środa, 17 listopada 2021

Szlak niebieski Szklarska Poręba - Pasterka (niebieski szlak sudecki)

Odetchnąwszy krótką chwilę po powrocie z Chorwacji wybrałam się w Sudety. Zresztą tak naprawdę miałam to już zaplanowane, bo zaproszenie na Festiwal Górski w Lądku Zdroju dostałam już jakiś czas wcześniej i tak czy owak chciałam się przy tej okazji wybrać na szlak. Oczywiście jeden z polskich szlaków długodystansowych. Idealnie się złożyło, ponieważ rajd, w którym miałam brać udział zaczynał się w Pasterce, tej samej miejscowości w której kończy się mało znany i trochę niedoceniany, a jak się okazało wspaniały, szlak niebieski Szklarska Poręba - Pasterka o długości 393 km. W różnych źródłach można znaleźć różne długości, ale z przeprowadzonego dochodzenia wynika, że ma właśnie tyle.

Szlak niebieski prowadzi w dużej mierze równolegle do Głównego Szlaku Sudeckiego, ale na wschodnim skraju Kotliny Kłodzkiej zawraca, tak żeby ją obejść i zakończyć bieg w Górach Stołowych, podczas gdy GSS Kotlinę przecina i ciągnie jeszcze dalej na wschód. Niebieski szlak oprócz tego zalicza kilka pasm górskich, przez szlak czerwony omijanych.

Przed wyjazdem musiałam się najpierw dowiedzieć, gdzie właściwie mam zacząć wędrówkę, bo na mapie-turystycznej różne fragmenty szlaku były opatrzone różnymi nazwami. Dostałam informację, że powinien się zacząć na stacji Szklarska Poręba Dolna, więc tam się właśnie udałam w deszczowy wtorek, mając w planie dość szybkie, 11-dniowe przejście (10 dni i dwie połówki).

Długa podróż z Cieszyna trochę mnie zmuliła. Podświadomie wcale nie chciałam wysiadać z przytulnego pociągu. Gdy zatrzymaliśmy się na stacji, przez okno widziałam tylko krzaki i trawę przy torach. To nie może być stacja, to jeszcze jeden postój techniczny - myślałam. Spojrzałam w telefon z lokalizacją... Okazało się, że należało wysiąść, ale pociąg już ruszył. Zazgrzytałam zębami i wysiadłam na następnej stacji, Szklarska Poręba Średnia. Stamtąd musiałam przejść z powrotem na Dolną dwa kilometry. Kilkaset metrów podwiozła mnie jakaś miła kobieta. Lało jak z cebra. Ale kropka była na drzewie, nowo odmalowana. Stacja to jakaś nieprzystępna ruina, nie dziw że ją zignorowałam.




Wymarsz nastąpił około 16:25. Deszcz nadchodził falami, ale po jakimś czasie zgęstniał i się ujednolicił. W większości szlak prowadził przez las, odwiedzając fajne skałki. Przeszedł też obok starego kościoła, przy którym wystawiono zabytkowe tablice nagrobne. W dole huczał strumień, wezbrany, bo lało już od tygodnia. Na Dolnym Śląsku lokalnie występowały podtopienia. Nie ominęły one szlaku - płynęła nim rzeka.








W centrum Szklarskiej Poręby wstąpiłam do Żabki, zbierając pełne litości spojrzenia. Już byłam przemoczona. Kupiłam na pocieszenie dwie Mleczne Kanapki, zjadłam na miejscu i poszłam dalej. Ostatnie wille i domy wczasowe zginęły we mgle, a ja weszłam na dobre do lasu. Szeroką drogą płynęła woda, trzeba było lawirować, a buty i tak już dawno przemokły, ale miałam ze sobą wodoodporne skarpety, bo nie chciałam marznąć. Powoli pięłam się w górę, nie czułam nawet w nogach podejścia, tak było łagodne. Osiągnęłam 1000 m n.p.m. i skręciłam w kierunku wiaty przy szlaku rowerowym, którą upatrzyłam sobie na nocleg.








Kiedy doszłam wiaty akurat zrobiło się ciemno. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu dach był kompletnie nieszczelny i szerokie platformy wewnątrz zupełnie mokre. Rozłożyłam na jednej z nich namiot. Przestało padać, ale z dachu wciąż kapało. Jak się później dowiedziałam przeciekanie to przypadłość wszystkich wiat z dachami z trawy w Sudetach. Co za szkoda i co to znowu za architekt-geniusz je zaprojektował?





Na zewnątrz dość mocno wiało, ale przynajmniej od wiatru wiata chroniła dobrze, a w namiocie było zupełnie przytulnie. Śniadanie było bardzo przyjemnie zjeść przy stole. A potem przyszedł czas ruszyć w drogę.

Przyjemna łatwa droga prowadziła przez mglisty las. Świerkowy gąszcz wyglądał bardzo tajemniczo. Nie było problemu z wodą - wytryskała zewsząd, sączyła się z nawisów mchu. Gdzieś po drodze były rozkopane wyrwy, które musiałam obejść lasem - chyba chcą tam poprowadzić kanały pod drogą. Natknęłam się też na miejsce, gdzie z granitowego piasku w średniowieczu wypłukiwano złoto. Jak tam musiało wtedy inaczej wyglądać - pewnie wycięto las i kopano w ziemi.









Szczególnie urokliwy fragment szlaku prowadził przez podmokły teren po drewnianej kładce, przekraczając także większy strumyk. Spotkałam tam pierwszych jednodniowych turystów tego dnia (w pobliżu dołączył zielony szlak z Jakuszyc).





Następnie wyszłam na Halę Izerską. Wiało, było lodowato, a Chatka Górzystów ledwo majaczyła na horyzoncie, tak nisko wisiały chmury. Ale miejsce wyglądało cudownie. Żadne inne nie pokazuje tak dobitnie, że Sudety z Beskidami nie mają nic wspólnego. Trawiastą, torfiastą dolinę przecinały wezbrane strumienie, łączące się ze sobą i tworzące rzekę Izerę. Obramowanie tego obrazu stanowił ciemny świerkowy las, robiący dzikie i nieprzystępne wrażenie. Nie przystawał do niego zupełnie asfalt, jaki prowadził w kierunku schroniska. W trawie widać było resztki jakichś zabudowań, zapewne szałasów pasterskich.






Ostatnie letnie goryczki.





Zejście do Świeradowa Zdroju było dość długie i nieco nużące, szczególnie dla tych, którzy podchodzili. Spotkałam całkiem sporo ludzi idących w przeciwnym kierunku. Jedna para w średnim wieku zapytywała gdzie dojdą tą drogą i czy jest tam coś ciekawego - bo są już w okolicy kilka dni i nie ma gdzie chodzić. Wspomniałam o hali i o schronisku - "eee, takie pole, no, tam już byliśmy"...

Po drodze znajduje się rewelacyjna wiata z loftem do spania oraz źródełkiem nazwanym imieniem doktora Adama. Ma ono pyszną czystą wodę.






Wędrując przez Świeradów robiłam wrażenie na przechodniach. Jedna emerytka pokazywała mnie nawet drugiej mówiąc "Ela, widziałaś...?!". Musiałam profesjonalnie wyglądać :-) Mój lunch też był profesjonalny, hikerski, złożony z cheeseburgera oraz mleka czekoladowego, tak po amerykańsku. Wszystko to w otoczeniu przepięknych zabudowań uzdrowiska.







Szlak niebieski zostaje w Izerach na dłużej i prowadzi przez oba pasma tych gór. Po przekroczeniu rzeki Kwisy rozpoczęłam podejście na Sępią Górę, pierwszą kulminację grzbietu. Tu wreszcie poczułam, że podchodzę. Liczyłam na widok ze szczytu, ale utonął we mgle, w dodatku rzucił się na mnie czyjś pies. Zdecyowałam szybko pójść dalej. A dalej było zupełnie pusto, żadnych ludzi, tylko mokry, bardzo mokry las.








Po południu chmury wreszcie zaczęły się rozwiewać. Ze skraju łąki był niezły widok na północ. Od razu nabrałam ochoty na wędrówkę po Pogórzu Izerskim.





Tylko na Rozdrożu Izerskim byli jacyś ludzie, kręcili się w okolicy parkingu i podziwiali jak, cytuję, "ładnie obetonowali potok". Tego szukają współcześni ludzie w lesie: betonu. Szkoda gadać.

W gęstym lesie na grzbiecie nie było wody, a wieczór się zbliżał. Udało mi się odłowić coś ze strużki sączącej się w koleinie na przełęczy. Mając zapas wody szukałam już tylko miejsca pod namiot. Upatrzyłam sobie już wcześniej Bobrowe Skały. Dobre biwaki były po obu stronach, a także już na skale. Na skale było najmniej komarów i najbardziej przewiewnie. Podłoże piaszczysko-skaliste też dawało nadzieję na większą suchość. Weszłam więc najpierw na szczyt podziwiać widok, a potem zaszyłam się w namiocie.







Rano pogoda była już znacznie lepsza. Tylko nad Karkonoszami wisiały chmury, a reszta krajobrazu kąpała się w słońcu. Tak już miało pozostać do końca wędrówki!









Oznakowanie szlaku, jak to zazwyczaj w górach, było bardzo dobre. Sunęłam skrajem Kotliny Jeleniogórskiej zbliżając się do pasma Gór Kaczawskich. Tak się fajnie ułożyło, że na każde pasmo przypadał jeden dzień wędrówki. W Rybnicy były ruiny średniowiecznego zamku rycerskiego, ale żeby się tam dostać trzeba by było przejść przez podwórko, którego strzegł groźnie wyglądający i szczekający zawzięcie pies. Ruin więc nie zobaczyłam, ale chociaż gotycki kościół.





Na szlaku była masa wody i błota. Pod stopami czuć było zmianę podłoża. Błoto spowalniało. Przecięłam z mozołem pasmo niewysokich wzniesień i zeszłam w Dolinę Bobru. Szlak biegł tuż przy szerokiej, bo spiętrzonej tamą rzece. W pewnym momencie miał przekroczyć mały strumyk, który do niej wpadał, a tam pojawił się problem - po powodzi rzeka była bardzo wysoka i rozlała się w kierunku ujścia strumyka. Musiałam obejść to górą. Już tam ktoś musiał być, bo przez wodę przerzucone były gałęzie, po których udało się przejść.







Po drugiej stronie rzeki biegł zielony Szlak Zamków Piastowskich, którym wędrowaliśmy z Andrzejem i Patrycją na wiosnę. Wtedy wody było znacznie mniej i nie była taka mętna. Szlaki spotykają się przy zaporze i elektrowni pochodzącej z czasów pruskich. Piękny budynek przetrwał w idealnym stanie.





Dalej wędrowałam więc znaną już trasą, ale jakże się ona zmieniła! Raz, że teraz było jasno - ostatnio szliśmy już po ciemku. Ale jak zmieniła się dolina Kamienicy! Letnie nawałnice powaliły drzewa, zniknęło miejsce biwakowe za mostkiem, a przy brzegu piętrzyły się gałęzie z wplecionymi milionami plastikowych butelek i innych śmieci.







Planowałam lunch nad rzeką, ale zmieniłam zdanie i poszłam zamiast tego dalej. Rozłożyłam się pod skałami Kapitańskiego Mostku. Słońce grzało, pszczoły brzęczały w kwitnących wrzosach, kanapka z pasztetem smakowała wybornie.





Szlak znów zszedł bliżej Bobru i Jeziora Pilchowickiego, jak jest nazywany sztuczny zbiornik utworzony przez zaporę. Ta zapora jest znacznie większa. Ma też piękną konstrukcję i okazałe budynki elektrowni, lecz niestety główny budynek od frontu pomalowano najobrzydliwszym z odcieni różu, który zamaskował dostojny pruski granit. Zapora, jak i inne atrakcje w pobliżu przyciągają turystów. Kilka osób zwiedzało starą stację kolejową i piękny żelazny most, który miał zostać wysadzony w powietrze na potrzeby filmu, ale na szczęście znaleźli się jego obrońcy i został uratowany.





Oryginalną niemiecką tablicę niestety usunięto. 








Dość długi kawał asfaltu trochę mnie zmęczył. Później asfalt przeplatał się z błotnistymi drogami. Mijałam urocze wioski pełne starych przedwojennych gospodarstw: Strzyżowiec, Płoszczynkę i Płoszczynę. W Płoszczynie zrobiłam zakupy w wyglądającym archaicznie sklepiku. Właścicielka była przemiła, dopytywała o moją wycieczkę i odebrała kilka kromek chleba, który ktoś zamówił tak żebym miała na kanapki (ponoć ta osoba miała i tak całą zamrażarkę chleba). Zapytałam o znajdujące się w pobliżu grodzisko, a w odpowiedzi usłyszałam, że to żadna atrakcja - nic tam nie ma. Ale tak, wały są. To jeszcze zaostrzyło mój apetyt na zwiedzanie i czym prędzej udałam się do owego grodziska.
















Grodzisko miało swój osobny szlak dojściowy, znakowany na czarno. Było bardzo rozległe i miało wyraźne wały. Nie wykonano porządnych badań archeologicznych, więc nic o nim właściwie nie wiadomo. Jest zbyt duże jak na awaryjne schronienie dla mieszkańców osady w dolinie. Prawdopodobnie jest to grodzisko Bobrzan, plemienia śląskiego zamieszkującego te tereny przed nadejściem Polan. Zwiedziłam wszystko dokładnie, a potem wróciłam do szlaku po prostej linii. Najpierw przedzierałam się przez pokrzywy, ale po chwili znalazłam wydeptaną ścieżkę, która doprowadziła mnie prosto do szlaku i to przy strumyku.





Zaczęły się Góry Kaczawskie. Już pierwsza górka, Gromiec, wyglądała jak wygasły wulkan. Ale reszta nie była taka fajna. Trzeba było wejść za drut kolczasty, w dróżkę tak błotnistą i rozrytą przed bydło, że można było na dobre ugrzęznąć. No i płynąca woda była zanieczyszczona, więc w Chrośnicy musiałam poprosić o kranówkę. To także była ładna wieś. Na skrzyżowaniu ustawiono plansze ze starymi zdjęciami, a powyżej stał prastary kościół z wmurowanym krzyżem pokutnym. Od kościoła szlak miał prowadzić wzdłuż muru, ale nie było tam ścieżki, tylko wysoka trawa i mokradło. Postanowiłam obejść to miejsce gruntową dróżką z dobrym skutkiem. Wyszłam na gospodarstwo i już po szlaku wspięłam się na wzgórze. Akurat zachodziło słońce. Szlak skręcał prosto przez łąkę - na szczęście była wykoszona. Później już bez problemu trasa wiodła zapomnianą drogą leśną na grzbiet. Zaczął zapadać zmrok i w samą porę dotarłam do wiaty. Była przewiewna, ale nie było prawie wiatru. Ułożyłam się na stole i już przy czołówce ugotowałam herbatę i przygotowałam kolację. Gdzieś zaszczekała sarna, zahukała sowa. Las usnął.









Pobudka nastąpiła kiedy się rozwidniło. Dzień wstawał słoneczny, a doliny tonęły w różowawej mgiełce. Nie dało się zrobić zdjęcia - widok zasłaniały pnie. Ale i las nie był jakiś wybitnie urodziwy, gospodarkę prowadzą tam niezbyt udaną. Wiata należy do jakiegoś koła myśliwskiego.





Liczyłam na mgiełki na wieży widokowej na Okolu, ale się przeliczyłam. Wieża jest tak niska, że prawie nic z niej nie widać, a na dodatek jest ustawiona w kierunku mniej malowniczego widoku. Obok jest lepiej osłonięta, ale malutka wiata. 




Góry Kaczawskie nie przypadły mi do gustu. Najpierw błota, potem nieciekawy las, a teraz jeszcze poranna rosa na łąkach - choć trudno winić o to góry. W każdym razie buty przemokły doszczętnie. Łąki przeplatały się z fragmentami lasu cały poranek. W ruinach jakiegoś budynku zauważyłam schowaną sowę. Karkonosze wciąż spowijały mgły, kiedy siadłam do drugiego śniadania.










Znalazłam się tuż obok Skopca, uważanego do niedawna za najwyższy szczyt Gór Kaczawskich, ale ponieważ nie kompletuję Korony Gór Polski nie fatygowałam się. Okazało się zresztą, że najwyższy nie jest ani Skopiec, ani nawet konkurencyjna Folwarczna, ale Okole, na którym akurat już byłam (724 m n.p.m.). 

Na słupku ze szlakowskazami wisiała cała girlanda starych butów, zupełnie jak na drzewie na przełęczy Neels Gap, gdzie buty wieszają hikerzy rezygnujący z przejścia bądź wymieniający niewygodne buty na Appalachian Trail. Dalej był niezły odcinek z fajnymi widokami na lesiste szczyty, choć jeden z nich był odgryziony przez jakiś kamieniołom. Szczególnie ładne było obniżenie w okolicy Radomierza. Choć szlak przechodził tam asfaltem to jednak ten ocinek wydał mi się szczególnie fajny. Miałam nadzieję, że w tak sporej miejscowości, przez którą przechodzi ruchliwa szosa, będzie sklep spożywczy, ale niestety sklepu nie było. 







Już zaczęłam przeliczać skromne racje żywnościowe, kiedy przechodząc przez Trzcińsko, zauważyłam tabliczkę z napisem "sklep". Cudownie! Trzeba było podejść, ale niech tam, wieś była śliczna. Uświadomiłam sobie, że to właśnie ta wieś z ładnym kościołem tak pięknie wyglądała, oglądana na wiosnę z Sokolika! Sklep był mały, ale dobrze zaopatrzony. Pozwoliłam sobie nawet na zakup butelki coli (przy tym się okazało, że nie jest już ona sprzedawana w butelkach litrowych, ale 850 ml!). Sprzedawczyni miała już dość i marzyła o wieczorze, a tymczasem przyszło jej obsługiwać kolejnego podchmielonego klienta, który nie potrafił się wysłowić... Chciał mianowicie zakupić przezroczystą wódkę i nie mógł pojąć, że sprzedawczyni nie umie się domyślić którą.






Przekroczyłam odbudowany po powodzi most na Bobrze i podążyłam w kierunku schroniska Szwajcarka. Był piątek po południu i zaroiło się od ludzi. Do schroniska trzeba było trochę odbić, ale warto było - obiad w słoneczku smakował świetnie. Wszyscy siedzieli na zewnątrz i nasłuchiwali charkotu, wydobywającego się z megafonu. Nie sposób było odróżnić ogłaszanych potraw... Przy schronisku parę osób rozbijało namioty, byli też goście "pokojowi". Ze względu na wielką ilość skałek w okolicy Szwajcarkę odwiedzają nie tylko wędrowcy i spacerowicze, ale też wspinacze.







Podjadłszy zarzuciłam plecak na grzbiet i ruszyłam dalej. Teraz miałam przed sobą Rudawy Janowickie. Wędrowało mi się znakomicie, to pasmo jest szczególnie urodziwe, chyba będzie to moje ulubione w Sudetach. Forma też dopisywała. Po dwumiesięcznych zmaganiach w Górach Dynarskich czułam się doskonale, szlak wydawał łatwy, podejścia robiły się same, a dystanse rzędu 35-40 km nie sprawiały żadnego problemu. Z przyjemnością się więc rozglądałam i zatrzymywałam przy kolejnych skałkach: na Lwiej Górze, przy Piecu i Skalnym Moście. Za strumykiem Janówka szlak opustoszał i do następnego dnia już nikogo nie spotkałam. Tego wieczora wdrapałam się na grzbiet, a na nocleg wybrałam szczyt Wołka. Było to urocze miejsce z ławeczką i miejscem na ognisko. Między pniami świerków zaszło purpurowe słońce, zaraz potem zrobiło się dość zimno. Namiot rozbiłam na idealnie płaskiej powierzchni między drzewami. Później odkryłam, że był to mój pierwszy legalny biwak na obszarze wyznaczonym do bushrcraftu przez Lasy Państwowe!















Rano było całkiem rześko - wystartowałam o 7 w powerstrechu. Rudawy dalej zachwycały - w lesie były torfowiska, stała woda i powoli sączyła się nadmiernie wydeptanym szlakiem. W miejscu, gdzie szlak niebieski spotyka się z zielonym Szklarska Poręba - Wałbrzych, pamiętałam żeby odbić na punkt widokowy na Ostrej Małej. Wędrując zielonym szlakiem w 2018 przegapiłam to miejsce. Faktycznie warto było zajrzeć. Otoczona barierką skała stanowiła naturalny punkt widokowy. Byłam tam sama, ale już pół godziny później zaczęłam spotykać tłumy ludzi, idące z przeciwnego kierunku.






W Czarnowie zrobiłam sobie małą przerwę pod wiatą. Zaraz obok była druga, duża i wspaniała do spania - właśnie pakowała się w niej trójka wędrowców. Tak mnie uszczęśliwił widok innych ludzi z plecakami, że podeszłam się przywitać. A tu niespodzianka, usłyszałam "cześć Leśna". Jakże mi było miło! Okazało się, że Michał, na zdjęciu z lewej jest czytelnikiem tego bloga. Jego towarzysze wędrowali Głównym Szlakiem Sudeckim, nocowali pod wiatą na niebieskim, bo wiata na czerwonym była zajęta przez imprezowiczów samochodowych. Bardzo miłe było to spotkanie, miałam okazję napić się kawy i zjeść coś słodkiego :-)






Na krótką chwilę szlak niebieski złączył się z czerwonym. Może nawet na dłuższą, ale tu właśnie nastąpił jedyny na tym szlaku poważny kłopot z nawigacją. Być może przebieg został zmieniony, choć to tylko jedna możliwość. W każdym razie ślad w telefonie, z braku tych w terenie, poprowadził mnie na łąkę, musnął las, w którym nie było żadnej ścieżki i sprowadził dalej stokiem narciarskim, bardzo mokrą oślą łączką z wysoką trawą. Kawałek dalej, już na asfalcie stare znaki się znalazły i kontynuowały bez przeszkód do Kamiennej Drogi. Żadne inne, nowe czy stare, do niego nie dołączyły.







A potem znowu kłopot... Już wiedziałam od Michała o budowie drogi ekspresowej, a i na szlaku postawiono tabliczkę informującą, że nie da się kontynuować. Ale jak to, nie da się? Musi się dać... No i oczywiście dało się. Była sobota, więc na budowie spokój. Grupa Ukraińców coś robiła, pomachałam im i spytałam na migi czy drogą serwisową dojdę na drugą stronę. Odmachali, że tak. No to poszłam i zaraz byłam po drugiej stronie. 






Kamienna Góra bardzo mi się podobała. Nabrałam wody na dworcu, było tam też wifi. Miasto ma przemysłowy pruski charakter, jest trochę opuszczone i zaniedbane, ale w tym też tkwi jego urok. Szlak prowadzi fajnymi zaułkami.








Za miastem trochę się wypłaszczyło, było sporo asfaltu, a później pola. Na znakach były dodatkowe elementy, "EB" to znakowanie szlaku Międzynarodowego Szlaku Przyjaźni Eisenach - Budapeszt, powstałego w czasach komunizmu, a mającego łączyć socjalistyczne kraje: od NRD, przez Polskę i Czechosłowację prowadził i nadal prowadzi na Węgry. Później szlak ten włączono do europejskiego szlaku długodystansowego E3, który jest takim klasycznym Camino de Santiago - prowadzi znad Morza Czarnego do Santiago i Finisterre. Większość niebieskiego szlaku sudeckiego wchodzi w jego skład.






Sporo czasu zmitrężyłam w  Czarnym Borze, bo poszłam na zakupy i w tym czasie ładowałam też telefon i powerbank w sklepie. Wieś był okropnie brzydka, bo zabudowana setkami nowych domów z pustaków. Domy nie miały w ogóle ogrodów, gdzieniegdzie rosły tuje, ale więcej było betonu niż trawnika. Przy jednym wręcz wysypano całe podwórko żwirem, żeby przypadkiem nic żywego się tam nie pojawiło. Rudy lisek patrzył na to wszystko z obrzydzeniem. Za niewielkim wzniesieniem zaliczyłam coś przeciwnego - odremontowaną stację kolejową Boguszów Gorce Zachód. Była przepiękna, a jeszcze do tego miała darmowe wc z wodą i elektrycznością - polecam.






Słońce już się obniżyło znacznie, a mnie czekał największy "rarytas" przejścia, czyli wspinaczka na dwa szczyty potwornie stromymi ścieżkami. Nie żartuję i nie przesadzam, wiecie że tego nie robię - ścieżka na Boreczną tylko na jednym odcinku na 300 m szlaku miała 112 m podejścia. Schodzić tamtędy byłoby rzeczą straszną. Potem prawie równie strome zejście, ale jeszcze gorsze, bo rozjeżdżone przez quady i znowu pod górę - na Chełmiec. Początkowo było też stromo i bardzo mokro, ale jednak tamtejsza ścieżka była łagodniejsza, a w połowie przeszła w drogę. Tak czy owak całe to wspinanie zajęło dużo czasu i na Chełmiec dotarłam dopiero o 21:30. Celowałam w nocleg pod nową wiatą - jest świetna, ma dobre zadaszenie chroniące od wiatru. Nie byłam tam jednak sama - na skraju wiaty stał już namiot. Właściciel już spał, więc starałam się zachowywać jak najciszej i używałam tylko czerwonego światła czołówki, które nie budzi śpiących. Zjadłam kolację, ułożyłam się na ławce i wkrótce też już spałam. O północy obudziły mnie przedziwne odgłosy - dwóch mężczyzn wspinało się drogą, odmawiając przy tym bardzo głośno różaniec. Na szczycie znajduje się wielki stalowy krzyż i to do niego pielgrzymowali. Zakończywszy modlitwę jakimś patriotycznym wezwaniem zaintonowali hymn Polski. Teraz tylko brakowało żeby poszli pod wiatę... Miałam ciarki na plecach. Po drugiej zwrotce hymnu przeszli do... Roty. Co ciekawe nie zaczęli jednak od początku, ale przeszli, można tak powiedzieć, do sedna: do "nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". Nie znali jednak reszty słów pieśni. Mogłabym im podpowiedzieć, ale absolutnie nie chciałam się ujawniać. Jeszcze by zapytali czy jestem feministką. Mój sąsiad też siedział cicho pod wiatą. Czekaliśmy co dalej, ale dalej nic nie było. Faceci po prostu sobie w tym momencie poszli. Uff. Potem już był spokój. Wstałam wcześnie rano, mając nadzieję na możliwość podziwiania wschodu słońca z wieży widokowej, ale się okazało, że otwierają ją dopiero o 9. Co za bezsens! No cóż. Sąsiad wstał, przywitaliśmy się i poznał mnie od razu - otóż Radek ogląda moje filmy na YouTube. Na tym etapie poczułam się już celebrytką... Po śniadaniu zebrałam manatki i ruszyłam w dół. Też było stromo, ale już nie aż tak.










Do Szczawna Zdroju nie było daleko. Uzdrowisko leży w dolinie, więc było tam lodowato. Przy niedzieli na zakupy mogłam liczyć tylko w Żabce i tam też się udałam. No a potem zwiedzałam zabytkowe budynki pijalni wód, teatru i różne inne - Szczawno zrobiło na mnie wielkie wrażenie.











Las, który rozciągał się za miejscowością był chyba kiedyś przedłużeniem uzdrowiskowego parku. Liczne ścieżki łączą Szczawno ze Starym Zdrojem, który jest dziś częścią Wałbrzycha. Tam znowu była przeszkoda w postaci budowy drogi, ale wybudowano już odpowiednią kładkę. Odcinek przez miasto był bardzo ciekawy, ale szybko się skończył, a kolejny etap był dość wyczerpujący - szlak był ścieżką, która ciągle się pięła na jakieś kulminacje. W okolicach Kozic było już lepiej, potem już prawie równinnie. 













W mojej wyobraźni szlak niebieski przechodził przez Zagórze Śląskie prosto, ale w rzeczywistości wspinał się na Zamek Grodno. Miałam więc okazję po raz drugi dotknąć płaskorzeźby z orłem i zielonym znakiem, która rozpoczyna Szlak Zamków Piastowskich. W maju nie było tam żywego ducha - byliśmy tam w pierwszym dniu, kiedy otwarto obiekty kulturalne. Teraz przewijały się tam dzikie tłumy. Zamek Grodno to najdalej na wschód wysunięte miejsce,w którym dotychczas byłam w Sudetach (poza samymi Górami Stołowymi, ale to był krótki pobyt), więc wszystko co dalej miało być dla mnie nowością. A zaczęło się od bardzo długiego odcinka asfaltowego...









Asfalt był nawet ciekawy, widoki z niego ładne i ładne wsie. Jakoś wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że mam za mało jedzenia. Myślałam, że kupię coś w Srebrnej Górze, ale patrząc na mapę odkryłam, że szlak przez centrum nie wiedzie. A w Zagórzu żaden ze sklepików nie był otwarty w niedzielę. Uratowałaby mnie restauracja. I faktycznie, zobaczyłam reklamę. Ale kiedy zjawiłam się na miejscu i wczytałam w menu, aż mnie zamurowało. Jakieś dziwne potrawy z sosem wasabi, wolno gotowana wołowina - a przecież czas mnie goni. Ceny zwalały z nóg. Poszłam dalej - no trudno, najwyżej schudnę. Ale nie było mi dane - w Glinnie była druga restauracja, tym razem normalna. Był w niej wielki ruch i najpierw powiedzieli, że obiad to mogę dostać za półtorej godziny, ale tak biadoliłam i tak się uśmiechałam jednocześnie, że dużą porcję pierogów z mięsem dostałam w kwadrans! Lokal nazywa się Karczma Bełty i bardzo go polecam. To stara niemiecka gospoda, na ścianach są wiekowe malowidła odkryte pod tynkiem.









Z rozkosznie pełnym żołądkiem poczułam się gotowa wstąpić w Góry Sowie. Zmierzałam na Wielką Sowę, chcąc spędzić noc pod wiatą. Na szlaku spotkałam parę w średnim wieku, zapytałam ich na co mogę liczyć na szczycie, czy może jest to imprezownia czy też ludzie nie wjeżdżają tam autami. Dowiedziałam się, że potrafią wjechać wszędzie, ale że powinnam mieć spokój. Auta faktycznie były wszędzie. Szlak jest nieznany, ale punkty widokowe na łąkach, przez które wiedzie już tak. To jedne z najlepszych panoram, jakie widziałam ostatnio w polskich górach. Idealnie wstrzeliłam się w porę zachodu słońca. Doczekałam aż ostatnia iskierka schowa się za najodleglejszym pasmem i popędziłam na górę. Ostatni piechur, który schodził z Sowy zapytał mnie czy mam czołówkę :-). Na szczyt dotarłam kiedy było już zupełnie ciemno, ale było tam sztuczne oświetlenie. Wieża Bismarcka, służąca jako widokowa jest aktualnie w remoncie, ale przez 7 nie mógł się nikt pojawić. Ulokowałam się na stole pod trójkątną wiatką. Było nader przyjemnie.




Widok na Ślężę.







Śpiąc tak wysoko (1015 m n.p.m.) mogłam skorzystać z wcześniejszego niż w dolinach świtu. Obejrzałam sobie okolicę, skorzystałam z otwartego wc - full wypas. Śniadanko na ławeczce i z powrotem na niebieski szlak. Biegł on przez niskie świerki, a potem torfowe podłoże. Niestety duży ruch turystyczny sprawia, że szlak jest zerodowany i w coraz gorszym stanie. Dokładają się też do tego rowerzyści, którzy upierają się jeździć pieszymi szlakami, które nie są dostosowane do jazdy na rowerze. Koła wbijają się w miękki grunt, tworzą koleiny i kałuże. Potem piesi muszą to omijać i robią kolejne ścieżki, degradując okolicę.







Góry Sowie nie były tak piękne jak się spodziewałam, ze względu na wielką ilość wycinek. Wszędzie wyły piły, musiałam przemknąć zamkniętym odcinkiem i oglądać jak jakiś baran usiłuje ściągnąć kilka pni na raz, rwąc przy tym łańcuch, owinięty wokół drzew i prawie wywracając się razem z maszyną. Szlak biegł głównie drogą, były i samochody. Ponieważ jednak trawersował górę, było dużo źródeł.








Oczywiście nie cały czas był asfalt. Była i normalna gruntowa droga, a przy niej fajne miejsca odpoczynku i stara drewniana willa.








Na Przełęczy Woliborskiej spotkałam znów czerwone znaki GSS, który dalej biegł równolegle  grzbietem, podczas gdy niebieski niżej trawersował. Było prawie płasko, a przy tym ścieżka bardzo dzika i nieuczęszczana. Udało mi się znaleźć źródełko i całe szczęście, bo niefrasobliwie zabrałam za mało wody. Z poręb zdarzały się widoki, ale to zawsze mnie przygnębia - widok jest owocem zniszczenia. 







W Sudetach pojawiło się ostatnio bardzo dużo szlaków rowerowych dla rowerów górskich. Fajnie, że są, fajnie że ktoś włożył tyle pieniędzy i wysiłku. Ale u pieszego turysty budzą one wielki żal. Polskie szlaki piesze nie są specjalnie konstruowane, nie dba się o nie - wiodą głównie leśnymi drogami. Szlaki w Stanach wyglądają właśnie tak jak te szlaki rowerowe, tam się takie rzeczy robi dla pieszych. A u nas zawsze wszystko tylko dla rowerzystów. No i zakaz wstępu - oczywiście, że piesi nie powinni wchodzić na szlak rowerowy, to byłoby niebezpieczne. Ale w takim razie dlaczego rowerzystom wolno wjeżdżać na szlaki piesze i przyczyniać się do degradacji nielicznych odcinków ścieżkowych?




A odcinki ścieżkowe były i to hiperstrome. Bardzo ciekawa geologia terenu pozwala poprowadzić szlak w skalistym podłożu. Powinnam tu też napisać o pruskich fortyfikacjach Srebrnej Góry, wybudowanych w trzeciej ćwierci XVIII wieku, które się pojawiły na horyzoncie, ale znikły zanim pojawiła się okazja na dobre zdjęcie. Nic to - GSS też tamtędy przechodzi i jeszcze będzie okazja. Fortyfikacje są ogromne, miały służyć do obrony przed Austriakami, w razie gdyby chcieli oni odzyskać Śląsk, ale atak zbrojny nigdy nie nastąpił.






Nie miałam nadal szczęścia, jeżeli chodzi o napotykane po drodze sklepy. Po raz kolejny doznałam rozczarowania w Żdanowie, gdzie na mapy.cz był pokazany sklep, a tymczasem, jak się dowiedziałam od pana z piwem w dłoni, zamknięto go trzy lata wcześniej, bo w pobliskiej miejscowości powstało Dino i ludzie przestali odwiedzać wiejski sklep. Groził mi wieczór o zupce w proszku i wodzie... Pan zaproponował mi piwo, ale wolałabym czekoladę - tego mi najbardziej brakowało. Cóż było zrobić... Następnego ranka miałam już być w Bardzie. Szczęście jednak mi sprzyjało - najpierw znalazłam dzikie jabłka, a potem świetne stanowisko jeżyn, więc pomyślałam że jakoś to będzie. 








Góry Bardzkie z dotąd mijanych pasm były chyba najmniej uczęszczane. Ścieżka była taka... chorwacka. Ledwo wydeptana. Las niezbyt ciekawy, widoków brak, więc to pewnie i zrozumiałe. Byłam na odludziu, nie spodziewałam się tam nikogo spotkać. Aż tu nagle zza zakrętu wyłoniła się kolorowa grupka i znowu mogłam się poczuć celebrytką, bo i oni znali mnie z YouTube'a! Rozmawiało się bardzo miło, więc zapytałam czy przypadkiem nie mają za dużo jedzenia... No i mieli! Ale jakie! Dostałam domową kiełbasę i kabanosy i suchary i najważniejsze: czekoladę! Byłam uratowana.

Siatka u jednego z chłopaków zawiera masę śmieci, które ekipa znalazła na szlaku i postanowiła odnieść do kosza. Brawo!





Jeszcze ze dwie godziny szłam przez niezbyt ciekawy gospodarczy las, po czym ulokowałam swój mały namiocik na zboczu nieopodal strumyczka Młynówka. Znalazł się płaski skrawek o idealnych wymiarach. Narzekałam na las, a byl on zamieszkany przez różne dzikie stwory. Sowy odzywały się długo w noc. Rano jakiś kilometr od biwaku ustąpiłam miejsca przejeżdżającej terenówce. Samochód zwolnił, szyba została opuszczona, ze środka uśmiechał się leśniczy. "Dzień dobry" - "dzień dobry" i pojechał. Myślałam, że się uśmiechał, bo nakrył mnie prawie na nielegalnym biwaku, ale później sprawdziłam i to był znowu biwak legalny. Pewnie się cieszył, że bushcrafterka skorzystała z wyznaczonego obszaru :-)







Kawałek dalej już zaczynało się Bardo. Gród zamieszkany jeszcze za czasów niezależnego Śląska, ulokowany nad Nysą Kłodzką. Miasto jest bardzo malownicze, w centrum stoi pocysterska Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny z najstarszą drewnianą figurą Matki Boskiej na Śląsku, romańską tzw. Madonną Tronującą. Od wieków przybywali do niej pielgrzymi, bo słynęła z cudów. Pierwszy cud nastąpił jeszcze zanim powstała figura - czeski rycerz doznał uzdrowienia po wypiciu wody z pobliskiego źródełka. Później wybudowano kościół i to do niego pielgrzymowano. Źródło jest nadal czynne, jest przy drodze krzyżowej, a niedaleko także ruiny średniowiecznego zamku, który strzegł drogi handlowej wzdłuż rzeki. Wszystko to gruntownie zwiedziłam. W mieście jest wręcz kilka dróg krzyżowych i wiele kapliczek, także nowoczesnych z początku XX wieku.










Przyległy do kościoła klasztor





W zakrystii dostałam wodę :-)















Duplikat rzekomego odcisku stopy Matki Boskiej





Zwiedzanie pochłonęło stanowczo zbyt wiele czasu, jak zawsze. Musiałam przyspieszyć. Sprawnie przemieszczałam się grzbietem i niedługo byłam pod Kłodzką Górą. Odbiłam od szlaku żeby wspiąć się na monumentalną wieżę widokową. Na szczyt prowadziła niezliczona ilość schodów, wieża delikatnie się trzęsła, ale nie było wiatru. Widok był genialny. Widać było nawet cel mojej wędrówki, czyli Góry Stołowe, o Śnieżniku nie wspominając.







Zejście do Przełęczy Łaszczowa (Łaszczowej?) było dość strome i przez to nieprzyjemne, zerodowane i kamieniste. Szkoda, że zygzaki to u nas dobro nieznane. No ale nic to, następne pasmo czekało, bardzo lesiste, z kulminacją Ptasznika, który mnie zupełnie zauroczył. Był to fragment zupełnie naturalny, z krótkim odcinkiem ścieżki, która najpierw prowadziła na szczyt wśród zwalonych pni, a zdobywszy go, zwieńczonego skałą, sprowadzała na dół mszystym gołoborzem. Cudownie!











Dalej nie było łatwo. Szlak się pogubił... Choć niedawno był tu znakarz, nie bardzo wiedział co ma robić. Raz była długa poręba, którą trzeba było przejść na wprost, a potem jeszcze szlak przegradzał płot rozległego młodnika i całą tą połać musiałam obejść żółtym szlakiem, tak aby z niebieskim spotkać się przed Jaskinią Radochowską. Jaskinię miałam okazję zwiedzić kilka dni później podczas Festiwalu, więc teraz się tam nie zatrzymywałam. Zamiast tego pognałam na przełęcz pod Cierniakiem i zajrzawszy do starego kościółka spuściłam się po prastarych piaskowcowych poniemieckich schodach, które gdzieniegdzie się już chyboczą, ale jak są naprawiane to nie pasującym do niczego grobowym granitem.








Słońce już zaszło, zaczęło zmierzchać i przez Radochów szłam w szarówce. Do Lądka dotarłam już po ciemku, ale mi to nie przeszkadzało, bo świeciły latarnie. Resupply jak zwykle musiałam zrobić w Żabce, tam też nabrałam wody z kranu i poszłam dalej. Dopiero kilometr za Lądkiem była dogodna wiata przy leśnej drodze. Był to malutki trójkąt bez ławek i podłogi. Rozłożyłam pod nim namiot.







Rano zwinęłam się bardzo sprawnie, zanim ktokolwiek się pojawił. Ale pod Trojakiem już byli leśnicy i niestety szlak był zamknięty (szkoda, że nie ma o tym informacji na dole). Nie mogłąm tak po prostu przejść, bo ścinane drzewa leciały prosto na szlak. Musiałam obejść przez las, a i ten las był pełen świeżo ściętych gałęzi i pni. Bardzo szkoda, że nawet tak piękne miejsca, gdzie powinien być rezerwat, gdzie skały powinny być pomnikami przyrody następuje dewastacja.






Dalej w programie było zwiedzanie ruin zamku Karpiak. Ruiny były zarośnięte, było miejsce na ognisko, ale na nic więcej. Rosa perliła się w trawie. Dobrze, że tam nie spałam (a myślałam o tym). W Starym Gierałtowie, który miał na środku fajną wiejską wiatę, opuściłam Góry Złote, a weszłam w Bialskie. W Sudetach jest tyle różnych pasm, że trudno to ogarnąć, ale wyraźnie się one różnią budową skał, z jakich są zbudowane. Często w związku z tym widać różnicę w charakterze krajobrazu, w drzewostanie, ilości płynącej wody i występowaniu skałek. W Bialskich też skałki były, nieco oddalone od szlaku i trudne do uchwycenia na zdjęciach.







W drodze w Masyw Śnieżnika mijałam świetne wiaty i szłam bardzo łagodną trasą, idealną na zimę, na narty. Problem polega na tym, że zimą faktycznie są tam trasy narciarskie, ale biegowe i z gęsto porozwieszanych regulaminów wynika, że wszyscy nie będący biegaczami narciarskimi są tam niemile widziani. Na szlaku pieszym!!! I znowu ktoś sobie zagarnia szlak pieszy i wygania tego, do kogo on należy. Jak by potraktowano wędrowca na nartach backcountry z pulkami albo osobę na rakietach...? Mimo wszystko chyba się kiedyś skuszę, bo las tam wspaniały i dziki, teren przyjazny no i te wiaty. Woda także spływa obficie.












Po solidnym drugim lunchu rozpoczęłam podejście na Śnieżnik. Niebieski szlak nie jest z, zdaje się, popularny. Parę osób schodziło, ktoś zagadywał. Starsza para z psem sugerowała, że powinnam wędrować właśnie z psem, nie byłabym taka samotna. Nie wiem skad pomysł, że jestem samotna. Ktoś inny gratulował wyboru szlaku i obiecywał doskonały widok z góry. Z góry, ale nie ze szczytu, bo niebieski szlak na niego nie wchodzi, a znów trawersuje i jest to faktycznie doskonały trawers i z widokiem i w cudownym pachnącym lesie, w rezerwacie. Ten odcinek mnie zachwycił, doszłam do wniosku, że nie jest wcale gorszy niż podobne odcinki PCT na przykład. Cieszyłam się, że przeszłam tyle dalekich tras gdzieś daleko od Polski i teraz, kiedy nie można już tak łatwo wyjechać gdzieś dalej, mogę odkrywać Polskę właśnie i być tak mile zaskakiwana.






Schronisko na Śnieżniku minęłam bez wstępowania. Na stronie ogłaszali że miejsc nie ma i żeby nie dzwonić. Wyglądało na to, że tylko kilka osób nocuje i miejsca są, ale skoro nie chcą, to nie wchodziłam, i tak chciałam zabiwakować dalej. Po drodze ukazał się świetny widok na Śnieżnik (budują na nim wieżę), a potem długo zachodziło słońce i był to przepiękny spektakl. Zerwał się bardzo silny wiatr, zrobiło zimno. Nie miałam też wody... Nie mogłam się więc rozbić na przełęczy, gdzie planowałam, ale dobrze się stało. Kawałek dalej znalazłam strumyk wypływający z bagienka i wypłaszczenie na stromym stoku. Rozłożyste świerki chroniły od wiatru, a uroda tej miejscówki była niezwykła. Szum lasu był bardzo kojący. 









Ze dwa kilometry dalej była wiata, ale dotarłam tam dopiero rano. Ze względu na doskonałą pogodę nie zależało mi aż tak na zaliczeniu każdej wiaty. Podjęłam dobrą decyzję - wiata była kiepska i zajęta. Przeciekała, była na parkingu koło leśniczówki, na pewno pełno tam aut. A facet, który spał pod wiatą nie był zbyt rozmowny. Dogonił mnie potem i szedł tuż przede mną, ale nie chciał rozmawiać. Zatrzymywał się co kilkaset metrów i poprawiał niewygodny, zbyt ciężki plecak. Może dlatego nie był w nastroju.

Ja za to owszem, byłam w nastroju bardzo dobrym. Widoki były raczej pogórskie, szlak prowadził przez łąki i pastwiska, a góry leżały wszędzie naokoło. W kotlinie leżało Międzylesie, gdzie zrobiłam większe, dwudniowe zakupy. Stamtąd trasa prowadziła tzw. Autostradą Sudecką, porządną poniemiecką drogą, bardzo pustą, zbudowaną w jakichś poważniejszych celach, ale nie wiadomo jakich. Na pewno tajemniczych. Ostre zakosy szlak miał ścinać polną drogą, ale po części zarósł.











Na naturalnych łąkach kwitły jesienne zimowity.




Różanka (dawniej Rosenthal) była uroczą miejscowością. Widać, że robi się turystyczna. Znajdowało się w niej wiele starych sudeckich drewnianych chałup, zresztą w jeszcze następnych wsiach także można było takie znaleźć. Z Różanki szlak odbijał w górę, żeby podejść pod Solną Jamę. I,
 wyobraźcie sobie, że tą jaskinię przegapiłam! Nie było szlakowskazu, jakieś namazane strzałki, odkryłam pomyłkę już kilometr za późno :-(. Ale i tak warto było się wspiąć, ze względu an panowramy.









Tuż przed dojściem do drogi zaliczyłam jeszcze ruiny Zamku Szczerba, ale były bardzo nędzne i prywatne z zakazem wstępu. Potem asfalt, który trochę mi się już dłużył, szczególnie, że źle skręciłam nadłożyłam kilometr. Wreszcie Poniatów, jeszcze więcej świetnych widoków i urokliwa kapliczka, przy której posiedziałam. Zestaw kanapek z kremowym serem, czekolady i innych frykasów postawił mnie na nogi.









Pozostało mi jeszcze tylko wejść na Jagodną i zejść... Podejście było monotonne, a zejście jeszcze bardziej. Po tym jak na szczycie zbudowano wieżę, pozostała szutrowa droga, dla pieszych niewygodna i nieciekawa, ale za to świetna dla aut, które licznie podjeżdżały na szczyt przed zachodem słońca. Żenada. Nie weszłam na sam szczyt wieży, bo za bardzo wiało i aż mną targało. 






Zaczął się wysyp grzybów!




Wymarzyłam sobie tym razem, że chociaż raz przenocuję w schronisku. Dotąd żadne nie spasowało, ale Jagodna trafiła się idealnie. Po Chorwacji, gdzie schroniska stały puste i nieodwiedzane chciałam poczuć atmosferę polskiego schroniska. Tuż też nie było już tłumów (bywają w dzień na obiadach), ale ludzie byli. Fantastyczna obsługa znalazła dla mnie miejsce i zupę, która pozostała niezjedzona (bar był już zamknięty, sprzątali). Spędziłam wieczór na przemiłej rozmowie z rowerzystą Adrianem, który także okazał się moim fanem :-) Schronisko ma świetny klimat i warto tam spędzić noc. Główna sala ma ładny wystrój, szereg pamiątek.







I rano rozmowy się przeciągały, więc wyruszyłam dopiero o 8. Adrian towarzyszył mi przez godzinę. Szlak był zupełnie płaski prawie przez cały dzień, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Spotkałam jeszcze jedną ekipę plecakową, ale tym razem, wyobraźcie sobie, nikt mnie nie poznał.






Fajna wiata, ale z dojazdem samochodowym.





Na drodze do Schroniska Muflon rosło tyle malin, że ciągle się zatrzymywałam. Jednak pora była na jakiś solidniejszy posiłek - w schronisku zapodałam sobie bogracz. Oferta obiadowa była skromna, a noclegowa jeszcze uboższa, bo w schronisku trwał remont. I tak nie planowałam tam spać, ale innym razem chętnie, budynek wygląda fajnie.






Następnie zeszłam do Dusznik Zdroju, choć tak naprawdę wcale nie do Zdroju, tylko miejskiej części miasta. Odwiedziłam kościół, w którym stała barokowa ambona z rzeźbą morskiego potwora, tego, który połknął Jonasza. Duszniki mają kilka ładnych uliczek, sympatyczny rynek, muzeum drukarstwa. Ciekawa byłam uzdrowiska, jako nastolatek leczył się tam Frydery Chopin i podobno przeżywał pierwszą miłość do dziewczyny podającej leczniczą wodę. Chciałam zobaczyć scenerię... No ale szlaku też chciałam się trzymać. Nie było rady - ruszyłam dalej, asfaltem do Szczytnej, dopiero tam szlak odbił w pola.

















Dotarłam do granicy Parku Narodowego Gór Stołowych i zakończyłam działalność po zachodzie słońca. Od razu zrobiło się dziko - gdzieś w lesie zaryczał jeleń. Wstałam tak aby nacieszyc się wschodem słońca na Skałach Puchacza. Było cieplutko, ślicznie, niebo się zaróżowiło i oblało blaskiem otaczające pagórki. Zaczynałam ostatni dzień wędrówki, a że miał być krótki, tylko 11 km, to nie musiałam się już zupełnie spieszyć.









Krawędziowy szlak wzdłuż urwiska był świetny. Były skały i widoki, prawdziwa ścieżka, a nie żadna droga. Około 8 pojawili się turyści. Wielką atrakcją była Skalna Czaszka, niedawno udostępniona do zwiedzania skała w kształcie trupiej czaszki. Nie wiedziałam wcześniej o jej istnieniu, więc nie przeżywałam tego udostępnienia tak bardzo, ale się potem dowiedziałam, ze to wielka sprawa, ze można ją oglądać na legalu. Także i inne skały były fajne, w tym szczyt Narożnika.








Miejsce pamięci poświęcone dwójce zastrzelonych studentów na górskiej wycieczce - do dziś nie wiadomo dlaczego, choć minęły już od tego wydarzenia już 24 lata. Niedawno udało się zidentyfikować broń, z której padły strzały, ale nie przybliłyło to rozwiązania zagadki.




Ukazał się Szczeliniec Wielki, na któy jednak szlak niebieski nie wchodzi. Zamiast tego podąża mniej obleganymi ścieżkami przez polany, z widokiem na czeską stronę Gór Stołowych, prześliczną.







Teraz pozostała już właściwie tylko kwestia znalezienia kropki. Doszłam do Pasterki, a znaki prowadziły w przeciwną stronę niż do schroniska, do lasu, do czeskiej granicy. Doszłam do granicy i... prowadziły jeszcze dalej. Czy szlak się kiedykolwiek skończy? Wreszcie, tak, jest, jest kropka! Na drzewie na przełęczy, tuż przed definitywnym opuszczeniem terytorium RP. Koniec! 19-ty polski szlak długodystansowy zaliczony!






Chwila na odsapnięcie, pamiątkowe fotografie i w tył zwrot - obowiązki wzywały. Festiwal Górski już w Pasterce trwał, niebawem miały się zaczął prezentacje, trzeba było odebrać identyfikator... Ale na niebieskim szlaku znalazłam się już następnego dnia, razem z rajdem. Ale to już inna historia (opisana przeze mnie w październikowym numerze magazynu Na Szczycie). A osobna relacja z niebieskiego szlaku ukaże się w Na Szczycie w grudniu - serdecznie Was zachęcam do lektury :-)

Szlak niebieski oceniam bardzo pozytywnie. To on, a nie Szlak Kopernikowski jest czwartym co do długości szlakiem w Polsce. Wrzesień to idealna pora na jego przejście. 

Na moim kanale YT ukazał się film z tej wędrówki, uwaga, jest pełnometrażowy ;-)