ruszyliśmy drogą na wschód. Po ubitej nawierzchni szło się szybko, a marsz umilaliśmy sobie pogawędką. Na drodze były wyraźne i dość świeże ślady niedźwiedzia.
Z Roztok Górnych ruszyliśmy do Przełęczy nad Roztokami, ścieżka była przetarta, posuwaliśmy się do przodu w dobrym tempie. Kiedy zjawiliśmy się na polsko-słowackiej granicy z lasu wychynęły znajome sylwetki Krzyśka i Olki - reszta ekipy czekała na nas w wiacie. Przywitali nas termosem gorącej herbaty, która bardzo mnie pokrzepiła. Dobrą wiadomością było to, że źródło w pobliżu wiaty nie zamarzło, więc mieliśmy wody w stanie ciekłym w bród. Wieczór w licznym towarzystwie był wesoły, pod wiatą ciasno, ale miło. Na noc rozmieściliśmy się na dwóch kondygnacjach - ja wylądowałam na górze, ale miejsce to nie było najlepsze, bo w twarz wiało mi mrozem przez dziury w dachu.
Kolejny dzień zmagań z bieszczadzkimi wzniesieniami rozpoczęliśmy od podejścia na Okrąglik. Szlak był bardzo wyślizgany, twardy. Po drodze we wszystkich kierunkach rozciągały się przepiękne widoki, najbardziej rozległe na słowacką stronę.
Na szczycie Okrąglika urządziliśmy sobie popas. Tam opuścił nas Tadek, który chcąc spenetrować przygraniczne okolice udał się w kierunku Rawek.
Kontynuowaliśmy wędrówkę czerwonym szlakiem, który tutaj już nie był przedeptany, więc bez rakiet szło mi się nie lekko. Musiałam nawet od czasu do czasu przystawać, a przed Jasłem połknąć batona, bo energia ze mnie uszła. Dałam jednakowoż radę i zameldowałam się na szczycie. Zejście, wiadomo, dużo łatwiejsze, choć także grząskie, bo wiodące północnym stokiem, skrytym w gęstym lesie.
Zszedłszy do Smereka mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na przejeżdżający akurat bus, który ku naszej uciesze zatrzymał się i zabrał nas do Wetliny, gdzie postanowiliśmy przenocować w schronisku PTSM. Zrobiliśmy zakupy w miejscowym sklepie, a potem zlegliśmy w naszym pokoju, rozleniwieni ciepłem. Sen zmorzył nas wcześnie.
Następny dzień przywitał nas cudowną pogodą i lazurowym niebem, kontrastującym z bielą połonin, ku którym zmierzaliśmy. Wgramoliliśmy się sprawnie na Przełęcz Orłowicza, gdzie uznaliśmy za stosowne zrobić zasłużoną przerwę na odsapnięcie i zdjęcia. Na podejściu przydały się raczki, których używałam już do końca wyjazdu.
Dalsza trasa przez Połoninę Wetlińską minęła nam pod znakiem słonecznych promieni i dalekich widoków. Szlak był przedeptany, szło się dobrze, a co chwila nadarzały się kolejne miejsca, proszące się o sfotografowanie. W miarę upływu czasu rozpełzliśmy się nieco i do Chatki Puchatka każdy doszedł w swoim tempie.
Mroczne i zimne wnętrze Chatki nie zachęcało do dłuższego pobytu, więc z zamiarem leżakowania w słońcu przemieściliśmy się na ławeczki pod Chatką. Trudno było nam się ruszyć, ale wreszcie powstawaliśmy wszyscy i rozpoczęliśmy męczące zejście stromą ścieżką pokrytą bardzo grząskim śniegiem, na który nawet raczki nie bardzo pomagały. Na rakietach można było zjeżdżać jak na nartach.
Spotkaliśmy się na dole, pod wiatą w Berehach Górnych. Miejscowość była opustoszała, nie licząc oswojonego lisa, który podszedł do nas żebrać o jedzenie. Zwierzak niestety wyglądał na chorego, był tak przyzwyczajony do ludzi, że mieliśmy problem z odgonieniem go.
Zrobiło się zimno, więc ruszyliśmy dalej, znowu pod górę. Podeszliśmy spory kawałek do następnej wiaty, pod i obok której ułożyliśmy się na noc. Mieliśmy oczywiście ognisko, ale obok ciekła też strużka wody w strumyku, z którego mogliśmy czerpać wodę. Zrobiło się cieplej, nocą było mi aż za ciepło. Wiatru prawie nie było, więc miałam w namiocie trochę kondensacji w postaci szronu, a rano wilgotny śpiwór, który skutecznie wysuszyłam przy ognisku.
Ostre podejście z rana nie należy do moich ulubionych rozrywek, szczególnie kiedy słońce przypieka, więc z lekka zaczęłam marudzić, ale kiedy wdrapaliśmy się na Połoninę Caryńską natychmiast humor mi się poprawił.
Niebo zaczęło zasnuwać się chmurami i nie było już tak pięknie jak poprzedniego dnia, jednak widoki nadal były rozległe - sponad chmur wystawały nawet Tatry. Rozpoznałam miejsca, w których odpoczywałam w trakcie letniego przejścia 2/3 Głównego Szlaku Beskidzkiego w 2013 roku. Marzyłam żeby zobaczyć je zimą i marzenie się spełniło.
Zejście do Ustrzyk Górnych nie było tak męczące jak to do Berehów, zrobiliśmy sobie tylko krótką przerwę pod wiatą, w pobliżu której kiedyś nocowałam. W Ustrzykach spotkaliśmy Tadzia, który zaraz jednak ulotnił się w kierunku doliny Terebowca z zamiarem przedzierania się przez puszczę, a nie tak jak my, dreptania szlakiem. Zrobiliśmy małe zakupy w sklepie, a potem udaliśmy się do restauracji spożyć nie liofilizowany posiłek.
Najedzeni i wypoczęci w dobrych humorach zawędrowaliśmy do kolejnej wiaty. O zachodzie słońca miałam już rozbity namiot na urokliwej polance. Było małe ognisko, i pieczone w nim kiełbaski. Wiatr się zerwał, co nie sprzyjało długim konwersacjom, korzystnie jednak wpłynęło na zmniejszenie ilości skondensowanej pary w moim namiocie.
Oczekiwaliśmy zmiany pogody na gorszą, ta nas tymczasem zaskoczyła poprawą. Nie licząc bardzo silnego wiatru, warunki były fantastyczne. Po niebie sunęły malownicze chmurki, śnieg się iskrzył, horyzont kusił żeby ruszyć w nieznane.
Na Tarnicy panowała niezła zawierucha, więc trzeba się było poubierać. Pojawili się też inni, jednodniowi turyści, ale tłumów nie było. Wiatr nie pozwolił na długi relaks, musieliśmy zejść na przełęcz, gdzie zrobiliśmy sobie wspólne, pożegnalne zdjęcie, ilustrujące siłę podmuchów.
Tego dnia już się rozstawaliśmy, Ola, Krzysiek i Zbyszek, którzy zostawali w Bieszczadach na dłużej mieli nocować na Przełęczy Goprowców, ale wskutek niekorzystnych warunków zeszli ze mną, Romkiem i Danielem do wiaty na zejściu do Wołosatego i tam się pożegnaliśmy. Nie pozostało już wiele kilometrów do pokonania. Na dole często się odwracaliśmy i spoglądaliśmy tęsknie w kierunku Tarnicy. Do następnego razu!