środa, 22 lutego 2023

Estonia: Hiiumaa. Szlak Sarve - Heltermaa część 1

Po powrocie z Norwegii potrzebowałam uspokojenia, wędrówki bez nerwów, długiego wyciszającego spaceru. Gdzie indziej mógłby się on odbyć, jeśli nie w Estonii? Tam w 2019 odpoczywałam po Pacific Crest Trail na szlaku Oandu - Ikla i tam bardzo chciałam wrócić, bo Estonia zupełnie mnie wtedy oczarowała swoim kojącym spokojnym krajobrazem, atmosferą mglistego nadmorskiego kraju przyjaźnie nastawionego do przybyszów. Za cel kolejnej podróży obrałam Wyspę Hiumę, którą chciałam przewędrować jeszcze na początku 2020, zimą. Wtedy jeszcze na Hiumie nie było szlaku, ale las, wiaty i chatki wydawały się bardzo pociągające. Zaprojektowałam wtedy swoją trasę, ale ostatecznie wybrałam się z Kasią Nizinkiewicz do Irlandii, odkładając Estonię na raz następny. Dobrze zrobiłam, bo niedługo później zaprojektowano i wyznakowano szlak pieszy dookoła wyspy. Jest to szlak Heltermaa - Ristna - Sarve, który przeszłam w odwrotnym kierunku, czyli od Sarve do Heltermaa, a właściwie od Heltermaa do Heltermaa, robiąc dokładną pętlę wokół wyspy. Długość mojego przejścia to około 250 km. Szlak przeszedł moje najśmielsze oczekiwania i był po prostu cudowny. Trafiła mi się też bardzo dobra pogoda, piękna jesień i kompletny brak ludzi. Było idealnie.

W 2019 obiecałam sobie, że nawet jeśli będzie mnie bardzo kusiło, nie pojadę już do Estonii autobusem, bo podczas poprzedniej 20-godzinnej podróży nie tylko strasznie się zmęczyłam, ale jeszcze rozbiłam nos, bo autobus ciągle hamował. Przez ostatnie trzy lata zresztą autobusy podrożały, a loty nieco staniały. Poleciałam więc do Tallina samolotem z Warszawy. Była to moja pierwsza podróż polskim LOT-em. Szkoda, że do Tallina nie lata nic z Krakowa, na razie widziałam tylko loty do Rygi. 

Z lotniska poszłam pieszo na dworzec autobusowy - to tylko dwa kilometry. Lubię okolice dworca, gdzie jest sporo drewnianych piętrowych domów. Większość nie jest wyremontowana, ale jakoś dodaje im to jeszcze uroku (oczywiście zanim zaczną się rozpadać). W pobliskim sklepie zrobiłam zakupy na szlak. Dużo jedzenia zabrałam z Polski, ale musiałam się zaopatrzyć w słodycze, które w Estonii bardzo lubię, aczkolwiek bywają nieco zbyt słodkie. Wciąż jeszcze zostało mi sporo gatunków do wypróbowania.





Autobus na Hiumę stawił się punktualnie. Kierowca zamienił moją elektroniczną rezerwację na bilet, po czym umieściłam się w fotelu. Czekała nas ciekawa podróż - najpierw przejechaliśmy do portu Rohuküla, po czym autobus wjechał na prom. Do przepłynięcia było ze 20 km, a prom, jak to prom, nie poruszał się zbyt szybko. Był jednak bardzo komfortowy, było dużo miejsc do siedzenia, restauracja i wifi. Ciemno zrobiło się jeszcze zanim wjechaliśmy na prom - była już połowa października (dokładnie 15-ty), więc dni naturalną koleją rzeczy były krótkie. 




Heltermaa to port na Hiumie, do którego dopływa prom. Przystanek znajduje się zaraz za przystanią, ale jadąc autobusem dojeżdża się na przystanek, a nie wysiada pieszo. Także wysiadłam, wzięłam swój plecak i rozejrzałam się za jakąś tablicą oznaczającą początek/koniec szlaku. Niczego takiego nie znalazłam, więc zrobiłam sobie zdjęcie z poczekalnią. Była otwarta, ogrzewana, miała darmowe wc, więc nabrałam wody i ruszyłam na szlak, który ma się zaczynać na oddalonym o 3 km od portu miejscu biwakowym Sarve. Właśnie dlatego wybierałam kierunek zgodny z ruchem wskazówek zegara, bo przyjeżdżając wieczorem miałam tam na najbliżej na biwak. Droga była prosta, szłam szutrową drogą, jezdnię widziałam nawet bez czołówki.





Trochę trudniej było mi znaleźć poszczególne atrakcje biwaku, bo były w lesie. Ale po kolei znalazłam kosze na śmieci, przeciekającą wiatkę, miejsce na ognisko i WC. Miało się w nocy rozpadać, więc wybrałam nocleg na podłodze w WC. Tam zresztą było najprzytulniej. Niski wzrost, a co za tym idzie krótki materac były tutaj atutem, bo zmieściłam się na ukos. Zaraz ruszyłam w las szukać patyków na opał - zabrałam ze sobą tylko kuchenkę na drewno Nomadic Trekker Ultra. Po drodze miałam mieć wiele wiat, więc nawet w czasie deszczu nie spodziewałam się problemów z gotowaniem, jednak należało zadbać o suchy opał. Las był dość oczyszczony, ale potrzebowałam tylko małych patyków, więc znalazłam w końcu odpowiednią ilość i na kolację, i na śniadanie. Las był przesiąknięty nadmorską wilgocią, patyczki też najsuchsze nie były, ale dało radę. Poczułam się ogromnie zmęczona i padłam spać. Spałam doskonale, a rano usłyszałam szmer deszczu - dobrze, że nie rozłożyłam się pod dziurawą wiatą.




Deszcz nie był intensywny, raczej siąpił ospale. Pachniało jesienią, morzem i zbutwiałymi liśćmi. Przyjemnie było rozpalić ogień, nawet tak niewielki. Kawa, choć instant, smakowała na łonie natury doskonale. Załatwiłam wszystkie nie cierpiące zwłoki sprawy po powrocie z Norwegii i teraz czekały mnie dwa tygodnie relaksu i wolności.




Znaki szlaku za dnia było widać doskonale - są biało zielone, bo szlak Sarve - Ristna - Heltermaa jest w zasadzie przedłużeniem innego długodystansowego szlaku, liczącego 812 km Peraküla-Aegviidu-Ähijärve, który jest właśnie znakowany na zielono.






Z początku padało, więc szłam w stroju przeciwdeszczowym, ale deszcz nadchodził falami i wkrótce szczęśliwie zaniknął. Nadal było szaro, ale przyjemnie. Okolica napawała spokojem. Szlak prowadził polną drogą przez przywrócone niedawno do życia pastwiska, na których pasły się owce. Widziałam też konie. Dawno temu pastwisk na estońskich wyspach było znacznie więcej, ale kiedy przestano wypasać zwierzęta zaczęły zarastać. Teraz wszedł w życie projekt ich ratowania, bo są też cenne przyrodniczo, żyją tam rzadkie rośliny i owady.






Niebawem zobaczyłam morze - z biwaku było je tylko słychać. Fal w zasadzie nie było, ale trzciny szumiały.






Po jakimś czasie szlak skręcił nieco bardziej w głąb lądu i minął kilka starych zabudowań. Było trochę asfaltu, a przy nim fajne skrzynki pocztowe zmontowane w leśnym stylu. W lesie czerwieniały owoce dzikiego berberysu.









Po 13 km dotarłam do wsi Pühalepa, na początku której stał okazały murowany kościół, najstarszy spośród murowanych kościołów na Hiumie. Jego budowę rozpoczęto w 1255 roku. Dalej we wsi znajduje się piękny XVIII-wieczny dwór Suuremõisa. Nieco z boku jest też niewielki sklep spożywczy, gdzie udałam się z ciekawości. Niczego mi nie brakowało, ale kupiłam sobie berberysową lemoniadę, która okazała się pyszna. Zamotałam się trochę ze zwrotem butelki (za plastikowe butelki i puszki dostaje się zwrot kaucji), ale 10 centów dostałam od pani w kasie, która powiedziała że sama odda butelkę do automatu. Ogarnęłam zwrot butelek dopiero w następnym sklepie :-)








Teraz miałam iść przez zabytkowy park, ale jak na złość lunęło. Postałam trochę pod konarem wielkiego drzewa, pod którym było całkiem sucho, ale nie mogłam stać tam wiecznie, bo przede mną jeszcze była daleka droga na następny biwak. Szłam więc w deszczu, ale zanim wyszłam z parku, który pod koniec bardziej przypominał las, a nawet puszczę, przestało padać. Uff.





Znaczną część popołudnia spędziłam wędrując cudnymi ścieżkami, zaopatrzonymi w nowe mostki. Było płasko, ścieżka miękka, las pachnący, powietrze czyste - jakże było przyjemnie!





Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie... Widziałam na mapie miejsce, gdzie szlak traci ciągłość i zastanawiałam się co mnie tam czeka. W miejscu gdzie ślad się urywał, była leśna droga, więc byłam pełna optymizmu. Dalej ślad się kontynuował przez podmokłą łąkę, a potem morską zatokę. Pomyślałam, że jak to w Estonii, na pewno będzie kładka a potem pewnie jakiś widokowy pomost. Tak jednak nie było. Podmokła łąka była tylko podmokłą łąką, a w zatoce była tylko woda i kołyszące się na niej ptaki. Chciałam iść szlakiem, więc założyłam wodoodporne skarpety i weszłam w bagno. Nie było to przyjemne bagno. Ziemia była zryta kopytami krów i wszędzie leżały krowie placki. Woda mieszała się z błotem, a niektóre doły były głębokie powyżej kolan - trzeba było sondować ziemię przed sobą żeby nie wpaść. Nie wiem jak to zaplanowali konstruktorzy szlaku. Na skraju lasu był widoczny z daleka dla osób idących z przeciwnego kierunku zielony znak, ale w bagnie już znaków nie było i w morzu też nie. Może to wersja zimowa? A może letnia? Morze da się jakoś przejść zatokę bez pływania? Było zimno, poziom wody był chyba wysoki. Na pływanie nie miałam najmniejszej ochoty. Postanowiłam zawrócić i obejść zatokę, póki jeszcze miałam na to szanse. Wróciłam na leśną drogę i poszłam w kierunku asfaltu. Niespodziewanie na alternatywnej drodze zauważyłam zielone znaki - a więc była wersja lądowa szlaku.





Alternatywa oznaczała mielenie asfaltu, ale jak zwykle w Estonii, i to było ładne. Domy były zadbane, chyba stanowiły czyjeś letnie mieszkania. Miały nowe trzcinowe dachy i sady owocowe. Zatoka morska, którą miałam przejść wyglądała na głęboką. Uchodził do niej rów, łączący zatokę z jeziorem. Potem zrobiło się ciemno. Dość długo szłam z czołówką. Chciałam gdzieś poprosić o wodę, ale zrobiło się na to za ciemno, obawiałam się że nikt mi po nocy nie otworzy, zwłaszcza jeśli nie będę umiała wykrztusić po estońsku o co mi chodzi. We wsi Kassari na szczęście było muzeum i tam chciałam się udać. Na miejscu okazało się, że owszem, zapalono światło, ale w środku nikogo nie ma. Była za to balia podstawiona pod rynnę. Nabrałam deszczówki do butelek i zadowolona ruszyłam dalej na biwak. Leży od kawałek jeszcze od szlaku, więc rano musiałam się wrócić. Po drodze nazbierałam trochę kory brzozowej, na wypadek trudności z rozpaleniem ognia. Słuszna decyzja, bo na biwaku nie było dobrej rozpałki. Były sosny z gęstymi gałęziami. Zerwał się silny wiatr. WC tym razem było zbyt małe, więc pozostała wiatka piknikowa. Była za mała żeby osłaniała od deszczu, który zaczął padać, zresztą za bardzo wiało na nocleg bez osłony. Zdecydowałam się rozbić namiot na stole, co w przypadku namiotu bez stelaża, stawianego na kijku, nie jest takie proste. Ale udało się, musiałam tylko przytargać po kłodzie drewna dla każdego śledzia, które jakoś tam umocowałam. Kuchenkę odpaliłam kryjąc się pod daszkiem małej szopy na drewno. Z deseru zrezygnowałam, nie chcąc już dalej moknąć (miał być kisiel cytrynowy). Dałam za wygraną po herbacie i poszłam spać. W nocy jeszcze wiało, ale deszcz odszedł.






Poranek był ładny. Jeszcze trochę wiało, ale ściana lasu akurat od tego wiatru chroniła. Niebieskie niebo zaczynało przebijać się spod chmur.







Pojawiły się tereny rolnicze, głównie łąki i pastwiska, na których pasły się łaciate krowy i owce. Wyszedłszy na główną drogę zauważyłam przystanek autobusowy, który byłby lepszym schronieniem niż wiata na polu namiotowym. Tyle że zaraz naprzeciw był dom. Ale dałoby się.








Podobał mi się ten domek, był nowy, a jednak był ładny - a to się w przypadku nowej architektury przecież nieczęsto zdarza. Jednak w Estonii owszem :-)




Chciałam posiedzieć chwilę na przystani dla żaglówek, ale wichura była tam taka, że należało jak najszybciej udać się w głąb lądu. Brakowało mi jednak wody. Nic tam nie było po sezonie czynne, ale ktoś sprzątał. Pomachałam, otworzyli i pozwolili nabrać wody z kranu. 





Następną atrakcją była ornitologiczna wieża obserwacyjna, wybudowana nad dachem starego domu. Dom był zamknięty, a dach wieży nie chronił zbyt dobrze od deszczu i wiatru - podłoga była mokra. Ale żeby posiedzieć i prowadzić obserwacje na pewno wystarczał. Widok był piękny, przed sobą miałam wielkie jezioro o nieregularnych, porośniętych trzcinowiskami brzegach. Kiedyś, kiedy poziom morza był wyższy, była to zatoka. Na przesmyku poprowadzono ścieżkę przyrodniczą, którą prowadził dalej szlak.










Tym razem drewniana kładka była obecna, prowadziła przez trzcinowisko na niewielkie wzniesienie z platformą obserwacyjną, a potem do dużego granitowego głazu narzutowego.








Później było znów trochę mało nużącego, nieruchliwego asfaltu. Stało przy nim wspaniałe zabytkowe gospodarstwo. Latem sporo ludzi przyjeżdża na plażę, są jakieś punkty sprzedaży burgerów czy lodów. Teraz wszystko zamknięte, ale znalazłam gniazdko z prądem i podłączyłam się. Zrobiło się przyjemnie ciepło, grzałam się pod ścianą w słońcu.





Asfalt się szybko skończył i zaczął się las, na przemian z łąkami. Wyszłam na jakieś wiejskie skrzyżowanie, trafił się jeszcze jeden fajny przystanek, ale w pobliżu szczekał pies.








Na koniec dnia trafił się dzikszy odcinek szlaku. Trochę się bałam, bo słychać było strzały myśliwych (był niestety sezon polowań). Starałam się zrobić trochę hałasu, żeby mnie usłyszeli i nie strzelali w moją stronę. Na szczęście się uspokoiło. Zaczęło mrocznieć, chciałam jeszcze za dnia dotrzeć na nocleg, ale potrzebowałam wody. Po drodze było jezioro, ale nie dało się zejść nad wodę, bo było bardzo błotniście. Musiałam się wrócić kawałek - pamiętałam duży rów melioracyjny ze stojącą rudą wodą. Tam napełniłam butelki. Zabrałam na tą wędrówkę filtr, wiedząc że jakość wody na szlaku będzie kiepska.







Na ten nocleg bardzo się cieszyłam - miałam spać w pierwszej chatce. Okazała się ona prostą sześciokątną konstrukcją z sześciospadowym dachem i paleniskiem z okapem na środku. Podłogę stanowiło klepisko, ale pod ścianami były szerokie ławki do spania. Nie było okien, ale wyglądało to bardzo przytulnie, szczególnie w obliczu bardzo ciemnej nocy w lesie, w którym rosły wysokie, gęste świerki. Przeszłam dość dużo (29 km) z dość ciężkim plecakiem i czułam się zmęczona. Przez miesiąc nie wędrowałam i już zaczęłam tracić formę. Następny dzień jednak miał być dniem odpoczynku - planowałam spać w następnej chatce, która była tylko jakieś 6 km dalej, więc mogłam spać jak długo chciałam. Kiedy myłam zęby zaczął padać bardzo drobny deszcz. Tak miło było się zamknąć w leśnym domku.




Rano jeszcze trochę mżyło, ale bardzo mało. Wstałam dopiero po 10 i bardzo leniwie spędziłam poranek. Siedziałam w progu i gotowałam wodę na kawę. Miałam do niej świąteczną precelkową czekoladę - okazała się wyśmienita i nie mogłam się opanować. Zjadłam od razu połowę :-)








Wreszcie ruszyłam dalej. Pogoda już się wyklarowała, tylko na krzewach borówek i zwiędniętych liściach paproci wisiały jeszcze krople wody. Przejście tych marnych 6 km zajęło mi o wiele więcej czasu niż by to było normalnie, ponieważ bardzo ciekawe rzeczy znalazłam w runie leśnym. Pod świerkami błysnął żółty kolor - kurki! Ostatnie wspomnienie lata, ale jeszcze bardzo jędrne. Zazwyczaj kurki są wyzbierane, a zresztą ostatnio występują coraz rzadziej, ze względu na ocieplenie klimatu. Także jeszcze nigdy ich podczas żadnej wędrówki nie znalazłam. Ogromnie się ucieszyłam - miałam w plecaku zupę kurkową instant, a prawdziwe kurki w niej zapowiadały się fenomenalnie. Szukałam też jagód - była właśnie idealna pora na brusznice. Ale wcale nie rosły wszędzie. Dopiero na porębie znalazłam całe poletko i zanurkowałam tam na dłużej. Owoce były idealnie dojrzałe, ciemnoczerwone, wciąż kwaśne i cierpkie, ale pełne aromatu - uwielbiam je. Nazbierałam prawie cały słoik.









Nie było też płasko - na trasie pojawiły się wysokie wydmy, a ścieżka prowadziła tak, żeby zabawić wędrowca podejściami i zakrętami.





Chatka stała przy parkingu, była przepiękna, nowa i przestronna. Miała kamienną podłogę i okna - co za luksusowe mieszkanie! Niedaleko była leśniczówka, gdzie można było nabrać wody ze stawu. Leśniczówkę można wynająć, jest tam pełen komfort. Na wydmach są biegowe trasy narciarskie, więc można się tam wybrać na ferie zimowe. Chatka służy jako miejsce, gdzie grzeją się narciarze, latem jest rzadziej odwiedzana, ale jednak odwiedzana. Na ławce leżała księga gości, a w księdze widniały zachwyty podróżników, także z Polski. Wzięłam trochę wody ze stawku, ale znalazłam też duże butle wewnątrz - chyba czasem leśniczy je dostarczają, ale nigdy nie wiadomo, no i jest zużywana. Znalezienie wody to był jedyny problem na szlaku - tu akurat tego problemu nie było, więc się nawadniałam obficie. Ale przede wszystkim gotowałam. Kurki były tylko trzy, ale jakże aromatyczne! Rozpaliłam ogień pod okapem na środku chatki. Większość ciepła niestety uciekała - tak to jest w tego rodzaju paleniskach. Bez problemu jednak rozgrzałam masło w garnku i często mieszając podsmażyłam grzyby. Pachniały tak dobrze, że postanowiłam ich nie zalewać zupą instant, ale delektować się nimi bez żadnych dodatków. Tylko masło po smażeniu, pełne aromatu grzybków, wylądowało w zupie. Brusznice zaś dodałam do kisielu, jak to zwykle mam w zwyczaju.









Przez cały wieczór pojawiło się tylko jedno auto, ktoś poszedł na spacer, wrócił i do chatki nie zajrzał, po czym odjechał. Zrobiło się zimno, więc przecudownie było siedzieć przy ogniu. Spało się też znakomicie, a o poranku wyjrzało słońce. Chatka była kryta gontem i miała wiele typowych w Estonii drobiazgów - ręcznie kuty mechanizm zamykania drzwi wyglądał naprawdę fajnie.






Wyruszyłam w miarę wcześnie, ale słońce już się uniosło i już było cieplej. Szlak dalej prowadził na wydmy. Dużo było zielonego soczystego mchu i różnych ogromnych, raczej niejadalnych grzybów.






Dalej na trasie był przeuroczy rezerwat przyrody z małym strumykiem Vanajõgi, który meandrował między wydmami. Tam nawet byli ludzie. Ale tylko przy parkingu. Wystarczyło odejść parę metrów i robiło się dziko. Stałam i patrzyłam, aż tu nagle usłyszałam plusk. Co by to mogło być? Z wody wynurzył się czarny mokry łepek, potem zwierzę wskoczyło na pień drzewa, leżący w poprzek koryta rzeczki i przebiegło na drugą stronę. Była to wydra. Zaraz pojawiła się druga. Chwilę się pobawiły, a potem odbiegły za zakręt i musiały dać nura do wody, bo już ich nie widziałam.









Szlak nie wracał na drogę, prowadził wciąż lasami. Czasem biegł leśną drogą, czasem ścieżką. Ale ludzi nie było wcale. Słońce miło grzało, choć wiatr był chłodny. Po południu zaczęłam znów myśleć o tym skąd wziąć wodę. Zboczyłam ze szlaku na ścieżkę przyrodniczą Rebastemäe, bo na mapy.cz poniżej ścieżki było źródło. Znalazłam dziurę w ziemi, ale była sucha. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek była tam woda. Przy ścieżce była wieża widokowa, ale właśnie trwał tam remont. W niedalekiej przyszłości będzie można skorzystać z całkiem noclegowego WC, wieża nie jest specjalnie noclegowa. Ale wydmy ładne.



Co za kolor tych muchomorków!



Dalej na mapie były jeszcze zabudowania, więc miałam nadzieję zdobyć wodę gdzie indziej. Choć czy byli tam ludzie, tego nie wiedziałam. Ale mogłam w razie czego odbić do wioski. Najpierw zbadałam stary prawosławny cmentarz, ale cysterna była pusta. Obok był budynek, który wyglądał bardziej jak szkoła, ale chyba był dawnym prawosławnym kościołem. Na jego ścianie znalazłam dwa krany, w obu była woda. Po długim wpatrywaniu się zauważyłam wyblakłe napisy, także po angielsku. Nad lewym "wash", nad prawym "drink". Więc nabierajcie z prawego :-) Obok było jeszcze miejsce na ognisko z wiatą - niezłe miejsce na nocleg.






Kawałek dalej znajdowała się latarnia morska Kõpu, jedna z najstarszych latarni morskich na świecie, użytkowana bez przerwy od roku 1531. Jest zbudowana na najwyższym wzniesieniu Hiumy (68 m n.p.m.). Źródło światła oczywiście zmieniało się w ciągu wieków, od żywego ognia zasilanego drewnem, po elektryczność. Strome ściany służyły dawniej do wciągania drewna opałowego.




Za latarnią było bardzo strome zejście nieuczęszczaną ścieżką. Wędrując zimą dobrze jest mieć raczki - wcześniej planowałam zimową wędrówkę i teraz o tym pomyślałam. Choć wzniesienia nie są duże, wspinania się i schodzenia jest sporo, można się zadyszeć. Wydmy w tej okolicy były naprawdę spore. Porastał je sosnowy las, w którym pozostawiono kilka bardzo starych drzew o powyginanych konarach.





Już po zachodzie słońca dotarłam na pole biwakowe. Znajdowało się ono przy plaży, więc na parkingu stało kilka aut. Nie było to auta plażowiczów, ale wędkarzy. Ten biwak miał sporo infrastruktury. Oprócz zwykłych zadaszonych stołów piknikowych była też nowoczesna wiata, ale był to tylko daszek bez podłogi. Znacznie lepsze było WC - dość obszerne na mój materac. Postanowiłam najpierw zrobić kolację na stole piknikowym (zaczęło kropić) i poczekać aż wędkarze się rozjadą. Ale wcale się nie spieszyli, mieli latarki i łowili także nocą. Zakradłam się do WC i rozłożyłam około 21. Nie wiem kiedy odjechał ostatni, bo już dawno spałam.








Wschodu słońca nie było widać, bo był nad lądem. Nad morzem tylko zaróżowiły się chmurki. Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Ruszyłam żwawo wzdłuż morza.







Dużo było niezupełnie legalnych biwaków (ogólnie można w Estonii biwakować bez ogniska w lesie gdzie się chce, ale przy plażach były zakazy). Były kręgi ogniskowe, a nawet polowe WC.




Małe cypelki oddzielały zatoczki, w których fale uderzały o granitowe głazy. Nie było żywego ducha i było naprawdę cudownie. Latem na pewno nie jest tam aż tak spokojnie i pewnie są komary, ale mimo to chciałabym kiedyś wybrać się tam w porze, kiedy można popływać w morzu.







Można poprosić o wodę w leśniczówce na skrzyżowaniu szlaku z drogą, byli tam ludzie i coś remontowali, ale jeszcze miałam. Szlak znów stał się miłą ścieżką, tablica informacyjna pokazywała stary kamień graniczny. Tak doszłam w rejon letniskowych domków i w do dużego portu Kalana, który był właśnie powiększany z udziałem wielkich maszyn i chyba nie będzie już tam w przyszłości zbyt miło. Zagadnęłam robotników o wodę, ale nie wiedzieli. Na ścianie budynku przystani znalazłam jednak kran. Woda nie była jeszcze zakręcona na zimę, więc napełniłam wszystkie butelki.









Szlak biegł dalej bezpośrednio plażą, ale tylko przez chwilę, bo znowu skręcił do lasu. Zrobił nawrót, jakieś zakręty i doprowadził mnie do kolejnej latarni morskiej, która tym razem była konstrukcją stalową z 1874 roku.






Zbliżała się pora lunchu, a tymczasem się zachmurzyło. Szlak skręcił nad samą plażę i było tam wiele przyjemnych miejsc do siedzenia, ale wszędzie wiał zimny wiatr. Znalazłam najbardziej zaciszne miejsce i tam usiadłam. Jak zwykle założyłam puchówkę. Po niebie frunęły wielkie stada głośno gęgających gęsi. To był niesamowity widok i wspaniały koncert. Gęganie gęsi towarzyszyło mi podczas całej wędrówki. Ptaki ciągle się gdzieś przemieszczały po wyspie.











Idąc dalej wzdłuż plaży zauważyłam niewielką mierzeję, łachę piasku i żwiru, usypywaną przez przeciwstawne prądy morskie. Chyba było to dobre miejsce na ryby, bo trzy osoby tkwiły na brzegu z wędkami wymierzonymi w zatokę.
 



Minęłam kolejne pole namiotowe. Była na nim wiata, ale nie chroniła przed wiatrem. Ewentualnie można byłoby spać w śmietniku, ale szału nie było. Obejrzałam wcześniej w internecie wszystkie pola namiotowe i chatki i tak zaplanowałam wędrówkę żeby spać w miarę możliwości w tych fajniejszych. Dlatego ruszyłam w kierunku kolejnej doskonałej miejscówki. Po drodze znalazłam jeszcze więcej kurek niż poprzedniego dnia! A już na polu namiotowym odkryłam co wędkarze łowią w morzu - malutkie flądry. Ktoś piekł je w ogniu i jedna mu widocznie wpadła w żar, bo teraz leżała zimna w popiele. Gdyby była świeża to bym ją zjadła, ale nie wyglądała na całkiem świeżą niestety.







Na polu namiotowym stała wyborna chatka o interesującej konstrukcji. Nazywała się Kalurikoja. Jej dach opadał z dwóch stron do samej ziemi, chroniąc drewno opałowe. Z tej strony był okrągły, chatka natomiast prostokątna. W środku była szeroka ława do spania i stół z pniakami. Po drabinie można jeszcze było wejść na poddasze. W chatce był otwarty zbudowany z kamieni kominek, taki jak lubię (nie cierpię kominków z szybami). Odłożyłam rzeczy i poszłam na plażę, bo jeszcze było wcześnie. Zebrałam też chrust do kuchenki na drewno i porąbałam na mniejsze kawałki kłody na opał.








Na kominku trochę trudniej było smażyć grzyby, szczególnie że było ich dużo - w tytanowym garnku trzeba ciągle mieszać. Posługiwałam się pogrzebaczem i co chwilę wyciągałam garnek z ognia.




Choć na niedalekiej plaży też ktoś łowił ryby, do chatki nikt nie zajrzał. Ktoś był wcześniej, bo węgle w popiele się żarzyły i od nich rozpaliłam ogień. Nadszedł wieczór, zrobiło się ciemno, a ja zagłębiłam się w rozmyślaniach o tym jak to było na Hiumie w dawnych wiekach, w średniowieczu czy nawet w epoce brązu. Pewnie ludzie też tak siedzieli przy ogniu w drewnianych chatach. Może nawet też jadali na deser jagodowy kisiel.


Ciąg dalszy nastąpi :-)