Ostatni etap zimowej podróży do Szwecji miał miejsce nad rzeką Öreälven. Biegnie nad nią szlak Öreälvsleden, który miałam od dłuższego czasu na oku. Zaczyna się on (lub kończy) nad morzem, u ujścia rzeki, całkiem niedaleko od Örnsköldsviku, w którym znalazłam się po zakończeniu zimowej przygody na Höga Kusten.
Choć pogoda nadal nie sprzyjała, bo panowała odwilż i śnieg zrobił się niewiarygodnie grząski, postanowiłam spróbować wędrówki w górę rzeki. Choć wydawało się, że dojazd nie powinien zająć dużo czasu, to najpierw musiałam cztery godziny czekać na pociąg (nie udało mi się kupić biletu na wcześniejszy, bo w Szwecji również sprzedaje się tylko połowę miejsc), a potem jeszcze dwie na autobus z Nordmaling do skrzyżowania ze szlakiem (próbowałam łapać stopa zanim się ściemniło, ale bez skutku). Kiedy wysiadłam było już kompletnie czarno. Przystanek był niesamowicie oblodzony, jechałam na butach... Na drodze równoległej do szlaku żwir. Przeszłam kilkaset metrów i podążając za wskaźnikiem w telefonie zlokalizowałam szlak - pokrywał się ze skuterowym, choć istniał tylko na ekranie, nie było żadnych szlakowych znaków. Zeszłam w dolinę, kręciłam się długo w poszukiwania wiaty. Ani wiat, ani chatek, nie zaznaczono w nawigacji, miałam tylko ogólny plan, na którym naniesiono ich lokalizację w przybliżeniu. Zapadałam się nawet na szlaku skuterowym, a kiedy chciałam zrobić rekonesans stodoły, okazało się że muszę brodzić w śniegu sięgającym bioder. Stodoła była zawalona rupieciami, obok stał zamknięty kontener. Nieco dalej los się do mnie uśmiechnął - zauważyłam mały domek, lepszą stodołę, ale na pewno stodołę, bo w dziurawym dachu nigdy nie było otworu na komin. Drzwi były uchylone. Podłoga była z desek, ale usiana drobinkami szkła (miałam karimatę, którą podłożyłam pod materac. Udało mi się przymknąć drzwi, powiew wiatru dochodził więc tylko przez szpary i dziurę po rozbitej szybie w oknie.
Lekki zapach stęchlizny nie przeszkodził mi w nocnym spoczynku. Doskonale się wyspałam. Śnieg nocą odrobinę stwardniał. Kiedy wychodziłam zaczął już mięknąć, ale póki co miałam przed sobą wyjeżdżoną trasę dla skuterów, biegnącą skrajem drogi.
Ślad skończył się niespodziewanie na sporej łące, gdzie skutery wywijały pętle, a ich właściciele wracali do domów. Tam też jednak zauważyłam pasek czerwonej farby, obłażący ze starego drzewa. To musiał być szlak! Prowadził dalej tuż nad wodą, przez łęgowy las. Rzeka płynęła bystro, nie była całkiem zamarznięta, choć jej brzegi były obwarowane zwałami kry. Lawirowałam między drzewami dość sprawnie, śnieg był jeszcze dość twardy. Jedyne ślady jakie napotykałam to były wielkie ślady zapadających się łosi. Musiało ich być sporo, bo co chwilę wpadałam też na legowisko, w którym łoś spał.
Z czasem robiło się coraz cieplej, słońce grzało jak wiosną. Podciągnęłam rękawy i... odkryłam, że zgubiłam zegarek! Mam go od bardzo dawna, przeszedł ze mną wszystkie długodystansowe szlaki, nie wyobrażałam sobie go stracić. A już mi się to kiedyś zdarzyło - zgubiłam poprzedni zegarek na Islandii. Akcja poszukiwawcza rozpoczęła się natychmiast. Zostawiłam pulki i pojechałam z powrotem, zaglądając w każdy zakamarek. Po 20 minutach dojechałam na skrzyżowanie, przy którym pamiętałam że było dużo przeciągania linek od pulek. Był tam, leżał w błocie pośniegowym! Ależ się cieszyłam...
Wróciłam, zapięłam uprząż i ruszyłam dalej. Zrobiło się bardzo ciepło i teraz śnieg rozmiękł na dobre. Musiałam omijać dziury po łosiach i jednocześnie starać się nie wkładać do nich kijków - znikały w czeluści aż po rękojeść.
Odcinek ścieżki nad rzeką nie był tak naprawdę długi. Znów wyszłam na drogę. Niestety warstwę lodu pokrywała warstwa żwiru. Powlokłam po niej pulki, ale czułam że szorują. Po jakimś czasie obok drogi pojawił się szlak skuterowy i szłam nim dość długo, ale potem znowu gdzieś skręcił. Szłam trochę bokiem, zaspą która się utworzyła na skutek odśnieżania. Prawdziwe problemy zaczęły się na głównej drodze, bo tutaj był goły asfalt, a bokiem iść nie było można, bo co chwilę pojawiała się wyrwa w postaci drogi dojazdowej do czyjegoś domu. Nie było innego wyjścia jak tylko załadować wszystko - dwa plecaki, sanki i narty przypięte do tego wszystkiego - na plecy. Czułam jak uginają mi się kolana...
Wkrótce pojawiła się alternatywa w w postaci skuterowej dróżki w głębi lasu. Okazało się, że to właśnie był szlak. Po kilkuset metrach przeskakiwał na drugą stronę i znów musiałam się przeładować, ale za skrzyżowaniem czekał wspaniały długi leśny odcinek. Płaski i z idealną nawierzchnią pod narty. Las nie był może rewelacyjny - sosnowy las gospodarczy - ale ładna pogoda i łatwy szlak zmieniają perspektywę.
W Torrböle szlak w niewiadomy sposób miał przekroczyć rzekę, spodziewałam się mostu wiszącego i chciałam go uniknąć. Nie było zresztą żadnej ścieżki, którą byłabym w stanie znaleźć - skuterowy szlak dochodził tylko do drogi. Przejechałam więc mostem drogowym, obok którego była grillowa wiata, z widokiem na wspaniałe bystrza. Droga dochodziła do głównej, na której znów spotykała się ze szlakiem. Ciągnęłam pulkę poboczem, tak żeby tylko boczną ścianą szurała o żwir.
Wieś była śliczna, zwłaszcza w chylącym się ku zachodowi słońcu wyglądała ślicznie. Konie stały na śniegu, chciałam zrobić zdjęcie, ale uciekały. Zjazd do doliny był stromy i zlodowaciały, musiałam założyć hamulec. W dolinie słońca nie było już widać, schowało się za drzewami. Wokół były łąki, latem pewnie wspaniale kwitnące. Było mnóstwo śladów skuterów, ale po słupkach poznałam który wybrać. Wszedł on w nadrzeczny las, gęsty, ale przecięty ścieżką. Po kilkuset metrach ścieżka się skonczyła, a skuter zawrócił, wplątawszy się w gałęzie. Widać było, że kierowca wysiadł żeby się wyplątać. Takie jest zawsze ryzyko podążania śladem skutera - albo się będzie kontynuował, albo nie, nie można tego przewidzieć. Próbowałam iść dalej, ale nie było to możliwe. Na rzece był ślad, ale stary, już pojawiła się na nim woda. Skarpa schodziła stromo, gąszcz krzewów nieprzebyty. Ani jednego znaku. A pozostało mi jeszcze ładnych parę kilometrów. Niestety musiałam zawrócić, wygramolić się na drogę, znów założyć wszystko na plecy i iść pieszo asfaltem.
Nie była to uczęszczana droga. Przejechały pędem dwa samochody, potem zrobiło się ciemno. Szłam z czołówką. Z ulgą przywitałam brzoskwiniowe światło latarni w Hummelholmie. Nie miałam już siły i znów spuściłam sanki na żwir. Wtedy nadjechał trzeci samochód. Starając się nie świecić kierowcy w oczy czołówką zamachałam. Auto się zamachało, starsza pani, jak zwykle w Szwecji, mówiła po angielsku. Wyjaśniłam skąd się tu wzięłam (widziała mnie już wcześniej, zastanawiała się któż to może być i co tu robi - widocznie stanowiłam egzotyczny widok) i gdzie chcę dojechać, a wtedy okazało się, że kobieta wraz z mężem opiekuje się chatką dla wędkarzy, która była moim celem na ten wieczór. Zaproponowali, żebym wrzuciła bagaż na skuter, to było takie połączenie quada i skutera, i dała się podwieźć do chatki, bo po nocy trudno mi będzie ją znaleźć, była w głębi lasu. Bardzo podziękowałam i zgodziłam się. Chatka była śliczna, widać że zadbana. Było w sam raz drewna żebym mogła rozpalić i żeby jeszcze zostało. Na stole obrus, świecznik. A ja taka zmęczona... Księżyc świecił tej nocy bardzo jasno.
Słońce zajrzało przez okna wcześnie, zapowiadał się kolejny piękny dzień. Oznaczało to też, że warunki narciarskie nadal będą fatalne... Na razie jednak zajęłam się tym, co najprzyjemniejsze, czyli śniadaniem.
Po śniadaniu wjechałam w las. Öreälvsleden ma miejscami różne przebiegi, jeden prowadził szlakiem skuterowym, a drugi nad rzeką. Spróbowałam tego nad rzeką, ale musiałam wrócić, bo był straszliwie stromy. Nie da się podchodzić schodkami, jednocześnie zapadając do kolan.
Na skuterowym szlaku było za to doskonale. Zaraz i on znalazł się nad rzeką i połączył z leśnym. Za jakiś czas znów się rozdzieliły, a potem znów połączyły.
Dolina rzeki miała wybitnie urozmaicone ukształtowanie. Strome brzegi opadały, ale były jeszcze boczne doliny i niespodziewane wzniesienia. Ślad skutera dobił do skarpy... I zawrócił. Zawiedziona również wróciłam i pojechałam drogą do gospodarstwa, które wyłoniło się z pól.
Miałam szczęście spotkać tam bardzo miłych ludzi. Też się zastanawiali cóż to za pomysł... Dowiedziałam się, że choć Öreälvsleden na mapie wygląda płasko jest szlakiem wybitnie górzystym, zbyt stromym dla skuterów, dlatego nikt nim nie jeździ - i żebym nie liczyła na ślad. Miła dziewczyna zabrała mnie autem do wsi, w której mieszkała, na początek kolejnego szlaku skuterowego.
Ślad był szeroki i wyjeżdżony, widać bardzo uczęszczany, choć nikogo na nim nie spotkałam, dopiero kiedy rozgościłam się w drugiej z kolei chatce, nadjechał młody chłopak i długo z kimś konferował przez telefon, usiłując rozeznać się w schematycznym przedstawieniu okolicznych tras na tablicy informacyjnej. Do pierwszej chatki zajrzałam tylko na krótko, było jeszcze wcześnie, a przy drugiej miał być wodospad. Dawniej była jeszcze trzecia, we wsi, ale dowiedziałam się, że niedawno spłonęła, po jakiejś hucznej imprezie.
Wodospad, a raczej kaskada, rzeczywiście była imponująca. Woda huczała tak głośno, że słychać ją było w chatce. Standard tej chatki nie był wysoki, nie było wcale drewna, walało się trochę śmieci (pozbierałam). Widać było, że odwiedzają ją skuterowcy, a nie wędrowcy.
Choć nie było bardzo zimno, nie miałam ochoty siedzieć cały wieczór w chłodzie. Wzięłam cokolwiek tępą piłę i ruszyłam na poszukiwanie opału. Niedaleko leżało zwalone drzewo, sterczały z niego konary, wyglądające na zupełnie suche. Trudność stanowiło przepiłowanie ich na ukos. Wyglądało na to, że dobrałam się do smolnych szczap - pachniały żywicą, choć były suche. Udało mi się odpiłować jedną gałąź, porąbać siekierą też. Stwierdziłam, że to wystarczy, bo znalazłam też trochę suchych gałęzi, które silny wiatr strącił z drzew.
Rano zapodałam sobie ryż na mleku z orzechami i owocami, jak zwykle przygotowałam termos herbaty (imbirowej, czarna parzona na wodzie z topionego śniegu to katastrofa, a do rzeki bałam się wpaść).
W Agnäs (nazwa wsi brzmiała jak moje imię) szlak skuterowy definitywnie oddzielał się od pieszego. Tylko skuterowy był dla mnie osiągalny, a najbliższa miejscowość oddalona tylko o 11 km. Już od poprzedniego wieczora snułam plany odwrotu, a chmury, z których nagle zaczął padać deszcz ze śniegiem jeszcze bardziej zachęcały do zakupu biletu na pociąg i drugiego na prom.
Szlak do Bjurholmu nie był ciekawy, tylko końcówka przez las była niezła, poza tym trzymał się twardo słupów elektrycznych. Było też mnóstwo twardych muld, a lód rysował mi narty. Źle się po tym jechało.
Bilety kupiłam jeszcze zanim doszłam do miasteczka, bo bałam się, że zostaną wykupione i gdzieś po drodze utknę. Poszłam do obu sklepów spożywczych zaopatrzyć się na drogę i zasiadłam w poczekalni. Obok drzwi wisiała kartka z tekstem w języku polskim, ostrzegająca że sięga tam miejski monitoring i o wszelkich kradzieżach i rozbojach zostanie powiadomiona policja.
W autobusie natychmiast pożałowałam decyzji o powrocie. Mój los został przypieczętowany, co gorsza sama go sobie przypieczętowałam. Ogarnęła mnie niewypowiedziana żałość. W dal odpływały lasy, zaśnieżone wzgórza, szumiące rzeki i lampki w oknach czerwonych domków. W dal odpływała względna wolność i swoboda jedynego w UE kraju, który stanął okoniem wobec powszechnego szaleństwa.
Ponieważ jednak nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, a udogodnienia, nawet tak upadłej jak nasza cywilizacji, mają swoje zalety, wsiadłam w Umeå do pociągu. W życiu każdego włóczęgi przychodzi taka chwila, że jest on gotów oddać wolność za mydło i ciepłą wodę.
Mam nadzieję, że nie na długo.
Pociąg sunął gładko, a że udało mi się dostać tanio leżankę, spałam całkiem wygodnie. Rano byłam już w Sztokholmie, gdzie szybko przesiadłam się w pociąg do portowego Nynäshamn. Naciągnęłam obsługę terminalu na przechowanie bagażu i kilka godzin spędziłam w mieście. Była cudowna, wiosenna pogoda, żaglówki kołysały się na morzu, kaczki przechadzały po brzegu.
W poczekalni spotkałam Włocha, który mieszka od 20 lat w Grecji, Alessandro. Okazał się szalenie ciekawą osobą, od razu rozpoznaliśmy w sobie bratnie dusze. Alessandro wybierał się do Polski żeby iść pieszo do Grecji - przez Słowację i Bułgarię, jak tylko to będzie możliwe. Niedługo prawdopodobnie zobaczycie go w kolejnej relacji, ponieważ aktualnie utkwił w Polsce...