poniedziałek, 21 października 2024

Czerwony Szlak Walk Partyzanckich - Lasy Janowskie

Pogoda zimą nie sprzyjała wędrówkom po Polsce i dopiero z początkiem kwietnia wybrałam się na pierwszy w tym roku polski szlak długodystansowy. Przy wyborze zadecydowała przede wszystkim ilość czasu wolnego, poza tym dawno nie wędrowałam w lubelskim i miałam ochotę na dużo polskiego lasu. Z tego względu został wybrany Szlak Walk Partyzanckich, a właściwie dwa Szlaki Walk Partyzanckich, czerwony i czarny, które przeszłam za jednym zamachem. Niniejsza relacja to opis przejścia pierwszego, czerwonego, na którym towarzyszył mi Piotr Michałek (polecam kanał YouTube pod tą nazwą). Z Piotrkiem byliśmy w marcu na krótkiej wędrówce w Beskidach i umówiliśmy się na coś dłuższego.

Szlak czerwony ma 107 km (Annopol - Bidaczów Stary), czarny (Bidaczów Stary - Tomaszów Lubelski) zaś 102,5 według PTTK, co dało razem 209,5 km całego mojego przejścia.

Umówiliśmy się z Piotrkiem na przystanku w Annopolu. Dla mnie było o wiele łatwiej wędrować z zachodu na wschód, ze względu na bardzo mizerną ofertę połączeń autobusowych w tym regionie. Przed kilku laty wpakowaliśmy się w niezłą kabałę z kolegą Pawłem, czekając w Annopolu na bus, który nie przyjechał po zakończeniu przejścia czerwonego szlaku Gołoszyce - Annopol. Wiedziałam więc, że dojazd do Annopola chcę mieć z głowy. Piotrek przyjechał samochodem i załatwił sobie transport powrotny z Bidaczowa. Mój powrót z Tomaszowa to była nieco prostsza sprawa.

Na początek skierowaliśmy swoje kroki do sklepu, gdzie zaopatrzyliśmy się w coś na drugie śniadanie. Parsknęłam śmiechem na widok karteczki z napisem "pomarańcz", na dodatek ów pomarańcz wyrósł rzekomo w Holandii. Zawsze się zastanawiałam w której części polski pomarańcze nabywają rodzaju męskiego - teraz już wiem.




Kropkę początkową znaleźliśmy na słupie obok przystanku. Co ciekawe, nie udało nam się to z Pawłem w 2017 r. Chyba źle szukaliśmy, bo kropki nie wyglądały na nowe. Annopol to miejsce szczególne - jest jedyną w Polsce miejscowością, w której zaczynają się lub kończą aż trzy szlaki długodystansowe: Gołoszyce - Annopol, Annopol - Bidaczów Stary i Szlak Nadwiślański, Annopol - Dęblin. Były swego czasu wątpliwości co do tego czy czerwone szlaki są osobnymi bytami czy nie, teraz już na pewno można stwierdzić, że nie są, bo nie tylko mają osobne numery w wykazie PTTK, ale i osobne kropki. Tematyka tych szlaków też jest zupełnie inna. Na mapy.cz jest błąd i Gołoszyce - Annopol jest podciągnięty pod Szlak Walk Partyzanckich.

Skonstatowawszy to wszystko wyruszyliśmy niezwłocznie. Zaraz znaleźliśmy się w polach i sadach, które właśnie kwitły, dzięki wyjątkowo wczesnej i ciepłej wiośnie. Na jednym z pól zauważyłam wbitą palmę wielkanocną. Ten piękny zwyczaj, sięgający czasów panowania rodzimej wiary ma zagwarantować dobre plony i ochronę Boga lub bogów. Na Śląsku Cieszyńskim robimy podobnie z gałązkami brzóz, przyniesionymi z ołtarzy bożocielnych. Ich szczególną właściwością jest ochrona przed burzami i gradobiciami.










Szlak niestety nie doprowadził nas do brzegu Wisły, choć byliśmy na wysokiej piaszczystej skarpie. Rósł tam las sosnowy. Minęliśmy pierwszy z wielu cmentarzy wojennych. Wisłę zobaczyliśmy wyszedłszy na szczyt wzgórza. Płynęła w oddali bardzo dostojnie, jej tafla lśniła, okolona młodą zielenią.









Szlak prowadził nas raczej polnymi drogami i niewielkimi lasami, tylko przez obrzeża bardzo niewielkich miejscowości. Nie było prawie asfaltu i były przewyższenia, co było dla nas pewnym zaskoczeniem.






Niestety wszędzie było mnóstwo śmieci, które mieszkańcy regularnie wywożą do lasów. We wschodniej Polsce jest to wielki problem.












Rzeczka o nazwie Tuczyn była spiętrzona i zrobiono na niej kilka stawów. I tam pływały butelki, i to nie tylko po napojach, ale i np. szamponie. Do tego żarówka...






Tegoroczna zima była bardzo mokra i po raz pierwszy o wielu lat nie ma wiosennej suszy i, tak jak dawniej, na łąkach stagnowała woda i torfowiska się wypełniły. Lasy, przez które szliśmy na czerwonym szlaku były bardzo bagniste i jak się wkrótce okazało musieliśmy ciągle uprawiać ekwilibrystykę związaną z omijaniem i usiłowaniami nie wpadnięcia do licznych kałuż. Niektóre były naprawdę głębokie.










Wieczorem nabraliśmy wody w jednym z ostatnich domów we wsi Wólka Szczecka i popędziliśmy dalej jak mogliśmy najszybciej, bo musieliśmy pokonać cały odcinek szlaku biegnący przez poligon wojskowy. Zarówno na początku jak i na końcu tego odcinka były tablice z napisem "zakaz wstępu" jednak szlak był oznakowany (w ogóle był bardzo dobrze oznakowany, odświeżony całkiem niedawno), więc uznaliśmy, że mamy jeśli nie prawo, to usprawiedliwienie. Nikt nas tam nie przyłapał, choć na jednej z przecinek zobaczyłam w oddali człowieka. Czy on zobaczył nas, tego nie wiemy.

Zaraz za poligonem znów była zalana droga, potem zaczęło się już robić ciemno i praktycznie po ciemku szukaliśmy miejsca na biwak. Znaleźliśmy je po chwili, było dobrze osłonięte młodymi sosenkami i nie było problemy ze znalezieniem kilku gałęzi na niewielkie ognisko. Marzyliśmy o ognisku. Upiekłam sobie ostatni kawałek lapońskiego sera, przywieziony z Finlandii.






Poszliśmy spać późno, po 23 czy nawet jeszcze później. Prognoza pokazywała deszcz i rzeczywiście, kiedy myliśmy zęby zaczęło kropić. Potem rozpadało się konkretnie i padało aż do rana. Nie zrywaliśmy się wcześnie z tego względu. Zjedliśmy śniadanie w namiotach i dopiero kiedy przyszło nam je zwinąć, to wreszcie przestało padać. Piotrek miał ze sobą nowy namiot ZPacks Duplex, z którym z radością się zapoznawał. Pod namiotem kałuża, ale że podłoga nowa, to w środku sucho. Trzeba jednak dbać o dobre napięcie tropiku, bo musi on wystawać poza obręb sypialni. W moim Plexie była mała kałuża, bo nogami wypchnęłam podłogę.








Wróciliśmy na szlak i od razu zaczęły się kłopoty. Tempo było kiepskie, bo co chwilę przystawaliśmy, żeby kombinować jak obejść kolejną kałużę czy przeskoczyć rów melioracyjny.






Jedyną większą miejscowością na trasie był Zaklików. Na samym początku była stacja benzynowa, w której się można trochę ochlapać i skorzystać z toalety oraz nabrać wody. Jakaś jadąca nieprzepisowo rowerzystka przeganiała nas z chodnika, upominając przy tym, że nie należy rozglądać się na boki. A my właśnie przyjechaliśmy po to, żeby się rozglądać...








Wśród kilku zabytków Zaklikowa najciekawszy był stary austriacki słupek graniczny, stojący dawniej nad rzeką Bukową.






Charakter lasu się nie zmieniał, a dodatkowo pojawiło się sporo wilczych odchodów. Z pewnością w tak rozległych lasach jest dla nich miejsce.






Szliśmy spory kawałek asfaltem. W lesie była pusta polanka, ławeczka, ale tablica nic nie mówiła co to za miejsce. Zauważyliśmy piwniczkę, która wyglądała trochę jak pozostałość schronu, ale później widząc podobne nie mieliśmy już wątpliwości, że to piwniczka. Dawniej musiał tam stać i dom, pewnie jedna z wielu leśniczówek spalonych w czasie wojny.






W Gielni ktoś wykonał ręcznie kopię starej mapy i powiesił na wiejskiej tablicy ogłoszeń. Był tam też pomnik Balbiny Kleman, 80-letniej mieszkanki wsi, która w niezupełnie znanych okolicznościach uratowała życie 40 swoim sąsiadom. . 30 września 1942 roku miejscowość otoczyły szczelnym kordonem wojska niemieckie z zamiarem pacyfikacji całej wsi. Gdy zabili jednego z mieszkańców Gielni i zaczęli palić domostwa do dowódcy oddziału niemieckiego wyszła  Balbina Kleman i zaczęła go po niemiecku błagać o oszczędzenie mieszkańców. We wsi mieszkało wielu niemieckich osadników, stąd właśnie znajomość niemieckiego. Na początku oficer niemiecki nie chciał słuchać staruszki i ją brutalnie odepchnął. Wtedy staruszka zaczęła go błagać na kolanach i dała mu tajemnicze pismo. Po odczytaniu tego pisma oficer odwołał swoje wojska i Niemcy opuścili wieś, a mieszkańcy ruszyli do gaszenia swoich domostw. Balbina Kleman była wiejską znachorką, "babą znającą". Leczyła ludzi ziołami czy woskiem, odbierała porody.





Zaraz za pomnikiem był nowy park, bez drzew, ale z wiatą i fajnymi huśtawkami. Wyszło słońce, zaczęło grzać i tak było tam miło, że chwilę się zdrzemnęłam.







Fioletowy szlak!





Była jeszcze wieś Lina, gdzie było kilka małych sklepików. To ostatnia szansa na zrobienie zakupów na szlaku, który wiedzie już potem tylko przez dzikie tereny. W trafie pojawiły się ciekawie wyglądające grzyby, niestety trujące. A już sobie je wyobrażałam skwierczące na masełku...








Minęliśmy wiatę, pomnik bitwy partyzanckiej, a potem pojawiła się przed nami cała połać stawów. Na mapie wyglądały bardzo sztucznie, ale w rzeczywistości sprawiały naturalne wrażenie i było na nich sporo dzikiego ptactwa. Słychać było nawet bąka.












Słońce zaszło w tym cichym i odludnym zakątku, a my w samą porę dotarliśmy na miejsce noclegowe - kompleks trzech wiat za płotem. Między drzewami prześwitywał staw. Było tam tak fajnie, jak nie w Polsce. Gdyby to były Mazury albo inna popularny okolica pewnie byłoby tam pełno śmieci i pewnie nie mielibyśmy spokoju, ale tutaj było zupełnie pusto, byliśmy sami i było wspaniale. Co prawda rozpoczęłam wieczór od wydłubywania drzazgi spod paznokcia, ale potem już było bardzo miło. Zebraliśmy drewno, rozbiliśmy namioty (wiaty przeciekają) i rozpaliliśmy ogień. Kiełbaska wkrótce znalazła się na kiju, a herbata w butelce. Na niebie pokazały się gwiazdy.






Noc była ciepła, spało nam się znakomicie, ale rano niespodziewanie przyszedł znowu deszcz. Na szczęście szybko przestało padać, ale deszcz trochę opóźnił wymarsz. Piotrek miał sporo kondensacji w namiocie, u mnie było mniej, bo rozbiłam się pod świerkiem. Świerk też prawie całkiem ochronił mnie przed deszczem.







Po smacznym śniadaniu (nieśliśmy pomidory :-)) pociągnęliśmy dalej na wschód. Stawy już się kończyły, ale w ostatnim widzieliśmy wielkie ryby. W podmokłych miejscach kwitły kaczeńce i były też dzikie czereśnie.







Wodę uzupełniliśmy u gospodarza we wsi Gwizdów. Była tam fajna, szczelna wiata, ale przy drodze. Za nią jest już las, więc w czasie deszczu może to być niezła opcja.






Żałowaliśmy bardzo, że ścieżka przyrodnicza w Rezerwacie Imielity Ług nie jest częścią czerwonego szlaku. Chcieliśmy się na nią wrócić, ale nie mieliśmy dość czasu. Wieczorem planowaliśmy znów biwak pod wiatą i nie chcieliśmy iść po ciemku.





Niestety szlak zrobił się bardzo asfaltowy, miło że praktycznie cały czas prowadził przez las. Przez cały nie było ani kawałka gruntowej drogi, o ścieżce nie wspominając. Przynajmniej była niezła wiata przed Łążkiem Garncarskim, a w samym Łążku leśniczówka i ciekawa kapliczka. Łążek jest od dawien dawna ośrodkiem garncarstwa i w lipcu odbywa się tam jarmark. Wzory wyrobów robią mocno średniowieczne wrażenie, więc musi to być fajna rzecz.









Przeszliśmy most na Rzece Białej, dopływie Bukowej. Tam chyba była dawniej granica Galicji. Obecnie za rzeką przebiega ekspresówka, ale nie ma żadnego problemu z jej pokonaniem, bo wybudowano kładkę dla pieszych.






Pierwsze szlakowskazy na szlaku!





Długi etap leśny, wciąż asfaltowy, doprowadził nas do Szklarni. Po drodze zjedliśmy coś pod wiatą. Drogą przejeżdżało bardzo wielu rowerzystów i na rower ta trasa musi być naprawdę fajna.







W Szklarni była ostoja koni biłgorajskich, którą opiekuje się Uniwersytet Lubelski. Konie biłgorajskie są endemicznym, rasowym typem rodzimych koni, wywodzących się z dzikich koni zamieszkujących Europę. Pod koniec XVIII wieku ostatnie egzemplarze tych koni, bytujących na Litwie odłowiono i odstawiono do Zwierzyńca hrabiego Zamoyskiego. Obecnie stado bytuje w warunkach zbliżonych do naturalnych, na ogrodzonym terenie.






Szklarnia miała też swoją smutną historię wojenną. Kiedy Niemcy palili wieś w jednym z domów pozostała ranna dziewczyna należąca do oddziału partyzantów. Nie zdążono jej zabrać i spłonęła żywcem w jednym z domów.







Jeszcze 5 km nowego asfaltu i nagle wszystko się zmieniło. Pojawiła się autentyczna ścieżka. Co za ulga po całym dniu asfaltu. W rezerwacie przyrody znajduje się również miejsce historyczne: Porytowe Wzgórze. Miała tam miejsce największa bitwa partyzancka na ziemiach polskich, która była wynikiem akcji  Sturmwind I, związanej z zabezpieczeniem przez wojska niemieckie zaplecza zbliżającego się frontu wschodniego. 14 czerwca 1944 okrążone polskie i radzieckie oddziały partyzanckie (ok. 3 tys. żołnierzy), pod dowództwem podpułkownika Nikołaja Prokopiuka, po całodziennej bitwie zdołały wyjść z okrążenia i części udało się uciec. Siły niemieckie uczestniczące w akcji ocenia się na ok. 30 tys. żołnierzy. Na wysokich wydmach wciąż można łatwo dostrzec leje po bombach.




Rezerwat był prześliczny, nie mogliśmy się nacieszyć. Było kilka mostków i widoki na meandrującą Rzekę Branew.






Stary most kolejki leśnej i grób Rosjanina.





Prawie byśmy przegapili pomnik bitwy, lecz udało mi się go dostrzec między drzewami. Jest bardzo imponujący, został odsłonięty w 1974 r. 








Na wiatingu Piotrek znalazł wiatkę w tej okolicy, ale nie zanotowaliśmy dokładnej lokalizacji. Na tablicach informacyjnych była ona zaznaczona, ale nie dokładnie. Nie mogliśmy jej znaleźć. Na odległym o kilometr parkingu miała być wiata dla koni, więc poszliśmy tam, ale ani wiata nie była rewelacyjna, ani miejsce całkiem bezpieczne do tak otwartego biwakowania. W Lasach Janowskich rzadko był zasięg. W końcu udało nam się złapać jedną kreskę, tak żeby napisać do znajomych żeby poszukali wiaty. Ale i im nie udało się nic znaleźć. Pozostaliśmy więc przy parkingu i rozbiliśmy namioty wyżej na skarpie, gdzie nie byłyby bardzo widoczne. Dobrze zrobiliśmy, bo parę aut zajrzało na parking, i to całkiem podejrzanych (była sobota).




Dolina Branwi jest dość głęboka, więc skumulował się w niej chłód i wilgoć. My byliśmy wyżej, a jednak i tak było nam tej nocy chłodno.





Na śniadanie krem przywieziony jeszcze z Japonii, ostatni :-(





Poniżej wspomniana wiata dla koni.





Następny odcinek zrekompensował nam poprzedni asfaltowy dzień. Poranek w lesie był cudowny, świetlisty i pełen ćwierkania ptaków.







Chwilę grozy przeżyliśmy nad wspomnianą już Rzeką Bukową. Jest to całkiem bystry i głęboki ciek o rudej, torfowej wodzie. Mostek na rzece był całkiem zrujnowany, ale jeszcze się trzymał. Po drugiej stronie czekały już nowe kłody, więc będzie remont, ale musieliśmy przejść bardzo ostrożnie po tym, co zostało. Piotrek odważnie przeszedł pierwszy, potem ja. Trzeba było trzymać się prawej strony, gdzie pod spodem była jeszcze w miarę solidna deska.







Za nadrzecznymi łąkami była wioska. Podobało mi się, że rozlewiska podchodzą pod same domy. Wyobrażałam sobie, że jest tam tak od początku świata, a w każdym razie od neolitu. W wiosce był przystanek, więc spoczęliśmy. Czytaliśmy śmieszne napisy, aż tu nagle Piotrek odkrył kleszcza na łydce. Wyciągnął go bardzo skutecznie specjalnym przyrządem.






Uzupełniliśmy wodę u starszej pary, która w spokoju odpoczywała w ogrodzie na ławce, najpewniej po niedzielnej mszy, bo byli odświętnie ubrani. Było gorąco i przynajmniej ja się bardzo pociłam. Dobrze było zejść ze słońca. Skręciliśmy do lasu. Tam z kolei ja zdjęłam z nogi kleszcza.





Za bagienkiem o nazwie Ruskie Łąki była dość długa wieś. Znowu prosiliśmy o wodę. Ludzie ładnie tam mieszkali, niektórzy jeszcze w starych drewnianych domach. Ocalały nawet stare budynki gospodarcze.







Następny las był chyba rzadko przez kogokolwiek odwiedzany. Stanęliśmy przy pomniku, a potem zajrzeliśmy do wiaty. Było to świetne miejsce, chyba nikt tam nie palił ogniska od dobrych dwóch lat. Wiata ledwo nadawała się do siedzenia, ale przynajmniej można tam było liczyć na spokój. Myślę, że można zabiwakować. Dla nas był tam tylko postój, i to ostatni na tym szlaku.





Do samego końca już nie było asfaltu. Przecięliśmy jeszcze jeden pas bagien i prostą drogą doszliśmy do Starego Bidaczowa.





Kropkę bez trudu zlokalizowaliśmy na słupie naprzeciwko przystanku autobusowego. Rozkład jazdy pokazywał ze dwa autobusy w dni powszednie. Piotrek nie musiał się tym przejmować, bo załatwił sobie podwiezienie, wystarczyło poczekać. Posiedziałam z nim trochę, ale musiałam iść dalej, żeby znaleźć dobre miejsce na biwak przed nocą. Pożegnaliśmy się więc, obiecując sobie kolejną taką wędrówkę w następnym sezonie.






Pomimo, że na szlaku był jeden cały dzień asfaltu szlak oceniam jako bardzo fajny, bardzo leśny i wart przejścia, zdecydowanie. Zachwyciła mnie wielka ilość bagien, torfowisk i stawów. Coś pięknego, ale polecam zwłaszcza na wiosnę, gdyż latem muszą tam być potworne komary.