środa, 29 sierpnia 2018

Continental Divide Trail: Mac Donald Pass - East Glacier (Montana)

Po takiej goscinie jaka mnie spotkala w okolicach Heleny ciezko bylo mi sie wygrzebac, ale o 10 rano stanelam juz na szlaku. Odcinek byl srednio ciekawy, a niebo jak zwykle zasnute dymem.



To ruiny jakiegos prastarego wiaduktu.


Spotkalam kilku znajomych, w tym Grasshoppera z Francji, ostatnio jedlismy razem burgery w Wyoming. Bylam kilka dni przed nimi, ale dlatego ze wszyscy inni poszli skrotem przez Anaconde naraz znow wszystkich spotkalam. Razem kombinowalismy jak to zrobic zeby obejsc zamkniety z powodu pozaru odcinek szlaku.




Kazdy wybral nieco inny wariant, moj choc byl najmniej problematyczny nawigacyjnie byl najdluzszy, przez co wcale nie wyszedl z tego zaden skrot (moze urwalam ze 4 mile). Zeszlam do miejscowosci Marysville, jednego z ghost towns, opuszczonych miasteczek, w ktorych dawniej byly kopalnie. Wydobywano tu zloto i srebro, ktore przynosilo ogromne zyski. Teraz sa juz tylko ruiny, prawdziwe, a nie turystyczne. Bardzo mi sie tam podobalo i w sumie szkoda, ze szlak oficjalny tamtedy nie prowadzi.








Skrecilam pozniej w droge gruntowa wzdluz Trinity Creek, biegnaca przez teren prywatny. Zwykle kiedy CDT sie zamyka jest opracowywana trasa alternatywna, ale tym razem poradzono nam objezdzac ten fragment, bo wszystkie alternatywy wkraczalyby na teren prywatny. Zabiwakowalam w krzakach, a nazajutrz spotkalam farmera, ktory jednak byl bardzo mily i kiedy wyjasnilam sytuacje powiedzial "no worries". Reszte trasy pokonalam asfaltem az na Flesher Pass, gdzie dolaczylam do szlaku.




Pokonawszy ostatnia mile drogi gruntowej dostalam sie na asfaltowy highway, ktorym wedrowalam przez caly dzien. Nie bylo zle, z poczatku teren rolniczy, minelam ladna wioske, w ktorej byl maly sklep, zupelnie jak u nas, a potem droga zaczela sie wznosic. Biegla wzdluz strumienia, ktory splywal z gory kaskadami.






Praktycznie od razu zaczelo padac i juz nie przestalo. Robilo sie coraz zimniej, a krajobraz utonal w chmurach. Spadlo nawet odrobine-sniego gradu. Na Flesher Pass dolaczylam do szlaku, ale po dwoch godzinach dalam za wzgrana i rozbilam namiot na niewielkiej polance. Zanurzylam sie w puchu i zrobilam ciepla kolacje.




Nastepnego dnia przeszlam tylko kilka mil we mgle i z Rogers Pass pojechalam do Lincoln. Byĺo to sympatyczne male miasteczko. Na poczcie odebralam juz ostatni raz paczke i wyslalam ja do Kanady. "It's going to Canada and I will follow" jakos bardzo rozbawilo pania na poczcie. Posililam sie hamburgerem i na deser zafundowalam sobie ciepla szarlotke. Byla pyszna...





Po tak koszmarnym pogorszeniu pogody nie mialam zbyt wiele energii... Nie zostalam jednak w Lincoln, zlapalam stopa na przelecz z bardzo milymi paniami, ktore wyszlo za maz za dwoch blizniakow z Polski :-) Przeszlam tylko kawalek i zanocowalam w domku-jurcie, ktora byla otwarta dla hikerow. Wieczorem dolaczyla do mnie Rabbit, z ktora mijalysmy sie przez kilka nastepnych dni.




Dobrze zrobilam zostajac w jurcie, bo noca zerwal sie okropnz wicher. Rano przeciagal chmury przez przelecz i rzucal mna w rozne strony przez caly dzien. Szlak prowadzil grzbietem przez spalony w zeszlym roku las.







Zaliczylam 2600 mil i zasuwalam po pofalowanym grzbiecie z przyciezkim plecakiem - czekajacy mnie dalej odcinek ma prawie 300 km, wiec zapakowalam zapas jedzenia na 8 dni.



Najwyzszy szczyt to Caribou Peak.



Tak z bliska wygladaja tutejsze skaly osadowe, ktore dawno temu najdowaly sie na dnie morza.




Pierwszy dzien byl meczacy, ale pozniej wedrowka odbywala sie czesciej dolinami i bylo juz lzej. Wkroczylam wreszcie na teren Bob Marshall Wilderness, ktory jest najdzikszym i najbardziej oddalonym od cywilizacji odcinkiem CDT (znowu nie az tak bardzo zeby nie dalo sie stamtad wydostac, ale rzeczywiscie szlak nie przekroczyl zadnej drogi i czulam sie tam jak w ukochanej Snkandynawii).


To wlasnie Rabbit





Biwak na pogorzelisku to gwarancja chlodu w nocy.




Niektore szlaki byly licznie odwiedzane przez turystow na koniach. Piesi musza ustepowac koniom, co jest dosc irytujace.




Dolina Sun River to jeden z piekniejszych odcinkow szlaku. Na rzece wyjatkowo byl most. Mniejsze rzeki trzeba bylo pokonywac w brod, ale o tej porze roku woda jest tak niska jak to tylko mozliwe.







Spotkalam 7/11, ktorego powinniscie kojarzyc z poprzednich wpisow. Wedruje teraz w odwrotnym kierunku. Spotkal niedzwiedzice z malymi i bardzo bal sie ponownego spotkania, dlatego niosl ze soba konskie dzwonki :-)



Ostrzezenie o padlinie konia, w poblizu ktorej kreca sie grizzly.


Wspaniale lasy, strumienie - cos dla mnie! Byl nawet wodospad, ktorego pewnie nikt z hikerow nie zauwazyl, bo trzeba bylo do niego zejsc. Uslyszalam szum i z ciekawosci zajrzalam a tu takie cudo! Nie warto caly czas miec sluchawek na uszach!






Robilo sie coraz zimniej - poranny przymrozek.


W swietle porannego slonca ujrzalam jeden z najpiekniejszych widokow na szlaku - ciagnacy sie na przestrzeni 40 mil skalny klif Chinese Wall. Mozna bylo do niego podejsc i dotknac, co polecil mi spotkany straznik. Fenomenalny widok! Obecnie odcinek ten jest juz zamkniety z powodu pozaru, wiec mialam wielkie szczescie go zobaczyc.








Na tym etapie nie chcialam robic zadnych skrotow, poniewaz tak tu pieknie i dziko i to juz koniec... Dokladnie wszystkich znajomych slady byly na skrocie, tymczasem ja skrecilam na szlak oficjalny... Uszlam jednak moze ze dwie mile kiedy spostrzeglam wielka chmure dymu bardzo blisko szlaku. Nie bylo wiec opcji kontynuowac - wrocilam na przelecz Spotted Bear Pass i podazylam tak jak wszyscy Spotted Bear Alternate, skracajaca dystans o 17 mil, ale ponoc bardzo widokowa.

Kiedy zaczelam schodzic zrobilo sie az gesto od dymu - drugi pozar! Mialam wrazenie ze jestem w pulapce i nie wiedzialam co poczac, ale widzac slady i wiedzac ze nikt nie wrocil uznalam, ze droga jest wolna. Po jakims czasie dymu bylo mniej - pozar zostal za mna.




Rzeczywiscie dolina Spotted Bear River byla bardzo piekna, las mial pierwotny charakter. Staralam sie isc jak najszybciej zeby oddalic sie od pozarow. Obecnie zarowno CDNST jak i Spotted Bear sa zamkniete, bo pozary sie rozprzestrzenily.



Informacja byla dopiero daleko za miejscem pozaru i byla nieaktualna.


Nastepnego dnia pogoda zaczela sie psuc. W nocy padal deszcz i zastanawialam sie czy to tylko zapowiedz nawalnicy czy to juz wszystko... Poki co bylo tylko pochmurno i zimno, kiedy przechodzilam przez Switchback Pass i osiagnelam 2700 mil.




Po zeszlorocznym pozarze przyroda zaczyna sie odradzac. Uznaje sie tutaj ze pozary sa naturalne (glownie wywolywane przez uderzenia piorunow) i ich nie gasi. Rzadko mozna trafic na zielony las...









A jednak trafilam na taki, byl wilgotny i bujny, a ja w nastroju zdjeciowym :-)







Szlak przechodzil nad kilkoma pieknymi dolinami rzecznymi. to wlasnie w takich miejscach najczesciej mozna spotkac niedzwiedzie.


Kto znajdzie misia na tym zdjeciu? Moj mis nr 4, niewielki baribal.


Flathead River pokonalam po zwalonym konarze.


Niezle powitanie! Gwozdzie maja zniechecic grizzly...



Takie znaki na drzewach robia niedzwiedzie.



Biwak w spalonym lesie zapowiadal sie nieciekawie. Cala noc lalo, rano bylo zimno i wyjscie z namiotu to ostatnia rzecz, na jaka mialam ochote... Zalozylam cieple ubranie i wodoodporne skarpety, ktore po poprzednim pogorszeniu pogody pobralam z paczki w Lincoln.




Kiedy sie spakowalam zauwazylam lezacy wyzej snieg. Zaraz zaczal padac takze w moim obozie i tak 27 sierpnia nadeszla zima.








Snieg padal caly dzien i osiadal na bujnej roslinnosci, ktora chlostala mnie na kazdym kroku, bo szlak byl zarosniety. Byl to ciezki dzien... Nizej byl juz tylko lodowaty deszcz. Z powodu potencjalnej hipotermii zaliczylam maly skrot.



Straznicza chatka byla jak zwykle zamknieta. Ale kiedy jadlam tam lunch wreszcie przestalo padac.


Wieczorem na horyzoncie ukazaly sie szczyty polozone juz w Parku Narodowym Glacier - ostatnim etapie CDT.


Aj, jaki to byl mokry biwak...


Mozna bylo obejrzec co te niedzwiedzie tak naprawde jedza... ;-)


Asfalt! Pomnik na przeleczy Marias Pass tudziez Teodora Roosevelta.




No i jest - granica Parku Narodowego Glacier. Podobnie jak w Yellowstone szlak to wielkie rozczarowanie i geste chaszcze.





Pod koniec dnia ze dwa widoki... Niech bedzie - bedzie lepiej.



Kiedy zblizylam sie do miejscowosci East Glacier z chaszczy wyszedl malo bojazliwy niedzwiedz - nr 5. Tego chyba dobrze widac :-)


Osiadlam w hostelu... Bardzo tutaj turystycznie, odwyklam od takiego rodzaju podrozowania, od ludzi ktorzy nie wedruja, i jest mi tu troche dziwnie :-)



Zaraz ruszam dalej... To juz ostatni odcinek CDT i moja wedrowka dobiega konca. Jak to mozliwe, ze te cztery miesiace minely tak szybko?

Sezon pozarowy jest w pelni i rowniez w Glacier szaleje pozar, przez ktory ostatni odcinek CDT zostal wlasnie zamkniety. Z tego wzgledu bede zmuszona wedrowac szlakiem alternatywnym i zamiast finiszu nad pieknym Jeziorem Waterton bedzie fotka koncowa na posterunku strazy granicznej Chief Mountain.

Do zobaczenia w Kanadzie!