wtorek, 28 stycznia 2020

Dania: Møn Rundt i Kopenhaga

Miałam ostatnio ochotę na jakiś czas zmienić otoczenie, pobyć nad morzem. Nigdy nie byłam w Danii, nie licząc kilku godzin na lotnisku w Kopenhadze przy okazji jakiejś amerykańskiej przesiadki. A Dania to jednak kraj skandynawski, więc jak to się stało, że jeszcze tam nie wędrowałam?

Spośród pieszych szlaków wpadł mi w oko już wieki temu Møn Rundt, wchodzący w skład Sjællandsleden - szlaku wokół Wyspy Zelandii, choć Møn jest osobną wyspą. Nie miałam nastroju chodzić zbyt daleko, myślałam, że to krótki szlak i na łażenie przeznaczyłam trzy dni. Okazało się, że jest dłuższy niż myślałam - ma 122 km. Na koniec musiałam pójść odrobinę na skróty, żeby zdążyć na autobus - chciałam też przy okazji zwiedzić Kopenhagę i miałam już zarezerwowany hostel. Ostatecznie pokonałam jakieś 110 km.


 
 
Krakowski smog od razu pokrzyżował mi plany, bo poranny Ryanair siedział na płycie lotniska cztery godziny, zanim widoczność się poprawiła i mogliśmy wystartować. Za ten czas dolecielibyśmy już do Reykjaviku... Na szczęście komunikacja publiczna w Danii jest rozbudowana i co kwadrans miałam kolejne połączenia. Przesiadłam się na dworcu głównym w pociąg do Vordingborga (uwaga, wtyczki w duńskich pociągach znajdują się na suficie!), a tam w autobus do Stege, największego miasta na wyspie Møn, którą z Zelandią łączy okazały most.
 



Była piękna pogoda, słońce chyliło się ku zachodowi, ale wiedziałam, że najbliższe miejsce noclegowe z wiatą leży tylko kilka kilometrów za miastem, więc nie stresowałam się zbytnio i poszłam najpierw do sklepu uzupełnić zapasy (nie wzięłam wszystkiego z Polski, bo leciałam tylko z bagażem podręcznym). 

Nie kupiłam chipsów, choć duńskie chipsy ponoć są dobre, ale nie mogę tyle jeść... Muszę powiedzieć, że byłam rozczarowana ofertą słodyczy. Nie było w tym dziale nic szczególnego. Wszystkie z wyjątkiem jednego rodzaju żelków zawierały lukrecję. Lubię lukrecję, ale nie w żelkach. Czekolady z lukrecją nie było... Były kolorowe kulki, malinowe - ok. Czekolada była szwedzka, jest pyszna, ale nie po to pojechałam do Danii żeby jeść szwedzką czekoladę... Nie marudząc już dalej włożyłam do koszyka paczkę słonecznikowych bułek i ser z czymś, co wyglądało jak kminek, zapłaciłam i wrzuciłam to wszystko do plecaka. W drogę!
 
Oznakowanie szlaku od razu rzuciło się w oczy. Nie ma początku i końca bo szlak jest pętlą. Dołączyłam więc obok informacji turystycznej (otwarte tylko w niektóre dni o niektórych godzinach, pełna lista dostępna na drzwiach). Działało wifi, ale skonstatowałam to dopiero po obejściu całej wyspy, bo teraz śpieszyło mi się i nie sprawdzałam.


 

 
 
Szlak wiódł najpierw alejką wzdłuż wybrzeża, omijając centrum i zabytkową ulicę główną, a także prastary kościół, którego wieżę było zewsząd widać. Zostawiłam za sobą mury miasta, przeszłam obok średniowiecznej bramy i dalej przekroczyłam dawną fosę. W parku pojawiły się już pierwsze wiosenne kwiaty - żółte ranniki.
 


 

 





Szybko zaczęło zmierzchać, ale niebo było bezchmurne i dopiero tuż przed miejscem biwakowym wyjęłam czołówkę. Drewniana wiata, wc i stoliki piknikowe znajdowały się na małej polance, był też kran z wodą (bałam się, że zimą nieczynny, więc niosłam wodę ze sobą, ale niepotrzebnie). Rozłożyłam się pod wiatą i rozpaliłam ogień w kuchence na drewno w celu przygotowania kolacji. Później wlazłam do śpiwora i słuchałam wiatru i pohukiwania puszczyka. Ktoś podjechał na parking, ale nie zajrzał na mój teren.






 
Żywiąc błędne przekonanie co do długości szlaku wyszłam dopiero przed 10, po ciepłym śniadaniu. Mocno wiało z zachodu, wiatr szumiał w koronach drzew, a kiedy wyszłam na otwartą przestrzeń, musiałam na głowę założyć kaptur. Okolica, podobnie jak cała wyspa, była rolnicza. Gospodarstwa rozsiane były rzadko. Szlak skręcił w ścieżkę bliżej morza, było widać mokradła - ta część wyspy jest nisko położona, a morze w cieśninie spokojne, więc wybrzeże przypomina trawiastą lagunę.
 


 

 







 
 
Niektóre domy były ceglane, nieotynkowane, starsze malowane na biało i kryte trzciną. Wokół ciągnęły się pastwiska, poprzecinane zadrzewieniami śródpolnymi. Błyskały czerwone owoce dzikiej róży i głogu. Od wody nadciągały skrzeczące odgłosy ptactwa, zimującego w zatoce. 





 
 




Najwięcej było gęsi, wielkie stada przelatywały mi nad głową. Widziałam je już poprzedniego dnia z okien pociągu, odpoczywające na polach.
 



 
 
Po przejściu przez osiedle letnich domków (nieogrodzonych, ze swobodnym dostępem do lasu i wody), dotarłam do północno-zachodniego krańca wyspy, gdzie cypel połączono mostem z malutką i składającą się głównie z mokradeł wysepką Nyord. Tam szlak zaczął biec tuż nad morzem. Tu i ówdzie wykoszono trzciny i można by było wejść do wody, gdyby to nie był styczeń. Dno było piaszczyste, z odrobiną żwiru. Wąski pas raczej płaskich wydm oddzielał morze od liściastego lasu.
 
 



 
 
Znaki szlaku nakazały skręcić w las. Rosły tam przede wszystkim dęby, nie było drzew iglastych. Zieleń pochodziła od zimozielonego bluszczu. Spomiędzy opadłych liści wyzierało podłoże, składające się z wygładzonych przez fale otoczaków - a więc morze kiedyś sięgało tutaj.
 
 





 
Po wyjściu z lasu trafiłam na szeroką piaszczystą plażę. Szlak szedł po drugiej stronie pasa wydm, ale zeszłam nad wodę. Plaża była pusta, tylko jedna rodzina z dziećmi była na sobotnim spacerze. Kilka parkingów świadczyło o tym, że latem musi to być popularna miejscówka kąpielowa.
 

 

 
 

Dalej skończyła się idylla wędrówki ścieżką; czekał mnie długi kawałek asfaltu, praktycznie przez całą środkową część północnej Møn. Niestety, szlak okazał się być więcej niż w połowie asfaltowy. Lasu było mało, głównie pola i małe wsie, zresztą bardzo ładne. Wszystkie domy wyglądały na stare, większość pochodziła z XIX wieku, kiedy Dania przeżywała rozkwit gospodarczy, ale trafiały się też domy z XVIII wieku. W podobnym stylu są najstarsze zabudowania na naszym Pomorzu, wiekową chatkę z pruskiego muru i z trzcinowym dachem widziałam kiedyś w okolicach Pucka. Pomimo zmian terytorialnych architektura południowego wybrzeża Bałtyku wydaje się bardzo spójna.
 
 









 
Pogoda była taka sobie, ale prognoza na dzień następny była dobra, więc gotowa byłam przełknąć szare chmury i wicher. Po południu zaczęło nawet wyzierać niskie słońce. Wcale nie niższe niż w północnej Polsce - Møn znajduje się tylko trochę bardziej na północ niż Przylądek Rozewie.
 







 


Słońce schowało się już za horyzontem, kiedy ponownie zawitałam nad morzem. Po drodze ktoś entuzjastycznie pomachał mi z samochodu. Tym razem wybrzeże było kamieniste, obramowane umocnieniami z głazów, bo nad skarpą była polna droga. Ktoś stał zanurzony w wodzie i łowił ryby.










Dalej widać było średniej wysokości klif, ale szlak go ominął i znów skręcił na asfalt. Patrząc na mapę i swoją pozycję na niej skonstatowałam, że do wiaty noclegowej zostało mi jeszcze ze 12 km, a tu właśnie robi się ciemno... W przytulnych duńskich domach już zapalono światła, a ja mogłam zapuścić żurawia do pokoi i pomarzyć o ich cieple. Wicher nie słabł, znów nadeszły chmury. Wkrótce zrobiło się całkiem ciemno. Przechodząc obok domu ze szklarnią miałam ochotę zapukać i zapytać o możliwość noclegu (nie zabrałam tym razem wcale namiotu), ale nie znalazłam dzwonka ani też nie widziałam wewnątrz ludzi. Postanowiłam iść dalej, bo skoro szlak jest taki długi to i tak muszę trochę nadgonić żeby w ogóle być w stanie okrążyć wyspę. Wkrótce zrobiło się zupełnie ciemno. Rzadko przejeżdżał jakiś samochód. Zapalałam wtedy czołówkę, przymocowaną do nadgarstka. Kiedy odjeżdżał szłam znów po ciemku. Gładki asfalt odznaczał się na ciemnym tle.
 
 
 
 
Znaki przy drodze wskazały pałac Liselund, co nie zgadzało się z mapą, bo według niej miałam iść dalej asfaltem. Skręciłam do pałacu, zajrzałam do szopy i zamkniętego wc, były tam tabliczki informujące o włączonym alarmie... Niestety parkowe alejki wyprowadziły mnie na manowce. Oznakowanie się skończyło, wylazłam na jakąś górkę, skąd prowadziło kilka ścieżek, a nie wiedziałam którą wybrać. Zdecydowałam się wrócić na asfalt.
 
Ciemności były już tak nieprzeniknione, że musiałam iść ze światłem. Byłam zmęczona, bolały mnie nogi od twardej nawierzchni, a tu jeszcze na domiar złego zaczęło padać. Kiedy dałam za wygraną i zatrzymałam się żeby założyć kurtkę, przestało. Minęłam skręt na leśny biwak, który był też na mapie oznaczony jak kontynuacja szlaku. To właśnie tam należało skręcić żeby dojść nad największy na wyspie klif, z którego ta część Danii słynie. Po doświadczeniach z pałacowego parku bałam się, że zabłądzę, a klifu w nocy i tak bym nie obejrzała - postanowiłam iść dalej drogą, a przyrodniczą ciekawostkę zaliczyć rano. Za ostatnią wsią droga stała się gruntowa. Prowadziła w górę i w dół po wzgórzach, przez gęsty las, z którego dochodziły różne dziwne odgłosy. Sów było mnóstwo, przestraszone machały skrzydłami. W powietrzu unosił się gęsty opar.
 
Wreszcie doszłam do oświetlonego muzeum i trafiłam na właściwą ścieżkę. Była ona nad urwiskiem, z którego widać było morze i światełka na horyzoncie - to już była Szwecja. Z pomocą GPSu zlokalizowałam miejsce biwakowe, a kiedy się do niego zbliżyłam zauważyłam płonące ogniska - Møn Klint to bardzo popularne miejsce, mogłam się domyślić, że w sobotę ktoś tam będzie. Trzy z czterech wiat były zajęte, dla mnie została ostatnia. Przywitałam się i wzięłam za rozpalanie mokrymi patykami. Potem skonana wlazłam do śpiwora jeść kolację i udałam się na spoczynek.
 
 
 
 
Rano zmobilizowałam się żeby zwlec się nieco wcześniej i wróciłam na klif. Zeszłam ogromnie długimi i stromymi schodami na plażę żeby zobaczyć go w całej okazałości. Doprawdy głupio wyszło, że nie przeszłam całego odcinka szlaku nad klifem. Jeśli kiedykolwiek tam wrócę muszę to nadrobić. Wspaniała ściana kredowego klifu wznosiła się wysoko, nie mogłam ogarnąć jej aparatem. Morze sięgało do samej ściany, nie dało się iść plażą. Skały są bardzo stare, są w nich zatopione krzemionkowe skamieniałości.
 
 




 
 

 

 
 


 
Nie miałam innego wyjścia jak tylko wdrapać się znów na górę po schodach, co wcale nie było łatwe z ciężkawym plecakiem - miałam ze sobą nabrane właśnie z biwakowego kranu 4 litry wody. Potem pociągnęłam drewnianą kładką, która wkrótce się skończyła. Zastąpiła ją pofalowana ścieżka, zupełnie jak nad orłowskim klifem w Gdyni. Tutaj spotkałam jedynego wędrowca długodystansowego oprócz mnie samej - chłopak z dużym plecakiem szedł w odwrotną stronę i narzekał na męczący marsz po plaży, wskazując zapiaszczone buty.
 
 












 
Szkoda mi było odbijać od morza, ale tak prowadził szlak. Weszłam w chudą buczynę, a potem na pola. Tam na skraju zagajnika znalazłam sobie kij do podpierania, bo o ile po płaskim szło mi się bez kijków całkiem dobrze, to pod górkę już słabo, a i na plaży przewidywałam potrzebę wsparcia się na czymś. Brak kijków wymusił zakaz ich przewozu w bagażu podręcznym.

 




Z dość wysokich wzgórz znów widać było morze, wyłaniające się z porannej mgiełki. Gospodarstwa były ślicznie położone, miały widok na morze, drzewa w ogrodach. Na pewno cudownie się tam mieszka.
 



 
 
Dopiero wioska portowa Klintholm Havn robiła bardziej turystyczne, wakacyjne wrażenie. Wiele osób przyjechało na niedzielną wycieczkę i zmierzało na plażę. Także i ja, bo szlak miał teraz prowadzić przez jakiś czas plażą. 



 
 
Plaża była śliczna, piaszczysta i dość szeroka. Fale szumiały, piana rozbryzgiwała się w wodorostach. Były też muszelki, których na naszych plażach już się nie widuje. Słońce grzało tak że zrobiło mi się całkiem ciepło i z rozrzewnieniem wspominałam początek wędrówki Te Araroa, który w całości odbywał się na plaży.
 
 

 









 
Już się zaczęłam dziwić słowom spotkanego hikera, bo po piasku szło się doskonale, ale wkrótce się przekonałam co miał na myśli. Plaża zwężała się pod niskim klifem, zostawał tylko pas wodorostów i luźne kamienie, ześlizgujące się spod nóg. Dobrze, że miałam kij, ale tempo oczywiście spadło. Przy większej fali na pewno ta część plaży jest zalana, na szczęście przestało wiać i przeszłam zupełnie na sucho, ale zaliczyłam raz glebę. Po kolejnym kilometrze wrócił piasek.
 





 
  

Miał być dalej jeszcze jeden odcinek plażowy, ale oddzielony znów dłuższym asfaltingiem. Droga przeprowadziła mnie przez jeszcze jedną wakacyjną miejscowość z wieloma zabytkowymi domami, ale i sporą ilością przyjemnych domków letniskowych.
 
 

 
 
Takie układy urbanistyczne można u nas spotkać na Kaszubach - w środku wsi stawek, za nim domy.
 
 
 
 
Møn posiada jeden duży akwen, trudno powiedzieć czy to jezioro z kanałem łączącym je z morzem czy morska zatoka, ale jest całkiem sporych rozmiarów i zimuje na nim wiele ptaków. To to samo jezioro, nad którym znajduje się Stege i wieże miasta widziałam teraz na drugim brzegu, ale czekała mnie jeszcze wędrówka południowo-zachodnią częścią wyspy, zanim mogłam wykonać nawrót.
 











Nie mogłam się już doczekać zejścia z asfaltu, ale martwiła mnie też późna pora. Liczyłam, że jednak powinno mi się udać przejść całą plażę zanim zrobi się całkiem ciemno. Miałam też nadzieję, że plaża nie będzie bardzo kamienista. Rzeczywistość mile mnie zaskoczyła - plaża była piaszczysta, później było trochę żwiru. Słońce zachodziło w odpowiednim miejscu i woda lśniła złociście. Ostatni spacerowicze uciekali właśnie do samochodów, było przepięknie.
 
 
 







Był jeden fragment granitowego głazowiska, ale na szczęście było jeszcze jasno. Szybko wrócił piasek i żwir, na horyzoncie wciąż widziałam niskie klify. Kormoran suszył skrzydła na wbitym w dno palu. Do morza wpadały niewielkie strumyki, ale dało się je przeskoczyć.




 


 
 
 
Znak wskazujący zejście z plaży pojawił się akurat w momencie, kiedy trzeba było wyjąć latarkę. Tym razem zostało mi 7 km do przejścia po ciemku. Ale nie przeszłam nawet 2, kiedy w lesie natknęłam się na konkurencyjny obiekt noclegowy: surwiwalowy szałas. Moja wiata i tak nie była przy szlaku, a tu coś tak fantastycznego - nie mogłam obok szałasu przejść obojętnie. Niedaleko były zabudowania, a tuż przed wejściem kurhan - ale o tym dopiero dowiedziałam się rano. Podobnie jak o zakazie biwakowania w lesie, z tabliczki po drugiej stronie kompleksu. Kolację zjadłam niespiesznie, a potem poszłam wcześnie spać w otoczeniu stada sów. Było zacisznie i nawet nie bardzo wilgotno, spało mi się znakomicie.

 
 

 
 
 
Testowany wiosną na Kaszubach plecak OMW One nabrał znów normalnych rozmiarów dostosowanych do wymogów linii lotniczych, kiedy ubył z niego cały zapas wody. Z nowości sprzętowych miałam kosmetyczkę OMW i czołówkę Petzl Bindi, co do której miałam wielkie nadzieje, ale okazało się że ma za szerokie światło, które rozprasza się po krzakach zamiast oświetlać to, co przede mną i świeci mi pod okulary.
 
 
 


Wstałam wcześnie, bo tym razem naprawdę mi się spieszyło - wieczorem miałam już być w Kopenhadze. Wiedziałam, że nie mam wyjścia jak tylko nieco sobie skrócić drogę, ścinając pętle, jakie zatacza szlak. Scięłam dobre 1,5 km lasu, później szłam normalnie, chcąc zaliczyć ostatnią plażę.




 
 
W lesie natknęłam się na kurhany z epoki brązu. Nie zostały one przez archeologów rozkopane, chyba dlatego że mają ich w Danii bardzo wiele. Nowsze są wyższe, starsze niziutkie - takie jak ten, który osłaniał wejście do mojego szałasu. Później w muzeum w Kopenhadze widziałam mnóstwo artefaktów z epoki brązu, jakie znajdują się we wnętrzach kurhanów razem z prochami zmarłych.
 
 



 
 
Kiedy wiedziałam już na co zwracać uwagę, kurhany widziałam wszędzie.
 
 

 

 
A potem zeszłam na plażę, już ostatnią. Ta była najkrótsza. Pogoda znów szara, poniedziałek rano, ale na piasku kilka linii świeżych śladów. Ktoś był na spacerze z psem. Brzeg był raczej płaski, dalej zatoka. Fale uderzały w kamyki, znów były kłębowiska morskiej trawy i muszelki, tym razem morze wyrzuciło całe garście młodych omułków.
 
 









 
Z plaży schodziło się po drewnianej kładce, zwijanej jak dywan. Genialny wynalazek, powinien być na każdej plaży. Ludzie by przestali robić nowe ścieżki przez wydmy.
 




 
 
W każdym sadzie to widziałam - pnie młodych drzew obsypywano muszlami omułków.
 
 
 
Przyszedł czas dokonać kolejnych skrótów. Zamiast zataczać pętlę wokół Hårbølle Havn poszłam prosto szlakiem rowerowym. Ubyło 2 km. Później był ładny fragment pól, gdzie szło się po miedzy.
 
 



 
 
Za Askeby dokonałam najpoważniejszego skrótu, ścinając całą blisko 10-kilometrową pętlę, zbliżającą się do morza (w większości asfalt, więc niewielka strata). Zamiast tego poszłam główną drogą i szlak spotkałam w Damsholte. Patrzyłam co ludzie mają w ogrodach. Ciepły morski klimat i łagodna zima sprawiają, że warzywa pięknie się udają, rosną ostrokrzewy i róże.
 






 
 
Za Damsholte nie robiłam już żadnych odstępstw od szlakowej normy. Fragment polami był krótki, później już tylko asfalt i nawet nie było ławeczek, drugie śniadanie musiałam zjeść usiadłszy na barierce.
 


 
 
Tym razem z drugiej strony zobaczyłam wielkie jezioro, które obchodziłam popołudniu poprzedniego dnia. Stege było już niedaleko, ale szlak skręcił obejść stawy, tak żeby do miasta dojść wzdłuż morza. Na stawach odpoczywało ogromne stado czernic.
 
 
 




 



 
 
Wreszcie zobaczyłam wieżę kościoła w Stege, chciałam obejrzeć z bliska, ale lepiej było lecieć od razu na autobus. Najpierw jednak musiałam rozstać się z moim wędrownym kijem. Postawiłam go za pniem jakiegoś drzewa, obok ławeczki, może ktoś go kiedyś przygarnie...
 





 
 
Przeszłam przez most i doszłam do informacji turystycznej, przy której rozpoczęłam wędrówkę. Co prawda moje przejście Møn Rundt nie było całkiem kompletne, ale i tak wyszło mi sporo ponad 100 km, więc byłam zadowolona.
 
 
 
 
Wybrałam się na wycieczkę do Danii bez gotówki, będąc przekonana o zaawansowaniu technologicznym tego kraju... Okazało się, że bilet na autobus nie należy do rzeczy, które można kupić kartą, a terminal w supermarkecie nie pozwala wydawać reszty gotówką z zagranicznej karty. Na szczęście kierowca pozwolił mi pojechać do Vordingborga za darmo. Wszsycy spotkani Duńczycy byli ogromnie mili. Jak wszyscy Skandynawowie zachowywali się nader uprzejmie, zawsze mówili dzień dobry i zawsze się uśmiechali. To jeden z powodów dla których lubię chodzić po tej części świata. Zawsze jest miło, a wędrowiec na szlaku nigdy nie budzi zdziwienia.
 
Moje dobre samopoczucie popsuła na chwilę awaria biletomatu, ale co zrobić... W każdym razie pociąg zawiózł mnie prosto do Kopenhagi, w hostelu zrobiłam sobie wielki talerz makaronu z serem i wzięłam długi zasłużony prysznic.
 
 

 
 
O ile moje przejścia konkretnych szlaków są zawsze w jakiś sposób zaplanowane, a przynajmniej wiem skąd i dokąd idę oraz po jakich znakach, to do zwiedzania miast podchodzę bardzo swobodnie. Tym razem też tak było. W Kopenhadze spędziłam aż trzy dni, chyba trochę przesadziłam... Nie zaliczałam wszystkich możliwych atrakcji, bardziej błąkałam się z mapą, ale oczywiście na początek musiała być Mała Syrenka, przycupnięta nad wodą, z elektrociepłownią w tle.
 
 




 
 
Zajrzałam do ogrodu botanicznego. Mają bardzo dużo rododendronów, amerykańskich i azjatyckich, ale oczywiście zimą one nie kwitną. Zimozielone tujopodobne wyglądały świeżo, jakieś bardzo wczesne rośliny puszczały pąki, kwitły chińskie oczary.
 
 

 
 
Kupiłam bilet do palmiarni, część była kaktusiarnią - kiedyś zrobię sobie w domu taką instalację i jak zmrużę oczy będzie mi się wydawało, że jestem znów w Nowym Meksyku.
 

 
 
 
Dział tropikalny nie rozczarowywał. Były i storczyki, i paprocie, i palmy, i figowce. Z bananowców zwieszały się kiście bananów, mieli też kawowiec i cynamonowiec. Siedziałam tam na ławeczce i się grzałam, myśląc o tym, że w następnym sezonie muszę już koniecznie wybrać się do ciepłych krajów.
 
 


 
 
Wygrzana snułam się jeszcze po mieście. Najciekawszym odwiedzonym przeze mnie miejscem tego popołudnia był Dom Grenlandzki, mała galeria i centrum kultury grenlandzkiej. Starsze Inuitki siedziały przy kawie i gawędziły, turyści raczej nie zaglądali.
 


 
 
Drugiego dnia pobytu znowu się snułam... Tym razem wokół kanałów. Zajrzałam na wystawę fotografii do Domu Północnoatlantyckiego. Miałam nadzieję, że będą mieli więcej zabytków, dzieł sztuki, ale był tylko wypchany niedźwiedź polarny i kadź do wytapiania tranu...
 
 
 


 


 
 
Zajrzałam do nowoczesnej biblioteki, ale ostatecznie zasiadłam w uniwersyteckiej, gdzie mieli m.in. czasopismo "Grenlandia".
 
 
 
 
W ostatni dzień upchnęłam swój plecak w przechowalni bagażu Muzeum Narodowego i cały dzień oglądałam eksponaty. Od paleolitu po dzieje najnowsze.
 
 




 
Nie przypominam sobie innego muzeum, które miałoby eksponaty z Syberii. Tutaj było ich całkiem sporo i rozbudziły one moją wyobraźnię. Futrzane stroje, podbite futrem renifera narty-pół rakiety, amulety.




 

Oczywiście były też przedmioty z Grenlandii, cały grenlandzki skarbiec.








 
Chyba największą ciekawostką, jaką szczyci się duńskie Muzeum Narodowe jest kolekcja domków dla lalek wraz z wyposażeniem. Też miałam kiedyś taki domek - daleko skromniejszy co prawda. Te były ogromne, wyposażone w miniaturowe urządzenia gospodarstwa domowego, zasłony, lampy i dywany. Panowie domu siedzieli w fotelach czytając gazety, panie stały w długich sukniach, kucharki zaglądały do piekarników.

 



Wyszłam z muzeum tuż przed zamknięciem i w padającej mżawce powlokłam się na dworzec kolejowy, zaliczając jeszcze po drodze księgarnię z mapami. Wieczorny samolot do Krakowa nie miał opóźnienia, wylądowaliśmy w dość przejrzystej atmosferze i tak skończyła się pierwsza wycieczka w nowym roku.